poniedziałek, 24 stycznia 2022

Śladami wielkopolskich pałaców

Są ferie, są wnuki,  była wspaniała zimowa pogoda. Aż wyrywało mnie w świat. A że od pewnego czasu bardzo chciałam zobaczyć Dobrzycę, wybraliśmy się na wycieczkę, zobaczyć jeden z ciekawszych pałaców południowej Wielkopolski.

Dobrzyca, to miasto gminne w powiecie pleszewskim (nieco ponad 3 tys. mieszkańców). Miastem została już w XV wieku, a prawa miejskie nadał jej Władysław Warneńczyk. I była miastem aż do 1934 roku. Straciła te prawa na 80 lat. W 2014 roku znów została oficjalnie miastem. Przy dość sporym prostokątnym Rynku znajduje się drewniany kościół parafialny św. Tekli z 2 połowy XVIII w.


 Także w zabudowie Rynku znajduje się Ratusz miejski z lat 20 -tych XX w., nadal siedziba władz miasta i gminy.


 


Wraz z prawami miejskim Dobrzyca uzyskała swój herb. Ciekawy tzw. krzyż jerozolimski (patriarchalny) biały na czerwonym tle.


Miasteczko jest niewielkie, ale gospodarne. W każdym razie ja znałam wcześniej smaczne sery smażone ze Spółdzielni Mleczarskiej Kowalew-Dobrzyca. A także herbaty i inne preparaty ziołowe z zakładu zielarskiego Vitex.

Największymi atrakcjami  Dobrzycy są klasycystyczny pałac Gorzeńskich  oraz największy w Wielkopolsce platan, rosnący w pięknym parku pałacowym.






Pałac zbudowano w końcu XVIII wieku dla generała Augustyna Gorzeńskiego, współtwórcy Konstytucji 3 Maja, byłego adiutanta naszego ostatniego króla Stanisława Augusta . projektantem pałacu był wybitny architekt warszawski Stanisław Zawadzki, twórca m.in. pałaców w Śmiełowie i Lubostroniu (o Muzeum A.Mickiewicza w Śmiełowie pisałam rok temu, a do Lubostronia wybiorę się też niebawem). Muzeum ma nietypową formę, jakby równoramiennej litery L,  i swoim kształtem ma nawiązywać do węgielnicy, przyrządu używanego w murarstwie do wyznaczania kąta prostego. A to dlatego, że generał Gorzeński był wielkim mistrzem loży masońskiej, a węgielnica jest jednym z symboli wolnomularskich.


W pałacu obecnie znajduje sie Muzeum Ziemiaństwa ze stałą ekspozycja wnętrz pałacowych i organizowane są tu wystawy czasowe. 

Nadal trwa (do końca lutego) wystawa "Bitewna Zawierucha'", prezentująca malarstwo Juliusza i Wojciecha Kossaków, ze zbiorów prywatnych, a także broń i uzbrojenie ochronne od XVII do XIX wieku (kolekcja prywatna). 

Wnętrza nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia, w innych dworach i pałacach wielkopolskich  można zobaczyć podobne meble, podobnie zaaranżowane wnetrza. 

Ale wystawa broni i malarstwa, to było coś:)




Bardzo mi sie podobała ta kolekcja. Ale gdzieś z tyłu głowy miałam takie pytanie: czy trzeba być ziemianinem, żeby mieć takie hobby, no i w jaki sposób współczesny "ziemianin" zdobywa fundusze, zarabia na te historyczne (czasem odtworzone) cudeńka? A i jeszcze, gdzie je eksponuje na co dzień? Bo to były dwie duże sale pełne eksponatów (jednego kolekcjonera). 

Po zwiedzeniu pałacu poszliśmy pospacerować po zimowym zaśnieżonym parku. A w parku kolejne symbole wolnomularskie, pozostałości po parku romantycznym z przełomu XVIII/XIX w.


Ta budowla nad stawem (zamarzniętym teraz) nazywa się monopter, ma 8 kolumn.



To dawna oranżeria, w parku różanym. Teraz ciepłolubnych roślin tam tylko kilka, ale pomieszczenie jest salą bankietowo taneczną  (może w lecie także kawiarnią), teraz zamkniętą.


To budynek dawnej loży masońskiej, zbudowany na wzór rzymskiego panteonu :)

Wspomnę jeszcze, że po spacerze skorzystaliśmy z "zaproszenia" do pałacowego baru, znajdującego się w starych sklepionych piwnicach pałacu. Za 4 zestawy obiadowe, bardzo smaczne, zapłaciliśmy 60 zł. czyli można czasem, na prowincji, zjeść smacznie i tanio :)


Park jest pięknie utrzymany, jest tu kilka pomnikowych drzew. Ale najokazalszym z nich i być może najstarszym, jest platan klonolistny, nazwany konstytucyjnym, rosnący niedaleko wejścia do parku, naprzeciw pałacu. 

Według dendrologów platan posadzono 300 lat temu. Ma 10 metrów obwodu, 40 m średnica korony i przeszło 30 m wysokości. jest największym platanem w Wielkopolsce i nadal w bardzo dobrej kondycji. W parku rośnie jeszcze kilka dużych i starych platanów.  Ten rośnie sam na sporej łące. W lecie pod parasolem jego liści na pewno jest głęboki cień, nic tam nie urośnie.



Taki szeroki jest ten platan. Stoję przy nim, cień jeszcze mnie poszerza, a pewnie i z sześć osób mogłoby go opasać ;) Zafascynował mnie ten platan. Bardzo chcę go zobaczyć zielonego, w pełnej krasie i mocy. Na pewno przyjadę do Dobrzycy w zielonej porze roku, żeby podziwiać i zachwycać się tym olbrzymem :)

niedziela, 16 stycznia 2022

Nie moje moje koty

Odkąd moja koteczka odeszła i "terytorium" było "do wzięcia", pojawiła się kotka. Właściwie nie można było tego stwierdzić jednoznacznie. Chociaż jej umaszczenie "tricolor" właściwie określało jej płeć. Twierdzi się, że tricolor jest prawie zawsze kotką, związane jest to z genem , odpowiedzialnym za  dziedziczeniem koloru rudego. Jeśli pojawi się z rzadka kocurek w trzech kolorach, to ponoć zwykle bywa bezpłodny. 


Ta koteczka ma melanżowe futerko i biały ślinik, no i białe "skarpetki". Jest stareńka albo (i) wiele przeszła. Pojawiła się nagle którejś późnej jesieni. Robiłam piernik, wystawiłam garnek z gorącym roztworem mleka, masła, miodu i cukru, na murek na ganku, żeby szybko przestudzić. Gdy po chwili wyszłam po garnek, ów leżał przechylony na ziemi a "jakiś duży kot" bardzo starannie i szybko wylizywał rozlana zawartość. Krzyknęłam, kot odskoczył, ale niedaleko. Pomyślałam sobie, że musi być bardzo głodny, jeśli skusił się na coś takiego (ponoć koty nie czują słodkiego smaku). Pozwoliłam kotu wylizać, ile dał radę (miałam mniej pracy ze zmywaniem tego zastygłego tłuszczu). To było pierwsze, historyczne spotkanie z Lulu. Tak nazwałam kotkę, tak ją przywołuję, gdy długo jej nie widzę. Potem zaczęłam widywać kotkę coraz częściej. W końcu zaczęłam kupować kocie jedzenie (znów) i kotkę dokarmiać. Na wiosnę zaczęła przychodzić codziennie, bardzo ufna, bardzo przyjacielska, jakby szukała kontaktu z człowiekiem. Ale nie unosiła ogonka na powitanie. Coś nie tak, przecież widzę, że "mnie lubi". No i z jedzeniem też było "nie tak". Gdy trafiała na twardsze kawałki (suche jedzenie), to bywało, że 'krzyknęła" i odskakiwała, uciekała. Zaczęłam jej miksować mokre. Zjadała. A że była taka ufna i nikogo ani niczego sie nie bała, to wzięłam ja do weterynarza. Okazało się, że ma uszkodzony nerw w ogonie (jakiś krewki kot uszkodził jej nasadę ogona), ogon ma bezwładny, a nie chciała jeść, bo zęby ma strzaskane, w złym stanie, a dolnych siekaczy nie ma (już?) wcale. No i zaczynała sie u niej zaćma. Dostała zastrzyk z antybiotykiem i zastrzyk przeciw pasożytom wewnętrznym i zewnętrznym. Na wiosnę była piękna. To duży kot. Miałam ja przywieźć do weterynarza, gdyby miała rujkę (w naszej gminie sterylizuje się koty na koszt gminy). Nie miała. Czyżby była wcześniej wysterylizowana? 

I tak codziennie po kilka godzin Lulu siedzi na moim oknie kuchennym i czeka aż jej coś dam jeść (to podobno świadczy o syndromie głodu, bo nie jest głodna, jak dostanie więcej, to zje i zwróci).


Jaka szkoda, że nie poznam  nigdy jej historii. Mogę tylko domniemywać, że była kotem domowym, wypieszczonym, hołubionym i nagle co? Znudziła się? Została wywieziona "w pole", jej pan czy pani umarli? Tego sie nie dowiem. A że była kotem domowym świadczy fakt, że któregoś lata, gdy mieliśmy otwarte drzwi tarasowe kotka "zaprosiła się" do domu i zaległa na kanapie w salonie, jakby to było jej stałe miejsce ;). Niestety, ten manewr nie podziałał. Ze mną podziałałby na pewno. Ale nie mieszkam sama. No i nie przebolałam jeszcze wtedy straty mojej koteczki, z którą przeżyłyśmy wspólnie 17 lat. Nie chciałam też przywiązywać się tak bardzo, kochać, a potem przeżywać znów odchodzenie i cierpienie zwierzęcia.

Jeszcze do niedawna była to bardzo bojowa kotka. Przeganiała wszystkie "nieswoje" koty i walczyła z nimi. Co chwilę miała poszarpane futro, podrapany nos, podarte uszy , pogryzioną łapę (znów wizyta u weterynarza, znoszona z anielska cierpliwością).

Nie wiem, gdzie Lulu przepada na noc. Czy ma jakieś miejsce w piwnicy wiejskiego bloku? Czy ma gdzieś metę, ale wybrała moją stołówkę, bo lepiej karmię? Nie wiem. Latem koteczka nocuje na poduszkach na tarasie, na ławce pod lipą, ale może też letnią nocą poluje? Bo mimo, że staruszka, to potrafi mysz upolować i przynieść nam na taras.


A to jest Misio. Mój ulubieniec. Może dlatego, że czarny? Moje dwie ukochane kotki domowe były czarne :) (ogon należy do trzeciego kota).

Misio, to zupełnie inna historia. To prawdziwy dziki kot, który bał się ludzi, uciekał, gdy ktoś się pojawiał. Jest najmniejszy z trójki kotów, ale chyba też najmłodszy. Gdy zaczął przychodzić, podbierać jedzenie Lulu, był już z wyglądu dorosłym kotem, ale z zachowania jeszcze kociakiem. Bał się wszystkiego: wiatru, szelestu liści, światła, innych kotów i ludzi. Gdy otwierałam drzwi tarasu uciekał w krzaki. A ja, zamiast to tak zostawić, zaczęłam go oswajać. Mówiłam do niego pieszczotliwie, podsuwałam smaczne kąski. Wyciągałam rękę, żeby poznał mój zapach. Trwało to jakiś czas. Ale któregoś razu dał się pogłaskać! :) Nadal uciekał, gdy mnie widział z innej strony domu, "ja" byłam tylko na tarasie, w ogrodzie to już "nie ja". Taki głuptas. Tego lata zaczął za mną chodzić, gdy pracowałam w ogrodzie, ocierał się o nogi (ulubiona zabawa, przechodzenie między moimi łydkami, ocieranie się o nogi, w tę i z powrotem, tak z 4 razy). Teraz zdarza się Misiowi nawet wejść za próg, do domu, chociaż wie, że tego nie wolno. No i pozwolił sie wziąć na ręce. Ale wyraźnie było widać, że nie czuje się pewnie. Poczekam :) Nadal boi się wszystkich mężczyzn, pozwala się głaskać tylko mnie, bardzo lubi być głaskany. I jak tu go nie wyróżniać? 


Tu Misio i Lulu przy misce mleka. Podobno koty nie powinny pić mleka. Ale te koty uwielbiają mleko, nie pójdą "do swoich zajęć" dopóki rano nie dostaną mleka. Tu wyjątkow z jednej miseczki, bo już się nie mogły doczekać, zwykle każdy pije ze swojej miski. I piją mleko bez laktozy (nieco podgrzane, bo z lodówki), bo ja takie pijam.


A to jest Pusio alias Wiskas. Gdyby nie jasne źrenice, które nadają jego oczom 'zbójeckiego" charakteru, byłby kopią reklamy kociego żarcia. Jest wielki i zimą puchaty. 
Przychodzi do mnie od poprzedniej jesieni. Starą kotkę oba koty "szanują", nie wyjadają jej z miski, nie zaczepiają. Ale Pusio rości sobie prawo do tarasu i pierwszego miejsca przy jedzeniu. Jest ze dwa razy szerszy od Misia i zapewne sporo starszy (bardzo trudno określić wiek dorosłego kota w pełni sił). Gdy wychodzę z jedzeniem Pusio zawsze przegania Misia, czasem go atakuje, chociaż oba koty dostają to samo, w tym samym czasie, na swoich miskach. Misio ma być podporządkowany. I jest.
Pusio "się nie pieści", Łaskawie pozwala się pogłaskać, pręży ogon na mój widok, ale bez entuzjazmu. Jest taki odkarmiony i piękny, że aż mi się nie chce wierzyć, że nie ma domu. Ale jednej ciepłej nocy (+5 st) widziałam go śpiącego o drugiej w nocy  na podusze na tarasie. 
Pusio jakby czeka tylko na jedzenie, bliższe spoufalanie się ze mną go nie interesuje. Do domu się nie pcha. Dokarmiam go, bo jest piękny. To samiec alfa, bez wątpienia. Wiosną był tak wycieńczony swoją rolą, że chyba nie miał czasu jeść, zostało go dosłownie pół, tak zmizerniał. Widać intensywny seks wykańcza ;) A do weterynarza go nie zabiorę, bo nie próbowałam go brać na ręce, nie wiem, jak by sie zachował, Jest wielki i silny.
Koty mają swoje budki, ocieplone styropianem i miękkimi szmatkami. Czasem z nich korzystają, ale raczej w mokry dzień i wieczorem. Więc ciągle nie wiem, czy są czyjeś czy niczyje.

Nie mam ich w domu, ale mam je pod ręką. Dosłownie. Sprawia mi radość opiekowanie się nimi, patrzenie na nie, obserwowanie ich wzajemnych relacji, cieszy możliwość pogłaskania ich. Gdy jeden ociera się o nogi, druga wskakuje na kolana, to czuję, że to są moje koty.


niedziela, 9 stycznia 2022

Zimowo

 Dzisiejszy piękny słoneczny dzień "wywabił" mnie w końcu z domu. Niby codziennie muszę wyjść za próg, żeby nakarmić "moje" bezdomniaki., ale to nie jest "wyjście z domu". "Jeśli dają jeść, to trzeba korzystać z okazji" - tak pewnie kombinują te trzy koty. Ale o kotach będzie kiedy indziej.

W każdym razie od dłuższego czasu nie miałam nastroju (ani kondycji) na wyjście w plener. A dziś się coś zmieniło. Może to słońce przypomniało mi o wiośnie, że niedługo dzień będzie znacząco dłuższy, w końcu się wkoło zazieleni. A zieleń, to przecież kolor nadziei.

Na razie wszędzie na wsi zima, z cieniutką warstwą nowego śniegu- ponowa :) Słońce świeci, śnieg odbija promienie, jest jeszcze jaśniej (ten cień, to od ściany lasu)


A ja, żeby dotrzeć dalej niż w pole, muszę pojechać. Las najbliższy mamy ok 4 km od nas. Pieszo nie ma co chodzić, bo tylko szosą można do tego lasu dotrzeć. Szosa w sam raz dla rowerów, bo prawie pusta (a ja bardzo nie lubię, wręcz boję się, dużych ciężarówek, ocierających się o rower; takie tędy jeżdżą bardzo rzadko). Zwykle do lasu jeździmy rowerem, ale dziś nasza kondycja nie sprzyjała takiej jeździe. Cóż, auto zimą, to dobra rzecz.

Po przyjeździe do lasu, poszliśmy na mały spacer, żeby zobaczyć, czy coś się w okolicy zmieniło. I owszem, wycięto spory kawał starszego lasu, pnie miały ok.40 cm średnicy. Ciekawe, czy posadzą tam nowe drzewa, czy ktoś tam coś zbuduje? 

Mało tu lasów. Ale mieszkam w miejscu, gdzie już 700 lat temu były wioski, gdzie włościanie karczowali lasy i uprawiali pola (moja wioska została przekazana przez biskupa poznańskiego w darze Kawalerom Maltańskim w XIII wieku). Cieszymy się z tych stosunkowo młodych lasów, które tu posadzono, sądząc po grubości pni, mniej niż 100 lat temu.


 Pusto, cisza i spokój.


Las mieszany, od wiosny do jesieni jest tu zielono i gęsto. Teraz pustka i dużo światła.

A przy domu mam pole, zaraz za ogrodem. Jak świeci słońce (i mam nastrój), to chodzę sobie z kijkami hen, przed siebie. I czasem "wyprowadzam" na spacer, któreś z kotów (towarzystwo: dwa kocury i koteczka, ale zawsze tylko jeden kot mi towarzyszy).



Ale zima, to nie moja pora roku. Nie lubię chłodu, nie lubię krótkich ponurych "zgniłych" dni.

Czekam na wiosnę. A więc - byle do wiosny!