wtorek, 26 lutego 2019

Wodne przyjemności na Malcie ;)

Moja dobra znajoma nie znosi wody. Żartuje sobie, że gdyby wymyślili mycie "bezwodne" zostałaby fanką takiej procedury.
Ja jestem "wodna". Według chińskiego horoskopu moim żywiołem jest woda, a w tym zodiakalnym horoskopie też jestem wodnym znakiem.  To oczywiście żarty, ale wodę lubię w (prawie) każdej odsłonie (nie lubię siąpiącego deszczu i powodzi, oczywiście). A pływać nauczyłam się w wieku 11 lat. Za mojego dzieciństwa nie było tylu basenów, co dziś. I niektórzy uczyli się pływać dopiero na studiach. W Poznaniu do wczesnych lat 60-tych była tylko jedna kryta pływalnia, w byłej żydowskiej synagodze (w 1941 roku Niemcy przerobili synagogę na basen). Potem zbudowano Chwiałkę, pływalnię krytą i kompleks pływalni letnich (dla Ośrodka Sportu i Rekreacji), działa do dziś. A potem w końcówce lat siedemdziesiątych powstało kilka, powiedzmy, dzielnicowych pływalni. W jednej z nich , na Grunwaldzie moi synowie nauczyli się pływać (nie mając jeszcze 10 lat). Teraz nawet niektóre szkoły mają swoje (dość małe) baseny  i dzieciaki uczą się pływać w I albo II klasie podstawówki. I bardzo dobrze! Ta umiejętność zostaje na całe życie.
Ale ciągle nie miał Poznań pływalni rekreacyjnej, gdzie nie trzeba koniecznie pływać w tę i z powrotem po jednym torze, zaliczając kolejne metry w ciągu 45 minut (jak ja tego nie znoszę, to takie nudne). Zaczęły powstawać tak zwane aquaparki, te różne "wodne raje", z hydromasażami, zjeżdżalniami, falami, jacuzzi i basenami z wodą o temperaturze "śródziemnomorskiej". Pamiętam, że jeden z pierwszych takich cudów powstał w Lesznie (synów wieziono tam na wycieczkę z liceum), potem w Obornikach, we Wrześni, w Kórniku, w Śremie, nawet w Koziegłowach pod Poznaniem (tam nie byłam, pozostałe odwiedziłam), a w Poznaniu ciągle były tylko baseny sportowe.
I w końcu doczekałam się! Otwarto Termy Maltańskie! Budowę ukończono w październiku 2011 roku, a ja byłam tam pierwszy raz w styczniu 2012. To podobno największy taki obiekt w Polsce. Oprócz basenów sportowych (50 m i do skoków do wody z 10m wieżą) jest oczywiście, bardzo rozbudowana część rekreacyjną i oprócz basenów wewnętrznych także zewnętrzne połączone z tymi pod dachem, a także duże baseny letnie z wieloma zjeżdżalniami.
Gdy wybrałam się kiedyś z wnukami w majowy weekend, panowała tam tropikalna atmosfera, parno, gorąco, do tego tłumy ludzi. Po prostu nieznośny upał, jak na Bali, nie do wytrzymania. Nie chciałam już tam chodzić. Ale dziś dałam się namówić Mojemu na trochę ruchu. Nie lubię się ruszać (szczególnie zimą), ale dla towarzystwa jestem gotowa na wiele. Poza tym pływanie (bardzo rekreacyjne), to jedna z niewielu form aktywności fizycznej, które lubię.
I znów byłam na Malcie! Tym razem tej naszej, poznańskiej :) To tylko 20 km od nas, żabi skok. Pojechałam i to było To na dziś!


Ludzi niewielu, temperatura w sam raz, tak z 26 stopni, podłoga wyraźnie grzała stopy, a woda we wszystkich basenach rekreacyjnych cieplutka, na pewno powyżej +30 st. Taką lubię, szczególnie zimą. W końcu to są termy.

 Jest też w tej części rekreacyjnej basen z solanką geotermalną, tu wodę trzeba schładzać, bo wypływa zbyt gorąca (w rezultacie miała podobną temperaturę, jak w pozostałych basenach, wyraźnie ciepłą, ale nie gorącą, pewnie ok. +35-36 st(?), nie sprawdziłam. Posiedziałam sobie trochę w tym basenie, masując sobie plecy bąbelkami. Bardzo przyjemnie. Popływałam z falami "morskimi", zjechałam na otwartej małej zjeżdżalni(na zdjęciu powyżej widać zjazd), pomasowałam ramiona silnym strumieniem wody, zjechałam "górską rzeką", na zewnątrz nie wypłynęłam, bo wiatr.

 Zdjęcie zrobione przez szybę. Woda w tle, to Jezioro Maltańskie, a takie białe w oddali, to całoroczny stok narciarski, teraz naśnieżony.

Rozgrzana i zadowolona postanowiłam powtórzyć wydarzenie za jakiś niedługi czas (zwłaszcza, że seniorzy mają super zniżkę na wejścia do godz. 12.00 - 1,5 godziny za 17 zł, a seniorami jest się już od 55 roku życia !) ;)
Jak już wspomniałam we wpisie o wyspie Malcie, nasza Malta zawdzięcza nazwę Kawalerom Maltańskim - joannitom, którzy dostali te tereny od biskupów poznańskich w XII wieku.
Śladem po tym nadaniu jest niewielkim kościół Św. Jana Jerozolimskiego, jedyny zabytek w stylu romańskim z XIII wieku (po pożarze w XV w. z elementami gotyckimi i barkową kaplicą z początku XVIII wieku).

(pstryknięte z auta).
Niestety nie umiem wstawić tutaj zdjęcia z internetu. Chciałam pokazać fasadę kościółka, jest romańska, a na szczycie nad wejściem jest mały ażurowy krzyż maltański (na moim zdjęciu gałązki go zasłaniają), jedyny taki w Poznaniu. Kościół stoi w pobliżu bardzo ruchliwego Ronda Śródka, gdyby ktoś chciał go kiedyś zobaczyć z bliska.
A poza wszystkim dziś był piękny ciepły, słoneczny dzień :) Bardzo już chciałoby się wiosny!

czwartek, 21 lutego 2019

Lepiej nie wiedzieć?

Właśnie skończyłam kryminał Jakuba Szamałka "Cokolwiek wybierzesz". Mocny!


"Czasami lepiej nie wiedzieć, kto steruje twoim życiem" - to motto książki. I może to prawda.
Bo po przeczytaniu jej powinnam od razu wyłączyć komputer, zapomnieć o internecie, wyjąć kartę z komórki i wrócić do zwyczajów z lat "przedinternetowych". Bo jesteśmy śledzeni, na każdym kroku, przez ogólnoświatową sieć. Można się wystraszyć. Zwłaszcza, jeśli ktoś ma coś na sumieniu, coś do ukrycia. I jeśli cokolwiek znaczy, jest w choćby mikro skali osobą publiczną. Ja na szczęście nie jestem ( jakie znaczenie ma siedząca w domu emerytka?), sekretów nie chowam w komputerze (jeśli jakieś mam), a sumienie mam czyste. Szkoda na mnie zachodu. Ale obecne młode pokolenie jakby zupełnie się nie przejmuje, że za kilka lat może się wstydzić tego, co teraz upublicznia, co chowa w pamięci komputera.
Ja przyznaję się, że komputer, to dla mnie, jak autobus miejski: ma mnie dowieźć, po trasie, a ja nie dbam o to, jak ten autobus działa. A jednak książka przypomina mi (może niektórym uświadomi), że hasła na komputerze powinny być bardziej przemyślane, niż imiona członków rodziny, czy zwierząt domowych albo daty urodzin tychże (no chyba, że psa, czy kota, to jest faktycznie bardzo tajna informacja). I nie należy trzymać tych haseł na niezabezpieczonych stronach w komputerze, lepszy już papierowy kajecik, trzymany pod kluczem. Że nie należy robić sobie (czy dla przyjaciela) zdjęć intymnych, nie należy ich przesyłać tak po prostu, nie należy ich zostawiać na twardym dysku. Bo wszystko można z naszych komputerów wydobyć i użyć przeciwko nam.
Jako, że nie znam się na tych sprawach, to czytałam tę książkę trochę, jak thriller, trochę jak science fiction (chociaż autor zaznaczył, że to nie jest fantasy). Opisy wchodzenia na różne dziwne strony (m.in do ukrytej sieci czyli darc net) czytałam pobieżnie, bo i tak nie miałam ambicji tego zrozumieć.  Ale akcja jest wartka, intryga wciągająca, a książka, aktualna, świeżo napisana i wydana. I poruszony temat pedofilii, bolesny i odrażający, a poprzez ukrytą sieć trudny do opanowania. Uważajmy na nasze dzieci, wnuki, dokąd chodzą na dodatkowe zajęcia, żadne kółka teatralne, taneczne, plastyczne, chóry dziecięce, wyjazdy, organizowane przez różne organizacje prywatne czy kościelne nie są w 100 procentach  bezpieczne, amatorów chorych atrakcji jest tak wielu, i świetnie się maskują. A im mają więcej pieniędzy i władzy, tym śmielej i paskudniej sobie poczynają.
To jest zapewne I część z serii. Dobrze się czyta Szamałka, ale nie wiem, co mnie może jeszcze czekać w części II, jaka eskalacja brutalności i dalsza odsłona zgnilizny moralnej. I nie wiem, czy chcę wiedzieć. Jak bohaterka książki, Julita. Która po przemyśleniu sprawy odpowie zapewne twierdząco na to pytanie. Inaczej nie byłoby przecież dalszego ciągu...    

niedziela, 17 lutego 2019

Goniąc karnawał

 Karnawał rozpoczęty Sylwestrem (w doborowym towarzystwie) jakoś się nie rozwinął. Spokój i cisza, jedyna "ekscytacja", to wyjazd na Maltę i moja wzmożona działalność ciastkarska ;)
Ale na szczęście w tym roku karnawał mamy dłuugi. I doczekałam się imprez karnawałowych. I od razu dublet: wczoraj i dzisiaj.
Spędziłam bardzo miłe i sympatyczne dwa wieczory, a każdy w zupełnie innym stylu.
Wczoraj bawiliśmy się na Jubileuszu naszego przyjaciela. Nie powiem którym, żeby nie straszyć młodszego pokolenia. No, tak, z każdym kolejnym rokiem widać upływ czasu, ale ...tylko przez pierwszą godzinę ;) Jako kierowca piłam tylko sok i herbatę, ale patrzyłam na moich znanych od lat znajomych i , doprawdy, oczom nie wierzyłam. Bawiliśmy się, tańczyliśmy, śmialiśmy się, jak za dawnych studenckich lat, czas stanął, wręcz się cofnął, żadnych zmarszczek, żadnej nadwagi (nie jesteśmy grubi nawet w słoneczny dzień), żadnych trosk, w każdym razie nie w tamtej chwili, nie w ten wieczór. Do tego muzyka naszego pokolenia, naszych najlepszych lat i smaczne jedzenie. Czas to pojęcie względne, jeśli tylko jest okazja należy ciszyć się chwilą i "Chwytać dzień" (czy wieczór). Ach, dawno nie byłam taka wyluzowana (i wcale niepotrzebny mi do tego alkohol).


Zdjęcie nieostre, ale widać klimat imprezy ;)

A dziś byłam na koncercie :)
Dostałam na FB zaproszenie od mojego synka (gdzie on "wyczaił" tę imprezę i skąd wiedział, że mnie to może zainteresować?). Taka ciekawostka: "XIX Koncert Karnawałowy Orkiestry Dętej Zespołu Szkół Rolniczych w Środzie Wielkopolskiej".


Tak dawno nie słuchałam  muzyki na żywo! A jeśli te koncerty maja już tak długą tradycję, to na pewno cieszą się popularnością i warto zobaczyć i posłuchać. Do Środy mam pół godziny drogi, bliżej niż dojazd w dużym mieście do centrum (dojechaliśmy w 20 minut). Duża hala widowiskowo - sportowa (szkolna), ludzi pełno, wszystkie miejsca zajęte albo zarezerwowane. Trochę byłam sceptyczna - jak długo wytrzyma na stojąco? Na szczęście ktoś nie dojechał, zrobiono nam, "staruszkom" miejsce. I zaczął się koncert. "Jest w orkiestrach dętych jakaś siła"- pamiętacie? Oj, jest!


 Ładnie grali młodzi ludzie. Może nie zawsze dokładnie czysto, nie zawsze zgodnie z ręką dyrygenta, ale to drobiazgi. Konferansjer zabawiał publiczność, zapraszał do zabawy burmistrza (na luzie), dyrektora szkoły, szefową ośrodka kultury, zadawał im piosenkę do zaśpiewania - kolejne zwrotki wychwalające orkiestrę. Wszyscy oni zdali egzamin z poczucia humoru. :)
Koncert urozmaicały też występy średzkich marżoretek (? pojęcia nie mam, jak się to pisze), takie pokazy gimnastyczno - taneczne, od grup całkiem małych dziewczynek po licealistki, w ładnych strojach (zaprezentowały kilka kompletów).

 Orkiestra grała muzykę filmową, opracowane na orkiestrę dętą utwory Phila Colinsa i M.Jacksona. Atrakcją było solo na trąbce utworu Franka Sinatry  "My way", wykonane przepięknie przez "widza". Gość wstał z ławki i zagrał z orkiestrą. Okazało się, że to solista reprezentacyjnej orkiestry Wojsk Lotniczych, pan major - muzyk, który gościnie zechciał zagrać z młodzieżą (niestety nie usłyszałam nazwiska). Jego trąbka śpiewała, profesjonalnie (nie dziwota)!


Na koniec orkiestra wykonała Marsz Radetzky'ego (czy Radeckiego) Straussa (ojca)
A potem na ziemię i na trybuny zrzucono te setki balonów, wiszących jako ozdoba sali :) Dzieci miały używanie!

Na sali było podobno przeszło tysiąc osób (aż strach), wszyscy się świetnie bawili i nie szczędzili braw. A my wracając z Moim do domu kolejny raz stwierdziliśmy, że nie ma to jak muzyka na żywo.
Synek, miałeś świetny pomysł! Wielkie dzięki!

wtorek, 12 lutego 2019

Ciasteczka galicyjskie

Mam takie przepisy, o których myślę, że są dość oryginalne, niezbyt popularne, że takich ciast nie znajdzie się w większości cukierni (bo mam już na tyle doświadczenia, by nie powiedzieć "w żadnej cukierni"). I gdy ciastka według tych niebanalnych przepisów (według mnie) widzę w sprzedazy, to zaraz kupuję i sprawdzam, czy one tylko wizualnie są podobne do moich wypieków, czy też podobnie smakują. To taka ciekawość piekarza, a przecież wiadomo, że z identycznego przepisu, przekazanego znajomym,  w warunkach domowych nigdy nie wyjdzie identyczne ciasto, jak moje (moje ciasto też różni się od wypieków mojej mamy, a przecież piekłam według jej przepisów i wskazówek).
Znacie ciasto marchewkowe, trochę, jak piernik, przełożone serkiem mascarpone albo masą z ricotty? Jakież było moje zdumienie, gdy w kafejce w Berlinie pan kelner zaproponował mi takie ciasto, jako najświeższe i najsmaczniejsze.  I ono rzeczywiście smakowało zupełnie, jak to, które robię w domu.
W Krakowie, w cudownej, bardzo krakowskiej cukierni Cichowskich na ul.Starowiślnej, znalazłam nie tylko wspaniały nugat (który jeszcze z 10 lat temu był obecny w prawie każdej krakowskiej cukierni, a teraz go ze świecą szukać) i pyszne makaroniki przekładane dżemem z róży, ale też ciasteczka maślane (nie jestem pewna nazwy), które na oko bardzo przypominały moje rożki orzechowe. Oczywiście kupiłam i spróbowałam, czy mnie intuicja nie zawiodła. I nie, nie zawiodła. To były "te" ciastka, tylko nie z orzechami, a z migdałami tartymi.
A przepis na owe różki dostałam  45 lat temu od przyjaciółki z klasy. To był przepis jej babci, która pochodziła z Nowego Sącza. Te ciasteczka jadałam u przyjaciółki zawsze w okresie karnawału. Poprosiłam o przepis i piekę je co roku, też w okresie zimowym, szczególnie, gdy mi orzechy obrodzą ;)  I moje rożki są zupełnie inne, niż rożki babci, a potem mamy przyjaciółki. Ale nie w smaku, tylko w wyglądzie. Sprawdzałyśmy jakiś czas temu przepis, wszystko się zgadza, taki sam, a jednak moje rożki nigdy nie były podobne do tamtych wzorcowych rożków. Natomiast te "pierwowzory" były prawie identyczne, jak owe w krakowskiej cukierni, stąd moje przypuszczenie, że to mogą być "moje" ciasteczka.
Ale pewnie już nie możecie się doczekać, kiedy przejdę do rzeczy ;)

Przepis jest bardzo prosty:
30 dag mąki
10 dag cukru pudru,
10 dag mielonych orzechów lub migdałów,
18 (20) dag tłuszczu (najlepiej masła, ale może być nawet olej)
Wszystko razem dokładnie wydusić, wyrobić. Formować dość cienkie wałeczki, zawinięte na końcach (w cukierni są to bardzo cienkie, małe "zawiaski"). Po upieczeniu posypać cukrem waniliowym. Piec do pierwszego zrumienienia.


 Bardzo się starałam, ale nie udało mi się nadać im  ładniejszego kształtu, ciasto było chyba za suche(za mało masła?). To rożki tuż po upieczeniu. Trochę  za długo siedziały w piecu i niepotrzebnie zrobiłam 180st. z termoobiegiem, miały za gorąco.


Ale po posypaniu cukrem pudrem z cukrem waniliowym nic im nie brakuje. Po prostu "rozsypują się" w ustach (takie kruche). Napiszcie mi, jeśli znacie te ciastka. Smacznego!

czwartek, 7 lutego 2019

"Na pochmurne dni trzeba też coś mieć..."

Przypomniały mi się słowa dawnej piosenki (i melodia też, tam były "deszczowe dni"). Ale to tylko takie skojarzenie. Bo będzie nie poetycko, tylko bardzo prozaicznie o wypiekach.
Że jestem łasuchem, to już chyba wszyscy wiedzą. Cukierków, czekolad mogę nie jeść miesiącami, ale bez ciast (do południowej kawy) jestem smutna. Może "kopię sobie grób" tymi wypiekami, ale dla jakiej idei mam się pozbawiać przyjemności (bo to jest dla mnie przyjemność), w imię lepszego zdrowia, dłuższego o parę miesięcy życia? Cukrzycy nie mam (póki co), to sobie folguję. Póki mogę ;)
W moich wycinkach gazetowych znalazłam przepis Piotra Adamczewskiego na ciasto herbaciane, jeszcze niewypróbowany (gdy przepis sprawdzę, to wklejam kartkę do mojej księgi przepisów). No i wypróbowałam, co to za "dziwo" - herbaciane?


Tak wyglądało na blasze. Takie cienkie, bo w przepisie nie był podany wymiar blachy, a wzięłam chyba trochę za dużą. Ale przynajmniej się dobrze wypiekło, jak stwierdził Mój.
Przepis jest prosty:
Szklanka mocnej niesłodzonej herbaty (inaczej: esencji),
szklanka pokrojonych bakalii, jak na keks,
szklanka maki pszennej,
1 jajko,
1/5 łyżeczki proszku,
8 płaskich łyżek cukru (można mniej, bakalie są bardzo słodkie).
Bakalie w przeddzień zalać szklanka gorącej herbaty, jajko ubić z cukrem na puszysta masę, make wymieszać z proszkiem. Do masy jajecznej dodawać , mieszając mąkę i bakalie razem z herbatą w której się moczyły.
Przełożyć do wysmarowanej tłuszczem formy (moja miała wymiary 25x27, u góry), piec w 180 st. do zrumienienia (piekłam ok 35 min, ale ciasto było cienkie).


Ciasto nieco "gumowe", ale bardzo smaczne :)
I nie starzeje się szybko. Upiekłam je w sobotę, dziś zjedliśmy ostatnie kawałki, równie smaczne, jak wcześniej. I nie zjedliśmy wszystkiego sami, podzieliliśmy się z rodzinką (wnuki też lubią babci ciasta) :)
A w międzyczasie upiekłam małą blaszkę jabłecznika. Ta klęska urodzaju na jabłka mnie też "dotknęła". Staram się jakoś zagospodarować to bogactwo. Jabłecznik szybko się skończył, zdążyłam jeszcze zrobić pożegnalne zdjęcie. Smaczny był, chyba powtórzę dziś, jutro tę przyjemność ;)


A na dobry nastrój  dobre są też kwiaty. I to bez okazji. 


Czekając na wiosnę - tulipanki dla Was!

piątek, 1 lutego 2019

Gozo i jeszcze trochę


Polecieliśmy na Maltę z Berlina. Skorzystałam z eleganckiej (a mimo to okazyjnej) oferty mojego ulubionego pośrednika turystycznego. Niestety pośrednik nie ma już polskiej filii (a miał  i korzystałam) i teraz albo mogę sobie sama szukać samolotu z Polski, albo korzystać z przygotowanych lotów, ale z Niemiec (czyli w naszym przypadku z Berlina, mamy tam bliżej niż do Warszawy). To był krótki wyjazd, taki zwiad czterodniowy, ale już wiem, co to takiego - Republika Maltańska. Oprócz dużej wyspy Malty, jest też mała wyspa Gozo.
To zupełnie inny świat. No, może nie zupełnie inny, ale bardzo różny od dużej wyspy. Przeczytałam, że mieszkańcy Gozo bardzo kochają swoją wyspę i ze wszystkich sił będą dbać o jej odrębność, o ten nastrój i klimat, jedyny w swoim rodzaju.
Rzeczywiście, po głośnej i przeludnionej Malcie, gdzie wysokie bloki napierają na człowieka na każdej plaży, Gozo jawi się oazą spokoju i ciszy. Niewielkie miasteczka, stara, kolonialna zabudowa, wąskie uliczki i duże zielone przestrzenie. Kurorty z wysokościowcami gdzieś na horyzoncie, na obrzeżach widoczności.
A płynie sie na Gozo zaledwie 20 minut. Promy (komunikacja publiczna) kursują (chyba) co godzinę (właściwie jeden prom kursujący w tę i z powrotem).


Widok z Malty na Gozo.


Zbliżamy sie do wyspy.
A taki widok wita turystów po wyjściu z promu.
Do stolicy wyspy jest kilka kilometrów. Jedziemy tam autobusem.
Stolica wyspy Victoria (Rabat po maltańsku) jest przytulna, pełna zabytków i zieleni. Nad miastem góruje twierdza, której początki sięgają ponoć czasów neolitu. Gdy przez wieki różne wojska najeżdżały wyspę, mieszkańcy chronili się w murach twierdzy.


 Na wysokim wzgórzu gród obronny powstał już w czasach prehistorycznych. Ludzie zamieszkiwali wyspy maltańskie już w neolicie. Widoczna z daleka katedra pozbawiona jest kopuły (stąd widać, że ślad po niej pozostał).
W miasteczku nie ma wysokościowców, domy są raczej niewysokie, w centrum wszystkie z czasów historycznych, uliczki wąskie, sporo placów, skwery. Przytulnie.


I znów te zielone balkony :)



 I zabytki na każdym kroku. Z 359 kościołów Malty - 46 znajduje się na Gozo. Wszędzie je widać.




 A to katedra miasta Victoria. Oczywiście z kopułą, którą widać dopiero z pewnego oddalenia.


 Już się wyłania.

O, tu ją dobrze widać :) To widok ze stromej uliczki, pnącej się do twierdzy.
Cała twierdza, to muzeum, ale na terenie twierdzy są jeszcze inne muzea, które można zwiedzać, po opłaceniu biletu wstępu do twierdzy.

  Katedra w twierdzy, ta bez kopuły (osobne bilety).

Z murów twierdzy rozciąga sie widok na Viktorię u stóp i całe Gozo.

W oddali morze.



A tu na horyzoncie widać wyspę Maltę (i jakiś wielki kościół z kopułą, to już w sąsiednim miasteczku).
Na Gozo zjedliśmy też jakąś "gozańską" zupę, jarzynową, grubo zmiksowaną, chyba na wywarze z ryby (na rosole rybnym?). Nigdy czegoś podobnego nie jadłąm. Nie potrafie powiedziec z czego była zrobiona (a zwykle rozpoznaję składniki). Całkiem smaczna była. Z grzanką z chleba. I do tego bardzo smaczny świeży pszenny chleb, ze świeżym masełkiem. Pyszny! (chyba musieliśmy być już głodni).  


Wyjazd był bardzo udany. gdybysmy mieli jeszcze ze dwa dni, to poznalibyśmy zapewne Maltę od krańca do krańca. A tak tylko wybrane, według mnie najciekawsze, miejsca.
Mieszkaliśmy w centrum St.Julian's (wolę nazwę San Gillian), w butikowym Hotelu George. Śniadania jedliśmy w sympatycznej jadali, pod przezroczystym dachem.

  Pogoda, uniemożliwiała kąpiele morskie, ale w hotelu był basen i korzystaliśmy z niego każdego dnia :)

Teraz będzie czas na wspominanie. Bo w najbliższym (i dalszym) czasie nigdzie nie wyjadę. Muszę codziennie rano robić kotce zastrzyki z insuliny.  Ale to już zupełnie inny temat.