piątek, 23 listopada 2018

Nie ucieknę od Świąt

Tak bardzo nie chce mi się w tym roku wyprawiać Świąt. Myśl o tegorocznych Świętach napawa mnie zadumą i nawet pewną niechęcią. To będą moje pierwsze sieroce Święta, choćby z tej racji melancholijne. A do tego nie jestem coraz młodsza. Wręcz przeciwnie. Mam coraz mniej siły na ogarnięcie wszystkiego i zadowolenie wszystkich (chętnych). "Zawsze", czyli od wielu lat, przygotowywałam potrawy świąteczne, weszły do tradycji naszej rodziny. Przez prawie 30 lat wyprawiałam Wigilię dla najbliższej rodziny, która się powiększała. Może za dużo biorę sobie na głowę? Może nie musiałabym robić wszystkich moich tradycyjnych ciast i potraw? Bo ja nawet lubię piec i gotować, ale zbyt dużo rzeczy się nawarstwia, nie nadążam, brakuje sił.
Dziś zaczęłam przygotowania (a jednak) - zrobiłam ciasto na pierniki, teraz będzie dojrzewać co najmniej 3 tygodnie. I wymyśliłam, że do wałkowania ciasta i wycinania pierniczków zaproszę wnuków. W sam raz praca dla młodych i silnych (a jak "nie dotrą" zrobię kilkanaście "grubasów" i po kłopocie). Ten przepis na pierniczki dostałam dawno temu od mojej licealnej przyjaciółki, a ona dostała go od swojej teściowej. Obie uważamy, że właśnie te pierniczki są najlepsze (ale oczywiście, to kwestia gustu). Zarobiłam też ciasto na piernik staropolski. Ten przepis znalazł kiedyś kolega rusycysta w rosyjskim internecie, w czasach, kiedy ja dopiero internetowo "raczkowałam". Wydrukował ten przepis dla swoich studentów i przy okazji dla moich. Rosyjski "piernik staropolski", to jest coś! Musiałam wypróbować. Bardzo się rodzinie spodobał i przyjął się. To naprawdę dawny polski, czy może toruński, przepis.  Robię go już z 16 lat. Daję go czasem w prezencie znajomym. Kiedyś przyjaciółka odłożyła na bok mój oblany czekoladą piernik, a na pytanie, czy nie spróbuje mojego wypieku ze zdziwieniem stwierdziła " a ja byłam przekonana, że to kupny piernik". Faktycznie, wygląda i smakuje podobnie, jak toruński piernik przekładany w czekoladzie. To ciasto też musi dojrzewać ok. 3 tygodni.
Wiem, co mogę przygotować wcześniej, co zamrozić, ale i tak na koniec zostaje dużo pracy. I wcale nie pomogą podpowiedzi: " poproś dzieci o pomoc". Musiałabym chyba zrobić listę, z podziałem na zadania  i każdemu  ją wręczyć, a wcześniej przeszkolić każdego z osobna z organizacji mojej kuchni. A potem wszystkimi dyrygować? I tracić czas na podpowiedzi, poprawianie i sprawdzanie?  Bez sensu.
A wyjechać na Święta do jakiegoś hotelu? Nie, nie zaryzykuję. To przecież najbardziej rodzinne polskie Święta. Chyba bym się zapłakała z dala od moich Kochanych. Więc nie ucieknę od Świąt, nie da się. A zmienić ich formuły nie umiem. Tylko tak jakoś żal, żal tej atmosfery dawno minionych Świąt, tej radości oczekiwania na pierwszą gwiazdkę i wspólnego rodzinnego ciepła .Nie ma cudów, czasu nie cofnę, ani nie zatrzymam. Tylko wspomnienia zostają.


Pierniczków jeszcze nie ma, a to kilka mniej popularnych wzorów foremek (historyczne albo prezenty, albo pamiątki z podróży).

piątek, 16 listopada 2018

Marzenia?

Moja przyjaciółka wróciła niedawno z wyprawy do Peru. I skonstatowała, że właśnie spełniła ostatnie z trzech swoich wielkich marzeń: zobaczyła Andy i dziedzictwo Inków. Wcześniej weszła na Kilimandżaro i zobaczyła z bliska Himalaje! Zapożyczyła się, ale dopięła celu.
Czy macie takie marzenia, które wydają się nie do ziszczenia, a jednak o nich marzycie? Czy udało się zrealizować takie "nieziszczalne" marzenia? Czy przesadą jest powiedzenie: "uważaj o czym marzysz"? I czy wierzycie, że jak się o czymś wystarczająco silnie marzy, to się spełni?  I czy, i jak "pomagać" marzeniom w ich spełnieniu?
Ja miałam jedno takie podróżnicze marzenie: przejść się po ciepłym piasku brzegiem ciepłego morza, pod palmami, gdzieś na drugiej półkuli. I nie narzekam, spełniłam je, chociaż palm na plaży akurat nie było, więc mogę marudzić, że tak nie do końca spełniłam. I okazało się, że mój organizm źle znosi tropikalne temperatury, że tropiki mnie męczą, są nie dla mnie. Ja chyba nie lubię marzyć o "gwiazdce z nieba", o czymś, co nie miałoby nigdy szans na realizację (może zamiast marzyć ja planuję?). Zawsze lubiłam być zaskakiwana przez miłe niespodzianki albo dawałam się nieść prądowi, nie walcząc, nie dobijając się o więcej. Bo widocznie nie umiem marzyć mocno i wytrwale. Taki charakter. Więc jest, jak jest. Ale zupełnie nie żałuję, że jestem teraz kurą domową. Tak mi pasuje, na uboczu.I przecież mam w końcu prawo do odpoczynku po czynnym i (w miarę) intensywnym życiu. Ostatnio nie mam marzeń, nie wybiegam myślami za daleko do przodu. Tak asekurancko. Bo bardzo, ale to bardzo nie lubię rozczarowań. Może jestem zbyt racjonalna, żadnego romantyzmu. Szara codzienność z elementami koloru (w liceum popełniłam parę wierszy, w jednym z nich wymyśliłam "szare płótno codzienności" ze "złotymi nićmi"  dni niezwykłych). Więc nie marzę o niczym szczególnym ( i tylko "marzyłoby mi się" zobaczyć wodospady Islandii, Argentyny, Nowej Zelandii i jakąś tropikalną wyspę z palmami, jednak, gdyby się jaki cud zdarzył). I tylko czas się kurczy, sił ubywa (o pieniądzach nie wspominając). Więc nie marzę, bo niczego mi nie brakuje (a marzenia senne mam kolorowe i fabularne, jak filmy). I obyśmy tylko zdrowi byli.
A na poprawę jesiennego nastroju - ostatni tegoroczny bukiecik ogródkowy.

piątek, 9 listopada 2018

Małą butelka wody mineralnej

Czy mała butelka wody mineralnej może rozczulić? A przywołać miłe sercu wspomnienia?


Właśnie ta mała butelka (330 ml) wywołała u mnie te uczucia. Najpierw ucieszyło mnie, że woda nosi moje imię :) A zaraz potem pojawiło się wspomnienie.
Znałam kiedyś wodę mineralną "Hanka" i koniecznie musiałam sprawdzić, czy ta Hanna ma coś wspólnego z tamtą Hanką. Minęło już przeszło 30 lat od czasu, kiedy ostatni raz piłam wodę Hanka. Było to w gorczańskiej wsi Szczawa, gdzie przy drodze na Gorc od "zawsze' wypływało źródło z dość paskudną w smaku wodą. Wszyscy miejscowi wiedzieli, że to źródełko zdrowej wody, a woda wypływała sobie spomiędzy kamieni, barwiąc je na brunatny kolor i przepłynąwszy przez drogę wpadała do pobliskiego potoku. Tak było za mojego dzieciństwa, bo właśnie w Szczawie spędzałam kilka lat pod rząd beztroskie wakacje w jednej z dwóch izb wiejskiej chałupy. Ostatnie wakacje dzieciństwa spędziłam tam mając 9 lat. Cudowna swoboda, żadnych zagrożeń, miejscowe koleżanki, świeże powietrze, miejscowe zdrowe jedzenie, po prostu wakacje marzeń. I spacery po okolicy i piesze  wycieczki z rodzicami, no i ta woda ze źródła, taka zdrowa, ponoć, chociaż w smaku nie bardzo (jak dla dziecka). Więc teraz rozumiecie, że gdy zobaczyłam wodę leczniczą Hanna, musiałam sprawdzić, czy moje przypuszczenia są słuszne (z jakiegoś powodu wiedziałam od razu, że to jest "ta" woda, to pewnie ta moja intuicja). Poprosiła o wodę i przeczytałam dokładnie, co jest napisane na etykiecie. Bo to jest taka "seria" wód leczniczych w takich samych butelkach: Polskie Wody Lecznicze. Były tam wody z Krynicy, z Muszyny, z Nałęczowa. Ale tylko Hanna przykuła moją uwagę. A na etykiecie :Producent "Polskie Wody Lecznicze" Sp.z o.o. Nowy Sącz, a poniżej , a jakże 
Rozlewnia Wód Mineralnych w Szczawie! I wszystko jasne :) "Moja" woda, moja Szczawa, moje cudowne dzieciństwo - tak mi się to połączyło w ciąg skojarzeń. I ucieszyłam się, że działa ta rozlewnia nieprzerwanie od co najmniej 32 lat, bo wtedy byłam tam na wakacjach z moimi dziećmi i zachodziliśmy do sklepiku przy rozlewni, gdzie można było się napić zdrowotnej wody z kranu bezpłatnie (ale trzeba było mieć swoją szklankę, lata 80-te, czas niedoborów) i gdzie można było kupić wodę Hanka w szklanych butelkach 0,5 l. Za jakieś grosze (bo źródło pomiędzy kamieniami w międzyczasie "zabetonowano").
A teraz? Za plastikową butelkę 330 ml zapłaciłam przeszło 4 zł. Zapłaciłabym i więcej. Wszak wspomnienia są bezcenne, a smak dzieciństwa, nawet ten "paskudny" nie ma ceny. A do tego to jest naprawdę niezwykła woda i wręcz nie należy jej pić, jak wody, a jak lekarstwo. Korzystnie działa przy anemii (2,4 mg/l żelaza), wspomaga pracę wątroby, pomaga w chorobach dróg moczowych, w zaburzeniach przemiany materii. Ma aż 7332 mg/l rozpuszczalnych składników mineralnych (gdy np. Jurajska naturalna woda mineralna ma zaledwie 515 mg/l). W jej składzie są kationy : sodowy, wapniowy, potasowy, magnezowy, litowy i żelazowy i aniony :wodoroweglanowy (naturalnie gazowana), chlorkowy, siarczanowy (stąd ten niezbyt przyjemny smak i zapach) i jodkowy.
I jeszcze tak mi sie skojarzyło: dawniej , całkiem dawno temu ludzie też swój rozum mieli. Bo niby dlaczego miejscowość od kilku wieków zwie się Szczawą? Ta woda lecznicza Hanna, to właśnie według opisu "szczawa  wodorowęglowo-chlorkowo-sodowa, jodkowa".

wtorek, 6 listopada 2018

Jeszcze Złota Jesień

"Унылая пора, очей очарованье" -"Melancholijne dni, oczarowanie oczu", jak pisał Puszkin w cyklu poematów "Jesień". Dziś właśnie jest tak pięknie! Weszliśmy już w listopad, a pogoda, jak w początkach października, słonecznie, ciepło. Dni co prawda krótkie, słońce nisko nad horyzontem kładzie długie cienie, ale aż chce się żyć :) Wykopałam część letnich kwiatów, które przed zimą wykopać trzeba: cebule galtonii i gladioli, kłącza kanny, bulwy dalii, w te miejsca posadziłam cebule tulipanów, przesadziłam piwonie. Ale żal mi wykopywać kanny i dalie w innym miejscu, gdzie jeszcze bujnie rosną i kwitną (ledwo, ledwo, ale nadal). Zadziwiam się ilością liści na drzewach, chyba rekordowo długo nie ma silniejszych przymrozków i liści nadal dużo, jak na listopad. Chodzę po tym moim gospodarstwie "leniwego ogrodnika" i cieszy mnie ten widok. Trzeba na siatkówkę złapać jak najwięcej słońca, światła, przed szarugą. Słoneczne światło, to dobry nastrój - szaruga, to spadek nastroju, chandra.


Czereśnie już złote i przerzedzone, ale lipa za nimi jeszcze całkiem "krzepka" :)



Nawet moja stareńka kotka wyszła ze mną na spacer (ostatnio wcale nie chce wychodzić z domu i śpi, i śpi).

W moim "lasku" piękna jesień.


Na pierwszym planie orzech, tegoroczny rekordzista.


Tylu orzechów jeszcze nie miałam, przynajmniej mogę pogryzać, ile chcę, rozdawać i piec ciasta orzechowe, a na Święta i tak wystarczy (mam nadzieję) ;)


Ostatnie kwiatki na letniej rabatce.


Ostatnie różyczki przed domem. Jesień odchodzi powoli...

A w domu już grudnik zaczął kwitnąć - Święta niedługo!


 Szarugi nie powstrzymam, ale chociaż tu zostawię trochę słonka :)