niedziela, 2 czerwca 2024

Jeszcze z wycieczki

 Z miasteczka Rüdesheim popłynęliśmy pod prąd "romantyczną doliną" do Mannheim. To miasto nazywane jest w Niemczech "kwadratowym miastem". 

"Mannheim posiada zachowany zabytkowy układ urbanistyczny (I poł. XVIII wieku) na planie szachownicy – „kwadratowe miasto” – złożonej ze 144 pól. W starym centrum miasta ulice nie posiadają nazw, a jedynie oznaczenia siatki pól np. A1,N6. " (Wikipedia).

Dotarliśmy do Mannheim w niedzielę. Mój od Bambergu miał problem z gardłem (bardzo zimne piwo i chłodny wieczór w krótkim rękawku). Ja się trzymałam zdrowo, do czasu. Akurat w niedzielę dopadł mnie katar i ból gardła (w takim tłoku, jaki panował w jadalni statku o różne wirusy nietrudno). Chodziliśmy po tym Mannheim oglądając, co było ciekawego po drodze.  Rzeczywiście te ulice bez nazw, te regularne skrzyżowania na pewno wprowadzały uporządkowanie, ale były takie "nieludzkie". Nie chciałabym mieszkać przy ulicy N6/x. Ale jest oryginalnie, żadne inne miasto  w Europie nie wpadło chyba na taki pomysł. A Mannheim, które prawa miejskie otrzymało dopiero w początku XVII wieku, w obecnym kształcie powstało już na początku XVIII wieku. W latach 1720-1760 zbudowano tu największy barokowy zamek w Niemczech, siedzibę książąt Palatynatu.


Teraz mieści się w nim Uniwersytet i muzeum.

W mieście jest kilka ładnych zabytkowych budowli (zabytkowy jest też ten kwadratowy układ ulic z XVIII wieku). Ale ogólnie centrum niczym szczególnym się nie wyróżnia, współczesne niemieckie miasto (nieco ponad 300 tys. mieszkańców).


To stare kwadratowe miasto otacza, jak obręcz szeroka, dokładnie okrągła dwupasmówka (to jej fragment).

Na placu, który zapewne był rynkiem - barokowy kościół.




I stara fontanna, też barokowa.




Na Placu Paradnym też zabytkowa fontanna.


Parę ulic wśród "kwadratów" ma swoje nazwy. Tak jak ulica biegnąca prostopadle od zamku przez całe centrum( Kurpfalzstr.) , także ulica krzyżująca się z nią pod kątem prostym (Planken, potem Heidelberger str.), biegnąca do symbolu Mannheim - mannheimskiej Wieży Wodnej. Na tej ulicy - deptaku ( na zdjęciu)  odbywał się "jarmark", mieszkańcy i turyści świętowali niedzielę.


Mannheimska Wieża Wodna jest budowlą neobarokową z 1889 roku, o wysokości 60 m. Stoi (podobno) w środku założenia parkowego Friedrichsplatz., gdzie znajduje sie centrum koncertowe i kongresowe, ogród różany i galeria sztuki (nie poszliśmy tam, było gorąco, a my nie do końca zdrowi).

Wracając na statek przyglądałam się bogatym, eleganckim domom z przełomu XIX/XX wieków.

Na statku mieliśmy wieczorem pożegnalną, "galową" kolację. Taka tradycja, że w ostatni wieczór na statku podawane są szczególnie wykwintne dania.

Tyle tylko, że jak sie okazuje, są one zawsze takie same na statkach tej kompanii żeglugowej (w każdym razie dania główne były takie same, jak w październiku zeszłego roku). Wtedy byłam zachwycona i zaskoczona. Teraz nieco rozczarowana (ale może to też przez nienajlepsze samopoczucie, czułam, że mam gorączkę).


To przystawka - Foie Gras, czyli pasztet, z kaczych wątróbek, z pikantnym karmelem (to ten brązowy "maźgaj" na talerzu).

Na początku, "na apetyt" podano nam zupę cebulową - w filiżaneczkach do espresso (chodzi mi o tę miniaturowa ilość). I to była jedyna zupa wśród tych 9 posiłków!

Jako danie główne zaserwowano (jak w październiku) filet z przepiórki, w sosie z Porto, z warzywami.


Wyglądało to tak.

Potem był ser, tym razem Brie.

A na deser - widowiskowe "podpalanie" deseru, który po francusku nazywa się Omletem norweskim, a po angielsku Alaska. Podpalano likier Grand Marnier.


Potem ten "omlet" krojono na wąskie paski, to były warstwy lodów w cieście, otoczone pianką.


Zeszłoroczne zdjęcie Alaski. W tym roku tylko rzucony kawałek deseru z kawałkiem marakui. Bez owoców, z żółtym sosem (z brzoskwini?)

A na drugi dzień, po nocnym płynięciu, wyokrętowanie w Strasburgu.

Chciałam jeszcze wspomnieć o jedzeniu na statku. Tak mi się ono spodobało w październiku, że chciałam to powtórzyć. Wtedy szefem kuchni był Węgier i cała obsada kuchni była węgierska. Dania były nie tylko bardzo smaczne, ale też pięknie podane.

Tym razem szefem kuchni był Axel (chyba raczej nie Francuz i na pewno nie Węgier). Statek gościł naprawdę starych ludzi (my to przy nich "młodzież" i była tych młodszych znikoma ilość). Nie wiem, czy z tego powodu, czy z kaprysu szefa kuchni jedzenie, owszem, smaczne, było dietetyczne (mięsa i ryby gotowane, warzywa też i w małych ilościach) i jakby niedoprawione. Cóż, to tylko dla zdrowia.


Tu danie główne - polędwica z dorsza w białym sosie maślanym, serwowana z grzybowym risotto i fasolką.


A tu pierś kacza, która smakowała, jak wołowina, z fasolką i "krokietami" z ziemniaka (twarde były).


A to nazywa się Pot-au-feu, była to gotowana "sztuka mięs" wołowa, z baardzo ostrym chrzanem i baardzo ostrą musztardą i normalnym majonezem (takie "klumpki" na talerzu).

Często zanim pomyślałam o zdjęciu, to już danie "nadjadłam" , z łakomstwa.

Były też, zaraz po daniach wytrawnych , słodkie desery (czasem pomiędzy podawano też kawałki sera).

Jako łasuch czekałam zawsze na te desery (chociaż muszę przyznać, że wraz z pogarszaniem się samopoczucia apetyt mnie opuszczał i nawet desery nie cieszyły tak, jak w "zdrowym" czasie).


To naleśnik z sorbetem brzoskwiniowym i owocem😋.


Mrożony nugat z sosem owocowym 😋.

Była jeszcze "tarta z rabarbarem" (zwykły kruchy placek).

Była rolada czekoladowa (zjadłam, zanim pomyślałam o zdjęciu).

I jakaś "francuska brioszka", z keksowego ciasta (liczyłam na drożdżowe) z kulką lodów orzechowych i sosem karmelowym (chyba na pocieszenie, bo to ciasto smaczne nie było).

Znów, jak pół roku temu, byliśmy jedynymi (z czworga) osobami niefrancuskojęzycznymi ( do tego nie znającymi języka). Naiwnie myślałam, że na Renie w Niemczech usłyszę niemiecki. Ale gdzie tam. Nawet załoga (poza jedna panią w barze) nie znała niemieckiego (a w muzeum i winiarni byli przewodnicy po francusku).

I jak poprzednio - posadzono nas z parą anglojęzyczną, konkretnie z dwójką Amerykanów  w naszym wieku. Ach, jacy to byli kolorowi ludzie - na pierwszy rzut oka. Bo w to "oko" wpadała przede wszystkim "fryzura" pana: mały pan, niższy ode mnie (i od swojej partnerki), z ogoloną głową, ale nie całą. Z prawej strony głowy, gdzie jeszcze mu włosy rosły, miał taką równiutko przystrzyżoną "mychę", kształtu elipsy, mniej więcej 2 cm nad uchem (nad uchem dokładnie wygolone 2 cm), długości ok15 cm. I jeszcze bardzo ozdobny, zwisający srebrny kolczyk w lewym uchu! Ja w Stanach nie byłam, Amerykanów znam z filmów. Różnych cudaków pokazują, ale takiego jeszcze nie widziałam. Oczywiście, to tylko powłoka zewnętrzna.  To był bardzo sympatyczny, pogodny gość, Kevin (72 lata). Jego partnerka (nie żona, jak stale podkreślała) była też barwna. Trochę kojarzyła mi się ze sroczką. Miała na każdym palcu pierścionek albo dwa, złote, srebrne, z mieniącymi się kamykami, na ręce bransoletki, kilka, każda w innym stylu, na szyi zawsze wisiorek i łańcuszki, w uszach duże kolczyki, koniecznie błyszczące.  I ciemnowiśniowe paznokcie. I rude włosy i bystre czarne oczy, 69 lat, troje dzieci i siedmioro wnuków. No i ciągły apetyt na życie.  Zazdrościłam jej odwagi, niezależności, tej witalności. Ma troje dzieci, ale nigdy nie wyszła za mąż, tak postanowiła. Siedem lat temu jeździła sama kamperem po Stanach i w drodze poznała Kevina. I tak już zostali ze sobą. A w Europie byli u jej córki i wnuków , w Niemczech. Kevin też był kiedyś w Niemczech, jako młody  żołnierz, w amerykańskiej bazie. Wracał do wspomnień z młodości. Bardzo sympatyczni oboje i niegłupi. A na wygląd - zwariowani Amerykanie. Jak to pozory mylą.

Wracając do domu zatrzymaliśmy się na nocleg w Weimarze. Całe szczęście, że mogłam sie położyć w (bardzo wygodnym) łóżku i dalej spać. Przez całą drogę do Weimaru posypiałam w aucie, nie miałam apetytu, nic nie jadłam, chorowałam sobie ;). Po przyjeździe zupełnie nie miałam ochoty ani sił na zwiedzanie miasta.

Po spokojnie przespanej długiej nocy (spałam chyba z 10 godzin) poczułam się od razu znacznie zdrowsza (czyżby jakaś "trzydniówka"?). Zostawiliśmy auto w pensjonacie (specjalnie wybrałam taki blisko centrum) i poszliśmy na spacer na Stare Miasto. 

Weimar jest takim spokojnym, niewielkim miastem, z historią, kulturą, duszą. Bardzo lubię takie miasta, taki klimat. A w Weimarze już byłam, z tatusiem, jako dziesięcioletnia dziewczynka (nie piszę ile lat temu, bo nie chce nikogo  straszyć) 😉 Niewiele pamiętam z tamtego wyjazdu, ale pomnik dwóch wybitnych obywateli tego miasta ramię w ramię na jednym pomniku, to pamiętam. Co prawda nie bardzo wiedziałam, jako dziecko, kto to Goethe. Ale zapewnienie taty, że to taki niemiecki Mickiewicz do mnie przemawiało (w końcu znałam "Panią Twardowską"). Ale porównanie Schillera do Słowackiego niewiele mi mówiło. Słowacki nie pisał dla dzieci. Zapamiętałam jeszcze z wtedy, że Schiller był bardzo "ładnym" mężczyzną. 




Za pomnikiem teatr. Ten plac(Teatralny) wydawał mi się w dzieciństwie większy. W rzeczywistości nie jest zbyt duży.

Spacerując ulicami miasta, które czasy świetności przeżywało w okresie Oświecenia, klasycyzmu przyglądałam się ładnym budynkom po drodze.


To Grand Hotel "Rosyjski dwór".




To budynek poczty.


A to szkoła muzyczna z rzeźbą złotego chłopca.

Ładne miasto. Miłe spacerowanie ścieżką wspomnień. 

Ciekawy wyjazd. Bardzo lubię poznawać nowe miejsca, a także wracać do poznanych miłych miejsc 😊

4 komentarze:

  1. To przykre chorować na wycieczce, ale nie wybieramy sobie!
    Wycieczka naprawdę bogata , zarówno w zabytki, jak i obserwacje, nawet jedzonko malownicze, niczym małe dzieła sztuki:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. PTo jedzonko kusiło mnie od poprzedniego rejsu ;) pogoda w Niemczech była "przekropna" i raczej chłodno na początku (teraz te ulewy i powodzie w Bawarii, straszne). I ten tłum na pokładzie, organizm odwykł od chorób i złapał wirusa. Ale już jest wszystko dobrze. A wspomnienia zachowam na długo :)

      Usuń
  2. Anonimowy6/05/2024

    Przeczytałam wyżej że już wracasz do zdrowia...
    To pewnie te wspaniałe wspomnienia z wycieczki to spowodowały.
    Serdeczności Haniu.
    Stokrotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale znów mnie jakiś wirus złapał i "chwycił za gardło". Siedzę w domku i próbuję się kurować ;) Ale mam czas, dużo czasu, nigdzie się nie wybieram ;) Wspomnienia muszą wystarczyć. I dla Ciebie serdeczne pozdrowienia!

      Usuń