Dla emerytki pora roku na wakacje nie gra szczególnej roli. Może nawet gra, ale jakby w drugą stronę. Lato, to dla uczniów i ich rodziców pora wakacji, dla mnie niekoniecznie.
Owszem, jest długi dzień, jest ciepło, jest zielono. Ale jest to też czas zbiorów, a ja mam ogród. Latem lubię być w domu i zrywać owoce mojej wiosennej i (nawet) zeszłorocznej pracy. No i tylko latem mój ogród mnie zadowala. W innych porach roku jest albo dużo pracy, albo nie ma czego podziwiać (zimą).
Sukcesywnie coś mi kwitnie. Były przebiśniegi, żonkile i narcyzy, tulipany, złocienie, te zwykłe białe "margaretki", ale dużo i wszędzie, nawet piwonie mi w końcu zakwitły (ale mizernie, czyli mało). Kwitły bzy i konwalie, irysy, jaśminowiec i ligustr. I nadal bujnie kwitną róże. Kwitły też lilie i liliowce. Cieszą mnie te kwiaty, bo kwitną same, nie wymagają ode mnie nadmiernej pracy. A ostatnio męczę się coraz prędzej.
Jaśminowiec cieszy oczy, ale nie pachnie?
Za to lipa pachniała na cały ogród i jeszcze "grała" dziesiątkami trzmieli i pszczół :)
A milin pobija rekordy wysokości i wspina się na nasze winorośle i daglezję sąsiadów. Czy ktoś już widział kwiaty na daglezji? Ja tak, codziennie od kilkunastu dni ;)
Warzywa, to inna sprawa. Warzywa wieloletnie, to jedynie szparagi i szczaw. Z tym, że szczaw u mnie rośnie dziko, robię z niego dwie zupy szczawiowe na wiosnę, a potem tępię, jako uporczywy chwast (i tak rośnie , gdzie chce). Na warzywniku sadzę i sieję tylko tyle, żeby mieć pod ręką warzywa przez lato, żeby sobie z tą "zieleniną" poradzić i nie martwić się, komu ją opchnąć (miałam 12 sałat, sadzonki z Dino, i wszystkie bujnie wyrosły w tym samym czasie, a sałatę trzeba jeść na surowo, codziennie sałata, nawet czasem pół, bo takie wielkie wyrosły, można się zniechęcić). Ale warzywnik jest wymagający: oprócz warzyw rosną tam też chwasty. I to w szybkim tempie. Nie mam ochoty siedzieć w kucki, schylać się, czy klęczeć, żeby stale i stale usuwać chwasty. Ziemia jest dobra, z naszym kompostem i nawozem mineralnym. Przy tych upałach, po deszczach wszystko rośnie w oczach, chwasty też. Jestem leniwą ogrodniczką, odchwaszczam z doskoku, większe rośliny sobie poradzą, mniejszych nie pozwalam chwastom zagłuszyć.
A najbardziej lubię sobie chodzić po moim ogrodzie i patrzeć , jak rośnie. Tu powącham kwiatki, tu urwę suchy listek, tam wyrwę jakąś trawę albo lebiodę. Nie na darmo mówi się, że "pańskie oko konia tuczy'.
I cóż, jak co roku posadziłam wszystkiego za dużo, za gęsto. Do tego doszły jeszcze samosiewki pomidorów, z nasion w kompoście. I dynie, które "zatkały" mi warzywnik, tak się rozrastały, nie dając zbyt wielu owoców.
Pomidorów mam teraz zatrzęsienie. Kupiłam tylko 10 sadzonek, w Dino. Wyszły takie "śliwkowe", dojrzewają wszystkie naraz. Także te samosiewki. To są pomidorki koktajlowe, daktylowe. Cieszą mnie.
Owoców też mam sporo. Były czereśnie (i nawet szpaki ich nie zjadły, tylko robaki; nie popryskaliśmy drugi raz i co druga czereśnia była robaczywa, nikt nie chciał tego jeść), były porzeczki czerwone i czarne (w ilości nieprzesadnej, zrobiłam kilka galaretek), wiśnie (kilka kompotów na zimę), agrest jedliśmy na surowo, podobnie morele, które w tym roku obrodziły, ale były zbyt smaczne, żeby je przerabiać. Były już pierwsze letnie jabłuszka, deserowe, słodkie, także papierówki, z których zrobiłam kilka przecierów.
W jednym czasie morele i wiśnie, jabłuszka i porzeczki :)
Teraz dojrzewają szlachetne brzoskwinie, na szczęście sukcesywnie. Na razie jem dwie brzoskwinie dziennie. I część zawiozę synom i wnuczętom. Już dojrzewają węgierki (Dąbrowickie) i mirabelki (ciemnowiśniowe). Trzeba będzie zaprawiać i suszyć (w zeszłym roku dobrze się udały śliwki, suszone w suszarce "do grzybów", w której nigdy grzybów nie suszyłam, za to różne owoce - często).
Tak zwanym tramwajem wodnym (czyli stateczkiem) popłynęliśmy rzeką Świną do Darłówka, zobaczyć morze. Być tak blisko morza i nie zobaczyć go? Byłoby żal.
Plaża za falochronem.
Po drodze wstąpiliśmy do Sławna. Miasto ciężko poszkodowane przez działania wojenne. Przedwojenna Starówka zmieciona z ziemi. Z Rynku pozostał jeden dom. Ale także gotycki kościół na północnym szlaku "Drogi Św. Jakuba". I dwie średniowieczne bramy miejskie.
Pojechaliśmy też do Słupska. Tutaj Starówka też ma wygląd gomułkowskich domów. No cóż, mieli i mają zwykli ludzie gdzie mieszkać. Mimo deptaku, zieleni i kilkunastu kawiarenek, ładnie tam nie jest (jeszcze na dodatek padał deszcz).
A po deszczu trafiliśmy do innej zabytkowej części miasta. I tu stał Zamek Książąt Pomorskich, muzeum. Jednak tym razem wybraliśmy Biały Spichrz i największą w Polsce wystawę dzieł Witkacego.
Po powrocie z wypadu na północ, po krótkim przeglądzie gospodarstwa i ogrodu, pojechaliśmy w bliższe okolice, na zachód.
Tym razem nie był to zamek, tylko dwór ziemiański. Nad jeziorem, w Sierakowsko Międzychodzkim Parku Krajobrazowym. Nazywa się ten ośrodek Olandią, bo upamiętnia holenderskich osadników, Olendrów, którzy w XVII wieku przyjechali "nauczać" polskich chłopów uprawy ziemi.
Biblioteka dla gości w dworze w Olandii.
Zwiedziłam w okolicy jeszcze jeden zamek. Całkiem "świeży", bo zrekonstruowany, na starych gotyckich fundamentach. To Zamek Opalińskich w Sierakowie, nad Wartą, muzeum.
Fascynują mnie te historyczne budowle, ciekawią losy dawnych właścicieli.
Za tydzień będę w drodze do kolejnych starych i pięknych zamków, tym razem w Szwecji. I zobaczę tę prawdziwą Olandię. Moje wakacje trwają.