niedziela, 28 stycznia 2024

Sołtysiki, czyli dawnych przepisów czar

 Przy okazji remontu domku na daczy znalazłam kolejną partię "szpargałów" po mojej mamie. Na daczy spędzaliśmy letnie miesiące wspólnie z rodzicami, trzy pokolenia razem. Niezapomniany, rodzinny czas.

Oczywiście musiałam wszystkie zapisane papiery sprawdzić, przeczytać (taki mus, wręcz natręctwo). I znalazłam stare zeszyty z przepisami kulinarnymi, zapisane ręką mojej mamy. Czytałam te, często zatarte, przepisy i przypominałam sobie tamte smaki. Albo odkrywałam przepisy na wypieki (ale nie tylko), których nie znałam. Widocznie mama zapisała je, ale nie doczekały się realizacji. Znalazłam wśród tych przepisów także takie, które robię i ja, do tej pory (miałam je od mamy). Ale także parę przepisów, które mama wzięła ode mnie.

Jednym z pierwszych przepisów, które postanowiłam wypróbować, był przepis na ciastka, pod intrygująca nazwą "sołtysiki". Jako łasuch pamiętam domowe smaki ciast i ciastek, i jestem pewna, że tych sołtysików nigdy u nas się nie piekło. Nie znam ich. 

Przepis mama dostała od swojej współpracownicy (pani Stasi), z którą utrzymywała także kontakty towarzyskie. Być może kiedyś przy wspólnej kawie mama jadła owe sołtysiki i poprosiła o przepis? Już się tego nie dowiem, nie ma już kogo spytać...

Przepis jest bardzo prosty: mąka, masło i śmietana, a na wierzch ciastek polewa z cukru pudru i białka. Niby wszystko proste: zagniata się ciasto (dodałam trochę cukru waniliowego) i robi polewę (ubite 1 białko + dużo cukru pudru, wychodzi taki lukier - polewa). Ale...w tamtych czasach ( ok 50 lat temu) miary były inne, produkty były inne. Dodałam do ciasta śmietanę, czyli śmietanę kwaśną. I w cieście tę "kwaśność" się czuje. No a po niewczasie doszło do mnie, że w czasach powstania przepisu "śmietana" była tylko jedna(zdaje się, że za 6,20, kto pamięta?), w małej szklanej butelce ze złotym aluminiowym kapselkiem, zawsze słodka (no chyba, że za długo stała w sklepie i zrobiła się "kwaśna", jak te obecnie specjalnie ukwaszane). Reszta składników była na szczęście podana w dekagramach. 

Ale wystąpił inny problem, po mojej stronie. Nie umiałam ładnie i równo rozłożyć tej słodkiej polewy na wykrojone szklanką ciastka. A należało je piec z ta polewą. W piecu lukier albo spłynął, albo było go nieco za mało. No i jak długo i w jakiej temperaturze miałam piec te ciastka? Nie było informacji. Tylko, żeby wkładać do ciepłego pieca.

Polewa zrobiła się ładnie podpieczona, ciasto ciągle miękkie, ale (w większości) upieczone. Tylko, że te ciastka "nie wyglądały", nie ma się czym chwalić. Pokażę, żeby było wiadomo, o czym piszę (ostatnie dwa, z 20). Dla mnie były smaczne. Trochę w typie anyżków. Mój stwierdził, że nie warto tego wypieku powtarzać. Ale ja ten przepis jednak zapisze w swoim kajeciku. Spróbuję do polewy dodać trochę zmielonego anyżu, zmienić sposób wypieku i dodać śmietanki, słodkiej. Może efekt mnie usatysfakcjonuje?



A swoją drogą, jak wiele się zmieniło w tych przepisach. Dawniej miarką bywała "szklanka". A ile to jest teraz? Kiedy wyszły z użycia cienkie szklanki? Albo "kostka masła"? Teraz wszędzie powszechne są kostki 200 -u gramowe, dawniej miały 250 g (zdarzają się takie i dziś np. z "Jany"). W tamtych przepisach na pierniki króluje sztuczny miód i margaryna (widzę, że i teraz są kostki 250 g, czasem do wypieków używam).  A ile to - słoik białek? Ile ich i w jakim słoiku się zmieszczą? Ot zagadka ;) Albo czym zamienić Ceres czy Omę, takie tłuszcze dawniejsze, na których się wtedy smażyło pączki czy faworki, a które były używane też do wyrobu ciastek (mam taki przepis)?

Czytam sobie te przepisy, planuję, co następnego upiekę. Żeby sobie przypomnieć tamte smaki, a bardziej, tamte szczęśliwe czasy (bo smak pamiętam przecież). Takie ciasta i ciasteczka, które tylko mama robiła. Przeszłość, to przeszłość. Ale tu i teraz mogę Młodym przypomnieć w wypiekach tamten czas, czas ich dzieciństwa. A sobie zrobić przyjemność 😊


poniedziałek, 15 stycznia 2024

Tym razem zachwalam

Dostałam od synka w prezencie urodzinowym bon hotelowy (do wyboru ok. stu obiektów w Polsce). Zwlekałam z wykorzystaniem owego, bo stale było coś ważniejszego do zrobienia. Gdy zaczął się kończyć czas ważności bonu, sprężyłam się i wybrałam, w moim przekonaniu, najlepszą opcję - Pałac Brunów, pod Lwówkiem Śląskim.

Nikt mi nie płaci za reklamę, więc można powiedzieć, że to moje zupełnie prywatne pozytywne odczucia i spostrzeżenia.




Wszystko mi sie w tym hotelu podobało. Jak na malkontentkę, to, przyznacie, niebywałe 😉 Dostaliśmy pokój w pałacu, chociaż pokoje typu standard (a taki rezerwowaliśmy) były w oficynie. To duży plus (pokój w pałacu),  bo mieliśmy na miejscu, w budynku i jadalnię, i strefę fitness z basenem, jacuzzi, saunami (do dyspozycji gości w ramach pobytu). A także restaurację i gabinet kosmetycznym (SPA).


Tak wyglądał hol na piętrze. Na komodzie kolekcja lalek w strojach z poprzednich epok (dla mnie raczej nieprzyjemna, ale to jedyne moje, subiektywne, niemiłe odczucie w pałacu).


W restauracji i w całym hotelu wystrój świąteczny (widać wpływy niemieckie, ale zapewne gości z Niemiec bywa tu sporo). 

Śniadania były bogate i smaczne. Pierwszy raz widziałam plaster miodu prosto z ula. Trochę niewygodnie się jadło z tymi kawałkami wosku (sporo plucia), ale musiałam spróbować , a miód był wyśmienity.

Basen, to bardziej basenik(15 m długości), ale z przeciwprądami można było spokojnie popływać. Woda o przyjemnej (dla "staruszki") temperaturze (myślę, że powyżej +27 st). No i cieplutkie jacuzzi. I to wszystko tylko dla nas, dla dwóch osób! Można się było poczuć jak Państwo w pałacu😜  Były też różne sauny, ale z tego nie mogę korzystać.

Skorzystałam natomiast z zabiegów SPA. Kosztowały więcej niż pobyt 😉Ale nie ja za nie płaciłam. I było warto! Po prostu super! Dziękuję pięknie pani Agnieszce!😊

Dolny Śląsk jest ciekawy. Zrobiliśmy sobie wycieczkę krajoznawczą.


Najpierw Lwówek Śląski, miasto powiatowe (przeszło 8 600 mieszkańców), jedno z najstarszych miast w Polsce (prawa miejskie 1217r). Mimo ogromnych zniszczeń wojennych w mieście zachowało się wiele zabytków. Na zdjęciu gotycko-renesansowy ratusz. Niestety rynek otaczają bloki z epoki Gierka i (zapewne) bardziej współczesne domy. Całe centrum, to bloki i pojedyncze perełki zabytków.

Byłam w Lwówku przeszło 50 lat temu. Z tamtego czasu zapamiętałam puste przestrzenie w środku miasta i średniowieczne wieże. Teraz te puste przestrzenie zagospodarowano. Nieciekawie. Ale ludzie mają mieszkania w samym centrum.


To późnogotycki kościół Wniebowstąpienia NMP, pięknie odnowiony.


 Fragment murów obronnych z basztą Bramy Lubańskiej. To najwyższa z trzech wież murów miejskich.

Z Lwówka pojechaliśmy do Gryfowa Śląskiego. To także miasto z długą historią (jeszcze piastowską). Prawa miejskie uzyskało w 1242 roku. Obecnie mieszka tu 6300 mieszkańców (i jest to o przeszło 300 osób mniej niż w 2019 roku).

Najokazalszą (najwyższą) budowlą Gryfowa jest ratusz na ładnym rynku, gdzie zachowała się w większości przedwojenna zabudowa.


Z renesansowego ratusza pozostało niewiele, ponoć kilka sklepień i detali architektonicznych. Ratusz przebudowano w latach 30-tych XXw. Wtedy też dobudowano obecna wieżę w miejsce dawnej drewnianej, którą strawił pożar.


Zabytkowe kamieniczki w rynku.

I jeszcze kościół Św. Jadwigi z XV w. przebudowywany kilkakrotnie.


Po drodze podziwialiśmy szadź, która sprawiała, że krajobraz wydawał się bajkowy.


Tu staw zsypany śniegiem.

Być może będzie jeszcze okazja wspomnieć kiedyś o tym miejscu, w zielonej porze roku?

Wyjazd byłby niepełny, gdyby nie smaczne desery i bardzo sympatyczne spotkanie z przyjaciółmi 😊


Mam nadzieję, że wrócę jeszcze do pałacu w Brunowie i że tamte okolice poznam jeszcze lepiej w przyszłości.

sobota, 6 stycznia 2024

Czy tu można marudzić?


Uwaga, będę marudzić!

Święto Trzech Króli. Niby święto. Ale w sobotę, to kiepsko 😉

Gdy znajoma zaproponowała nam wspólne wyjście na musical "Metro", to jak ten Cygan, dla towarzystwa, zgodziłam się i namówiłam Mojego (którego nie tak łatwo namówić na masowe spędy). Ja też przecież dałam się namówić, zachęcona perspektywą wspólnej kawki po spektaklu (bo sam musical, to jedynie byłaby ciekawostka). Bilety drogie, ale w końcu i święto, i nigdy nie widziałam tego "Metra" (a wiele słyszałam, bo grają to już 30 lat!), i nie byłam dotąd w tej sali-hali widowiskowej na Targach (pawilon 3A).

No i dotarliśmy, a przenikliwy wiatr przewiewał na wskroś, czyniąc chłód (-2) jeszcze przenikliwszym.

Sala - hala na Targach (MTP) ogromna! Przeszło 6 tysięcy m kw.(ale może z wszystkimi powierzchniami, bo nie wyglądała na większą od mojej "posiadłości"). ! A sufit na wysokości 10 metrów. I może pomieścić przeszło 6 tysięcy widzów! Koszmar, ja się boje tłumów!

Wczoraj się okazało, że znajomi (właściwie zaprzyjaźniona  rodzina), nie pójdą z nami na kawkę , bo idą z drugimi znajomymi, z którymi też wybrali się na musical (tamta pani miała urodziny, nie znała nas i nie chciała poznawać). No trudno. Ale to jednak dziwne, nie chcieć poznać kogoś nowego. Mnie to zupełnie nie przeszkadza. Może obawiano się, że trzeba będzie za nas zapłacić? Zupełnie niepotrzebnie, stać nas nie tylko na kawę w lokalu.

Ci ludzie po koncercie udawali, że "ich nie ma". Porozmawiałam chwilę z tą moją znajomą parą, a ta para nieznajoma gdzieś tam się oddaliła. Podstawowy brak kindersztuby, żeby nie powiedzieć o braku czego innego, w końcu nie znam ludzi. Zostaliśmy zmarginalizowani, w każdym razie ja tak to odczułam.

A sam musical? Nie rozumiem zachwytów, dla mnie nic szczególnego. Nie warte to było 300 zł i dwóch godzin w , jak zwykle, zbyt wielkim hałasie i kiepskiej widoczności. Basy nachalnie "masowały" wszystkie organy wewnętrzne, a (ponoć jakaś) fabuła ginęła w cichym przekazywaniu treści mówionych albo w niezrozumiałym śpiewie, który często zamieniał się w nieprzyjemny krzyk. Na tej ogromnej sali krzesła ustawione były płasko na podłodze i dolnej części sceny nie było widać. Owszem, były dwa ekrany ze zbliżeniami (żebyśmy mogli zobaczyć solistów i szacownego Józefowicza, twórcę, który grał jedną z ról mówionych). Parę razy miałam ochotę po prostu wyjść, pal piernik wydane pieniądze, hałas i basy męczyły. Ale jednak chciałam zrozumieć o co w tym przedstawieniu chodzi. Doczekałam końca i nadal nie bardzo wiem. Podobno, jak napisano w rekomendacji (reklamie) chodziło o miłość. Nie przekonali mnie.

A jeszcze dodatkowo, w tej sali - hali było zimno(nawet te setki ludzi nie dogrzały stale wietrzonej zimowym powietrzem hali, czułam, jak mi wieje po nogach). Wszyscy siedzieli w swoich zimowych okryciach (marzły mi kolana, bo niestety miałam kurtkę, nie płaszcz i nawet gruba spódnica, wełniane rajstopy i botki nie pomogły). Czemu nie napisano nigdzie, że dobrze byłoby wziąć ze sobą koc? Może ze wstydu?

 Niewątpliwie młody zespół piosenkarzy i tancerzy włożył sporo pracy w przygotowanie występu. Było kilka melodyjnych "kawałków". Ale dlaczego te "kawałki" są mi zupełnie nieznane (jedyne "Szkło" obiło mi się o uszy). Dlaczego przez minione 30 lat nie stały się rozpoznawalne (żeby nie rzec -popularne)? Czemu nie słyszałam ich w jakimkolwiek radiu? Przecież najchętniej słucha się znanych utworów ("znacie, to posłuchajcie"). No cóż. Na pewno są fani "Metra", jeszcze z dawnych czasów. I dobrze.

No to sobie pomarudziłam. Przynajmniej wiem, żeby takie masówki omijać, to nie dla mnie. 

Powiedzcie mi, co ludzie widzą w takich masowych imprezach, bo ja nie wiem.