Wróciłam z sanatorium. Uff, jak dobrze. Bo tam, gdzie byłam, czułam się nie najlepiej. Coś poszło nie tak. I od samego początku byłam na "nie". Może gdybym była sanatoryjną "wyżeraczką", wiedziała, jak takie zakłady funkcjonują, to może bym sie tak nie przejęła pierwszego dnia, gdy wyznaczono mi sporo zabiegów o siódmej rano! Tak się wzbudziłam, że ciśnienie poszybowało mi na 160.90! Ja takiego ciśnienia nigdy nie mam! Ja jestem niskociśnieniowcem! Ale nie tam! Gdybym wiedziała, z doświadczenia (ale go nie miałam), że ustalenia sobie (bo "papier" musi być), a praktyka sobie, to bym do wszystkiego podeszła spokojniej. Ale ja poważnie traktuję wszelkie ustalenia, szanuję swoje słowa i nadal naiwnie wydaje mi się, że inni też powinni tak postępować. Ale gdzie tam.
Wyznaczenie mi zabiegów na siódmą rano uznałam za zamach na mój dobrostan (z natury jestem "sową"). I to "głupstwo" zaważyło na moim odbiorze tego pobytu. Nie po to wybrałam sobie 9.00, jako godzinę śniadania, żeby zrywać się na siódmą na zabiegi (i bardzo szybko, z powodu wysokiego ciśnienia znalazłam sie u lekarki i miałam od nowa zaplanowane wszystkie zabiegi). Potem okazało się, że wszystko można odkręcić. Nawet niechciane, czy nietrafione zabiegi (które mnie uczulały, a z powodu różnych dolegliwości byłam 6 razy u czterech lekarek w ciągu 3 tygodni, mój absolutny rekord; tu w domu nie byłam u rodzinnej od 4 lat).
Ale dość marudzenia. Po prostu miałam pecha. Trafiłam nad morze w lutym. Na 3 tygodnie. Na sztorm, na wichurę, na deszcze. Nie była to kolonia karna, ale momentami miałam takie wrażenie. I znów, brak doświadczenia spowodował, że nie wiedziałam, że mogę ten przydział reklamować. Bo w papierach z NFZ "szantażowano" mnie, że mam brać, co dają albo spadam na koniec kolejki. I po co tak kłamać i straszyć? Ludzie reklamują pobyty nawet po dwa razy i dostają przydziały, które im pasują. Ale to trzeba wiedzieć. A ja poprzedni raz (drugi) byłam w sanatorium 18 lat temu! W czerwcu. W Inowrocławiu. I to był świetny pobyt. Podobno niedługo kuracjusze sami będą wybierać sanatoria, może będzie większa konkurencyjność i więcej zadowolonych kuracjuszy?
Tym razem pojechałam do sanatorium niejako dla towarzystwa, żeby Mój nie trafił na jakiegoś współlokatora chrapiącego i kwękającego. I co prawda nie chrapiemy oboje, ale marudzącą i niezdrową współlokatorkę miał Mój przez cały pobyt. Anielskiej cierpliwości człowiek! Ale gdyby nie on i jego zabiegi, to wróciłabym do domu znacznie wcześniej.
A poza sanatorium nie było wprawdzie jakoś super ciekawie, ale zobaczyłam parę nowych i parę "odnowionych" miejsc.
Kutry zimują na plaży (wieje i mży).
Nad morze wyszłam tylko parę razy, bo nie lubię, kiedy wiatr mnie przewraca i urywa głowę.
Zdarzył się też taki piękny dzień.
W taki dzień Mój puszczał latawca.Kiedy jeszcze chciało mi się chodzić dotarliśmy nad jezioro Bukowo.
Przy pomoście, przy plaży łabędzia rodzina - rodzice i czwórka szarodziobych, prawie już białych podrostków. I mnóstwo krzyżówek.
Z sanatorium robiliśmy wycieczki. Niezbyt odległe, bo czasu nie było. Do obiadu były zabiegi (czasem i 5), także w soboty, a po obiedzie szybko zapadał zmierzch. W niedziele odwiedziliśmy Ustkę ( którą "zaliczyłam" przeszło 50 lat temu, gdy byłam z rodzicami na wakacjach pod Koszalinem). Przyjemne miasteczko. I nawet kilka czynnych kawiarni ;)Miasto i gmina Ustka promują się jako Kraina w Kratkę. Mogłoby być takich domków więcej, sympatyczne.
Latarnia morska w Ustce, kolejna z latarni nad Bałtykiem, którą zobaczyłam z bliska. Powstała w 1871 roku, ma 19,5 m wysokości.
Tu przy ujściu kanału portowego zaczyna się ustecka plaża.
W następną niedzielę, mimo deszczu, pojechaliśmy do Koszalina. Prawie cała historyczna część miasta (przedwojenne śródmieście) po wojnie przestała istnieć. Jak mówi znajoma z tamtych okolic: "najmniej ciekawe z pomorskich miast"). I coś w tym jest, chociaż, jak wyczytałam, całe Stare Miasto jest wpisane do rejestru zabytków (trudno je wypatrzeć w sieci nieciekawych domów z czasów PRL). Próbuję w każdym miejscu znaleźć coś ciekawego .
I na pewno taką ciekawostką, perełką, jest dawny Pałac Młynarza, z XIX w., obecnie Muzeum w Koszalinie (to oficjalna nazwa). Piękny budynek. A w środku ciekawe zbiory - zabytkowe meble, w salach z epoki, numizmaty i część etnograficzna (chałupy przeniesione z okolicznych wsi nadmorskich) i archeologiczna.
To też perła Koszalina, gotycka katedra z początku XIV wieku. Solidnie ją zbudowano przed wiekami, nie rozsypała się, jak większość domów Starego Miasta.Do zabytków należą też średniowieczne mury miejskie. Tu przy ciekawym budynku współczesnym.
A taka pamiątka pozostała po "zgrzebnych" czasach PRL. Ratusz - jeszcze trochę i też będzie zabytkiem, ma już przeszło 50 lat ;) Aż nie do wiary, że to miasto liczy sobie prawie 900 lat!
Po drodze do Koszalina mijaliśmy "świadków" długiej historii tych ziem.
Gotycki kościół z XIV wieku we wsi Iwięcino. W koszalińskim Muzeum przeczytałam, że twórcą rzeźb w ołtarzu głównym (gotyckim) koszalińskiej katedry był mistrz z Iwięcina. O kościele w Iwięcinie piszą, że jest najstarszy i najpiękniejszym kościołem "położonym na terenie dawnego dominium klasztoru cystersów w Bukowie Morskim. Należy do unikalnej, charakterystycznej dla Pomorza Zachodniego grupy75 gotyckich kościołów wiejskich, usytuowanych w pasie nadmorskim o szerokości ok. 40 km."
Jeszcze dwa z tej grupy udało mi się zobaczyć. Stoją te kościoły przy drodze i widać, jakie są stare. Mam wielki sentyment do zabytkowych budowli. Koniecznie chciałam je zachować w pamięci (choćby w pamięci smartfona ;) ).
We wspomnianym wyżej Bukowie Morskim, nad jeziorem Bukowo (oczywiście) znajduje się kolejny zabytkowy, gotycki kościółek z przełomu XIII i XIV ww. . Należał do założonego w połowie XIII wieku w Bukowie klasztoru cystersów. Obecnie jest to siedziba parafii polskokatolickiej.
A przy kościele wiekowa, ogromna lipa - pomnik przyrody, o obwodzie pnia 582 cm (130 cm nad ziemią).
I kolejny gotycki kościół niedaleko Koszalina - w Suchej Koszalińskiej. "Najmłodszy" z tej listy powstał na przełomie XIV i XV ww. Wraz z wyposażeniem wnętrza jest, co oczywiste, obiektem zabytkowym.
W któryś dzień, nie mogąc już dłużej wytrzymać monotonii i nijakości sanatoryjnej kuchni, stęskniona czegoś smacznego, tłustego i niezdrowego, namówiłam Mojego na wycieczkę do Doliny Charlotty. Często widziałam reklamy imprez masowych w "Dolinie Charlotty" i nie potrafiłam znaleźć na mapie tej doliny, w której występują międzynarodowe gwiazdy rocka. A okazuje się, że jest to wielki hotel (w miejscowości Strzelinko pod Słupskiem), z rozległym parkiem i różnymi atrakcjami w tym parku (stawy, minizoo). Natomiast koncerty odbywają się w wielkim amfiteatrze (na 10 tys. widzów) w pobliżu hotelu.
Wyżywienie całodzienne mieliśmy w sanatorium. Nudne, ale w wystarczającej ilości. A ja zatęskniłam za jakimś wyjątkowym deserem. I w restauracji hotelu "Dolina Charlotty" zjadłam rzeczywiście coś wyjątkowo smacznego. Był to fondant czekoladowy ze śliwką (w środku) z bitą śmietaną, kulką lodów, owocami i musem malinowym.
Prawdziwa przyjemność dla kubków smakowych.
Może, gdy już wykuruję chore gardło (co to za opieka sanatoryjna, jeśli jedzie się zdrowym, a wraca się z chorobą do domu), to pozostaną w pamięci te dobre wspomnienia. Ale wiem na pewno - nie nadaję się do sanatoriów w zimie (a może i w innych porach roku). Zostawię sanatoria osobom, które je lubią i którym one pomagają. A ja zostanę przy swoich krótkich wyjazdach ;)