środa, 25 kwietnia 2018

Zapraszam do Grenady

Grenada, to przede wszystkim Alhambra, a dokładniej zespół pałaców i ogrodów Alhambry i Generalife. Generalife, to górny zespół pałacowy, letnia rezydencja emirów Grenady, leżąca na wysokim wzgórzu, naprzecie Alhambry. Te dwa zespoły zamkowo - pałacowe i ogrody przecina dolina. Alhambra, niżej położona, jest starsza. Najstarsze zabytkowe mury obronne pochodzą z VIII-IX ww. Są to zabytki kultury mauretańskiej - muzułmańskiej. Maurowie władali tą krainą aż do XV wieku, gdy otoczeni już przez chrześcijan, przybyłych z północy poddali się i opuścili niezdobytą, warowną Alhambrę. Było to w roku 1492 roku.
 W 1984 roku wpisano Alhambrę na listę zabytków Światowego Dziedzictwa UNESCO (na 8 pozycji).


Tu widok z Generalife na mury Alhambry, jeszcze dalej, w dole - Grenada.


To jeden z dziedzińców w Generalife, zawsze z kwiatami i wodą.



A to już Alhambra - Dziedziniec Cudów. Chociaż jest tu zawsze tłum turystów, to cudowne miejsce, stanęłam "na progu" i westchnęłam z zachwytu. A jako wieczna sceptyczka nie jestem skora do zachwytów. Alhambra w całości, czyli jako "ogół" jest ciekawa, ale szału nie ma. Są tylko wybrane, bardzo nastrojowe, piękne miejsca i śliczne, kunsztowne detale.




To kolejny piękny dziedziniec z sadzawką. Jeden z najważniejszych w pałacu. To Dziedziniec Mirtów, które rosną nad brzegiem sadzawki, po prawej i lewej stronie.  Przewodnicy podpowiadają, że najlepiej robić zdjęcie z poziomu wody, wtedy widać odbicie pałacu w wodzie :)


Ten widok też mnie zachwycił. Arabowie bardzo cenili wodę, płynącą wodę, stworzyli cały system nawadniający, doprowadzający bieżącą wodę z pobliskich gór do Alhambry i dalej w doliny, nawadniający pola uprawne i ogrody. Andaluzja w czasach arabskich była bogatą zieloną krainą, z gajami pomarańczowymi i winnicami. Gdy chrześcijanie zajęli te tereny, wygnali Maurów, zanim nauczyli się od nich, jak dbać o tę żyzną krainę. Nie umieli obsługiwać urządzeń nawadniających i w niedługim czasie z żyznej i bogatej krainy Andaluzja zmieniła się w suchy niegościnny kraj, najbiedniejszy region Hiszpanii. Teraz powoli, w dużej mierze dzięki przemysłowi turystycznemu Andaluzja zaczyna się odradzać.

W mieście także są piękne miejsca i zabytki. Ale po trzech godzinach zwiedzania Alhambry nie miałam już siły na dalsze dreptanie po mieście. Na tym pięknym placu nieopodal katedry z XVI wieku (widać wieżę, której nigdy nie ukończono, bo skończyły się fundusze) odpoczywałam pijąc fantastyczną kawę w niewielkim lokalu i jedząc mix miejscowych krokiecików, wielkości naszych pierogów, z dziwnymi nadzieniami: serowym, rybnym, grzybowym (ale czy na pewno?). A przy fontannie - pierwsza kwitnąca róża, którą zobaczyłam w Andaluzji.
Grenada i Alhambra, cieszę się, że mogłam to zobaczyć. C.d.n.

sobota, 21 kwietnia 2018

Andaluzja - brzmi, jak poezja

Zupełnie nieoczekiwanie znalazłam się w Andaluzji. bo często jakiś wyjazd planuję, organizuję ze sporym nawet wyprzedzeniem. A teraz, jeszcze 10 dni temu nie wiedziałam, że pojadę na wycieczkę. Na mojej poczcie zwykle pojawia się wiele reklam biur podróży, ale ja z nich nie korzystam (z usług tych biur). mam swoich ulubionych pośredników turystycznych, którzy nie dają mi gotowego produktu, tylko vouchery na noclegi (często z wyżywieniem i dodatkowymi bonusami) i zazwyczaj z transportem (ale może być i bez transportu, jeśli mam własny). Kilka lat temu byłam na wycieczce w Turcji z pewnym biurem podróży. Wyjazd był po bardzo okazyjnej cenie, świetnie zorganizowany i zrealizowany. Od tamtego czasu dostaję, co jakiś czas oferty z tego biura, ale to jest poziom 4*, raczej nie na moją kieszeń. Już od zeszłego roku "śledziłam" wycieczkę do Andaluzji, czytałam opisy, kombinowałam, jak by tu można ciąć koszty. Nic, stale był to zbyt drogi wyjazd na dwie osoby (bo mam taką idee fix, żeby jak najwięcej zobaczyć jak najniższym kosztem). No i czytam sobie w  zeszły czwartek pocztę i widzę, że owe biuro tnie koszty i nie nazywając tego "last minute", tylko zanęcając ostatnimi czterema miejscami obniża cenę o prawie 1000 zł! Jak nie skorzystać?? Z takiej okazji?? Ale przecież  trzeba jeszcze namówić Mojego na wyjazd, no i zapłacić.  I to szybko!. Bo wyjazd już w poniedziałek! Mam kochanego męża, który akurat dysponuje czasem (i widzi, że zona mu przez zimę i przedwiośnie zaczęła wpadać w depresję). Szybka decyzja i pojechaliśmy:)

I własnie piszę do was z hotelu na wybrzeżu Costa del Sol, z miejscowości Torrox ( a wymawia się Torroh). Stąd codziennie robimy wycieczki do najpiękniejszych miejsc Andaluzji. 
Dziś tylko migawki, panoramy, a więcej po powrocie. Jutro ostatni dzień pobytu (a raczej rozjazdów) i w poniedziałek powrót do Polski w godzinach wieczornych. Uff. Bardzo intensywne zwiedzanie. Ale czego się nie robi "żeby mi się widziało" i "żeby mnie było więcej".



Grenada na tle ośnieżonych szczytów Sierra Nevada, najwyższego pasma kontynentalnej Hiszpanii.


Widok na Alhambrę w Grenadzie.


Kordoba z widokiem na most z czasów rzymskich i Katedrę Mezquitę.


Malaga - widok z Twierdzy Gibralfaros na arenę corridy i port. 


Niezwykła Ronda, na wysokich skałach, po dwóch stronach głębokiego na 160 metrów wąwozu.

I jeszcze wypad do sąsiedniego państwa brytyjskiego :)

Gibraltar - słynna skała. I typowo brytyjska pogoda ;)

Więcej zdjęć i relacji z podróży - wkrótce.  





     

czwartek, 12 kwietnia 2018

Dziadek Jóżef

 Na mojej bieliźniarce (którą nazywa się u nas "szafonierką") stoi zabytkowe zdjęcie mojego dziadka Józefa, ojca mojej mamy.
To zdjęcie z rosyjskiej niewoli, z I wojny światowej, gdy mój dziadek, poddany pruski, walczył na froncie wschodnim (po 1917 roku zwolniony do domu). To zdjęcie - kartka pocztowa z napisami po francusku i rosyjsku, że jest to poczta jeńca wojennego (correspondence des prisonniers de Guerre, pis'mo wojennoplennogo): Na pamiątkę z Niewoli Rosyjskiej zasyła kochanym Rodzicom syn Józef.

Miałam napisać te wspomnienia  w  imieniny Józefa (19.03.),ale nie zdążyłam. Spróbuję dziś.
Niewiele wiem o tym moim przodku. Nigdy go nie poznałam. Zginął w obozie Auschwitz w 1941 roku. Żył jedynie we wspomnieniach mamy, nieczęstych, bo były bolesne. Straciła ojca, gdy miała 13 lat. A ja, za życia mamy nie dociekałam, nie interesowałam się, po prostu, historią. Z rodzinnych opowieści pamiętam, że syn Józef był jedynym pozostałym przy życiu dzieckiem Franciszka i Marii Cenkrów. Pozostałe dzieci (bodajże 4 lub 5 zmarły na dyfteryt w dzieciństwie, w czasie epidemii, Józef jedyny  przeżył). Pradziad Frantz Zenker przybył do Wielkopolski z któregoś z księstw niemieckich (bo przecież Niemiec jeszcze nie było) w drugiej połowie XIX wieku. Ożenił się z Polką, Matką - Polką i został Polakiem. Spolszczył nazwisko na Cenkier.  Józef urodził się w połowie lat 80-tych XIX wieku w Gostyniu (dokładne daty są zapisane w jakimś drzewie genealogicznym, ale nie będę go szukać). Z zawodu był stolarzem. Mama wspominała, że pod koniec lat 20-tych dziadek namówiony przez znajomego kupił wspólnie z nim młyn, chciał być przedsiębiorcą. Interes się nie powiódł, wspólnik dziadka oszukał, spalił młyn i uciekł, zostawiając dziadka z długami. Potem już tylko warsztat stolarski zapewniał byt rodzinie (zdaje się, że mam po dziadku ten kompletny brak zdolności do robienia interesów i pomnażania gotówki). Zostało niewiele zdjęć dziadka i pojedyncze meble, które dziadek zrobił dla siebie i rodziny. W czasie wojny dziadek z rodziną został wysiedlony do Generalnej Guberni nad Bug, wyjechali praktycznie bez niczego (każdy mógł zabrać jedną walizkę, ale ile udźwigną dwie małe dziewczynki?). Do dziadka mieszkania, pełnego jego mebli wprowadzili się Niemcy Bałtyccy (z  Inflantów) i uciekając przed końcem wojny do Niemiec zabrali sporo sprzętów. Część mebli oddana na przechowanie znajomym przepadła ( dziadek zginął, wdowa nie miała siły walczyć o swoją własność). I niewiele więcej wiem o moim dziadku. I jeszcze dopytując się o swą prababcię, matkę Józefa, dowiedziałam się od mamy, że babcia nie pojechała z nimi na wysiedlenie, bo była zbyt stara i słaba (miała już 80 lat). Została ze swoją siostrą. Dziadek Józef zginął w Auschwitz już w 41 roku. Było przykazane całej rodzinie, pozostałej w Gostyniu, żeby broń Boże nie zdradzić tego faktu babci Cenkierowej, nie śmiała się o tym dowiedzieć (póki rodzina była w GG). To było jej jedyne dziecko! Pech chciał, że jakaś plotkarska znajoma, nieuświadomiona lub złośliwa, spotkawszy (pra)babcię już na początku 45 roku, zapytała ją, jak sobie radzi po śmierci syna. Gdy do matki dotarło, że ostatnie jej dziecko nie żyje, mimo, że była silną i zdrową staruszką, nie miała już po co żyć, położyła się do łóżka i w przeciągu tygodnia zmarła. Tyle się dowiedziałam o historii rodzinnej.
A na strychu w rodzinnym domu mamy zachowało się parę sprzętów sprzed wojny. Ja też mam po dziadku pamiątkę. Widocznie dziadkowi spodobał się stolik, przy którym pozował rosyjskiemu fotografowi do zdjęcia w czasie niewoli .

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Dzika przyroda blisko człowieka

I dlaczego się tak zadziwiam? Ja się i zadziwiam i zachwycam. Mnie ekscytuje to, że 40 metrów od mojego domu żyją sobie bobry! Jestem jeszcze z tamtej epoki, kiedy bobry na naszych nadwodnych terenach były rzadkością, ba, groziło im wyginięcie. Wtedy prędzej można było chyba spotkać nutrię, zbiegłą z hodowli, niż bobra.  Już ze dwa lata temu zadziwiałam się, że nad niewielkim jeziorkiem, w pobliżu sporej wsi, 20 kilometrów od Poznania żerują bobry. Jesienią ślady bobrów były świeże: przegryzione, powalone młode drzewka, nadgryzione naokoło starsze, całkiem grube drzewa. Wtedy widziałam to po raz drugi w tamtym rejonie. Ale, żeby za płotem? W bezpośrednim sąsiedztwie, nad wąską strugą, która latem ledwie ciurka (teraz bystro płynie i rozlewa się na metr). Rosną nad brzegami chaszcze: derenie świdwy, bez czarny, tarnina, młode głogi, jesiony samosiewki, olchy, no i stare grube wierzby, których korony przycinane są "na łyso" do gołego pnia co kilka lat (chyba ze 2 lata temu wycięto znad rowka wszystkie krzaki i drzewka i przycięto wierzby, teraz już odrastają). Dowiedziałam się od Mojego, który poszedł uciąć kilka bazi na Wielkanoc, że bobry harcują nad naszym rowkiem. Dziś, przy pięknej słonecznej pogodzie postanowiłam zobaczyć ślady bobrzej działalności osobiście. Lisy na "naszym" polu widziałam dość często, także sarny i zające, ale bobra spotkać w środku niczego? To by było coś! Oczywiście żadnego stworzenia nie spotkałam, zbyt głośni jesteśmy, nawet idąc cicho i ostrożnie. Ale podgryzionych drzew i świeżych wiórów widziałam sporo, także szerokie nory prowadzące znad strumienia w pole, pod ziemię.

Jakby ktoś wyciął, tylko widać ślady zębów na przekroju ;)

Za drzewem to nie śnieg, to woda dziś, w słońcu.

 Ciekawe, kiedy bobry żerują? Rankiem, czy pod wieczór? U nas cisza, spokój, nawet psy po polach nie biegają, a jedzenia w bród, no to się tu trzymają. Tak bym chciała zobaczyć te puchate cuda. Mój syn mieszkał jakiś czas w Gorzowie, na ulicy oddzielonej od Warty szerokim na kilometr pasem nieużytków i trzcin. Miał okazję zobaczyć bobra przechodzącego dostojnie przez tę ulice w stronę Warty. Tak dostojnie, że syn zdążył nawet zrobić mały filmik.  Takie bliskie spotkanie z naturą.
A wiosna zwleka i zwleka. Niby słońce i nawet +10 st., ale wiatr głowy dziś urywał. Poza miejscami osłoniętymi od wiatru (nad strugą), wcale nie było przyjemnie na dworze.  Mój dereń jadalny nie zdecydował się jeszcze rozwinąć w pełni, żółci się już od połowy marca, ale kwiatki ma jeszcze co najmniej w połowie w pączkach (to są bardzo drobne kwiatki zebrane w male wiechy), krokusy tylko szlachetne mi kwitną,a mam ich mikro, takie zwykłe, białe z fioletowymi żyłkami dopiero dostają pąki, owszem, tulipany mają coraz większe liście i nawet hiacynty pokazują kwiatostany, ale czekamy na ciepło! Niech już ta wiosna wybuchnie!