środa, 25 marca 2020

Ząb w czasach zarazy

Mam nadzieję, że nikogo z was nie boli żaden ząb.
Bo w obecnym czasie bolący ząb urasta do mega problemu.
To taka dolegliwość, z którą nie poradzimy sobie domowym sposobem. Musi zadziałać dentysta.
I tu zaczynają się "schody". Bo dentyści nie pracują (co się będą narażać na wirusa!)
Nasz organizm też potrafi być "przewrotny". Mój (65+) ma wszystkie swoje zęby i (bo) o nie dba. Ale akurat teraz, w najgorszym do tego czasie, zaczęło go boleć "w zębach". Jako, że nie bardzo zna to uczucie, to nawet nie potrafi dokładnie określić, który to ząb konkretnie go boli. Ale dłużej nie dało się tego ćmienia po jednej stronie szczeki ignorować, a jakieś tabletki przeciwbólowe, to jedynie "pudrowanie" problemu (nie używa), postanowiliśmy więc poszukać dentysty. "Nasza" dentystka ma zamknięty gabinet, w Miasteczku nie sposób zdobyć informacji, te podawane przez internet są (już?) nieaktualne. W Mieście półmilionowym, owszem, powinno być czynnych parę gabinetów (znów nie wszystkie dane Informacji medycznej są aktualne). Dzwonimy, często numer nie odpowiada, a gdy już, to dopytujemy się, terminy są dłuższe. W końcu jest, dziś, wieczorem. Należy przynieść własny długopis, termometr i wodę utlenioną. No i grubą kasę. Bo za narażanie swojego (nie naszego) zdrowia dentysta i personel muszą mieć odpowiednią gratyfikację. I to nie kartą płatniczą, tylko gotówką (na szczęście bankomat działał bez przeszkód). Nie wiem, jak u was, ale jak dla mnie zdjęcie rentgenowskie zęba za 80 zł, to mocno stromo. Dalej ma być jeszcze "lepiej". Prognozowałam, że pierwsze spotkanie zęba z dentystą może się zakończyć sumą w okolicach 500 złotych. A może to nie być jedyne spotkanie! (opukać)
Ale póki jeszcze można pomoc w tej kwestii otrzymać, to dziękujmy i za to  (na razie efektu wizyty nie znam).
I oby nic gorszego nikomu z nas nie "wypadło".

A na dworze słonko, ale to pozorna wiosna, zdradliwa, jak ten wirus.
Nocne mrozy, silniejsze niż w czasie zimy, zniszczyły nie tylko kwitnącą morelę (w końcu egzot ze strefy śródziemnomorskiej), ale także kwitnące forsycje i przymierzające się do kwitnienia żonkile. Dziś widziałam, że nawet bratki wystawione na dworze na sprzedaż, nie dały rady conocnym mrozom  (-7) i wyglądały, jak uschnięte.
Ale przyroda jest silna i cierpliwa. Pokona i nocne przymrozki, i wirusa. Tylko uzbrójmy się w cierpliwość.
Już niedługo będzie jak co roku:)



PS
Okazało się, że zdjęcie było panoramiczne, wszystkich zębów, to cena zrozumiała. I pani doktor profesjonalna. Mój "zaopatrzony" i (na razie) zadowolony :)

czwartek, 5 marca 2020

Rezydentka - Pusia

Wracam do tematu odwiedzających mnie kotów.
Teraz odwiedza mnie z doskoku czarny kocurek. Wieczorem wpadnie do mnie, zje, co mu dam, łapczywie, jakby cały dzień nie jadł. Przed jedzeniem łasi się, daje się pogłaskać, po posiłku znika. I dobrze. O niego nie muszę się martwić. Zapewne ma w pobliżu swój dom i tylko się dokarmia u mnie.
Natomiast na moim tarasie rezyduje koteczka trikolorka. Szmaragdowooka  Pusia.


Co najmniej od miesiąca siedzi całe dnie. Na noc znika, a od samego rana znów siedzi, czeka na jedzenie i głaski. Zachowywała się czasem dziwnie: jedząc odskakiwała od jedzenia, niekiedy w trakcie jedzenia  "krzyknęła", wizgnęła, jak Moja, gdy ktoś jej przydepnął ogon. Myślałam sobie: zęby ją bolą, nie może gryźć. Kotka łagodna, ufna, ładowała się do domu (nie wpuszczam, nie mam zgody na kota w domu, na dworze, jak najbardziej). 
Więc pytanie: czy kotka ma swój dom? Dom, gdzie nikt nie zawraca sobie głowy kotem, nikt o kota nie dba? Czy kotka miała dom, a teraz z nieznanych mi powodów domu i swojego pana, pani już nie ma?
Znajoma zastanawia się, czy to dobrze zaopiekować się cudzym kotem? Bo niby kotka na bezdomną nie wygląda. A czemu kot bez właściciela ma wyglądać źle? Na wsi? Nawet weterynarze twierdzą, że koty na swobodzie dobrze sobie radzą, gdy są zdrowe. Ta kotka też sobie "poradziła", chociaż w moim domu nie nocuje, ale karmię ją od przeszło dwóch miesięcy, miksuję jej mięsko od kurczaka, indyka (także skórki i chrząstki), gotowaną marchewkę, kupuję lepszą karmę, też miksuję, daję mleko bez laktozy (bardzo lubi mleko), kilka razy na dzień. To zabiedzona nie jest. 
Ale widziałam, że coś jej dolega. Nie chciałam, żeby taki ładny i miły kot "się zmarnował". A jeśli u mnie siedzi całe dnie i wieczory, to nikt o nią nie dba, myślę.
Najpierw poszłam do naszego gabinetu weterynaryjnego (gdzie troskliwie opiekowano się moją kocią domową) zasięgnąć rady i opinii. Pani weterynarz od razu dała mi transporterek i zaproponowała przywiezienie kotki na zbadanie. Łatwo powiedzieć...
Bardzo byłam przejęta i nerwowa, bo nie wiedziałam, czy kotka da się do tego transporterka bezproblemowo zapakować , no i jak zniesie podróż (niby tylko 5 km, ale na przykład moje kotka miała chorobę lokomocyjna i w aucie "umierała").
Okazało się, że kotka bez żadnego problemu dała się wziąć na ręce i bez protestów umieściłam ją w transporterku. Podróż też minęła w ciszy. W gabinecie kotka była wzorową pacjentką. Nie szarpała się, nie wyrywała,  nie "krzyczała", gdy pani doktor czyściła jej uszy i zakrapiała specyfikiem przeciwko świerzbowcowi (bo ten pasożyt kotkę męczył). Podała też na skórę preparat przeciwko pchłom. Okazało się, że kotka, co prawda nie ma przednich zębów i kilku innych, ale te co są nie wymagają wyrwania i stanu zapalnego nie ma. Uff, ulżyło mi. I to podwójnie: nie muszę się martwić więcej o kotkę i nie muszę jej już miksować jedzenia :) Nawet jeśli płynne lubi bardziej ;)
I faktycznie po powrocie na wieś podałam kotce normalne kocie żarcie z saszetki (w sosie). Zjadła i nie grymasiła :) Może przez miesiąc mojej diety jej się wyleczyło to, co tam miała chorego?
Być może zaopiekowałam się cudzym kotem. Ale nie mam z tym żadnego problemu. Bo ten właściciel (hipotetyczny) nie sprawdza się w roli opiekuna. 
Wolę głaskać zdrowego i zadbanego kota, nawet bezdomnego lub czyjegoś, niż mieć nadzieję, że "jakoś to będzie, przejdzie samo". 


Po "ciężkich przeżyciach" - nagroda :) (a zrobić zdjęcie niełatwo, nie usiedzi w miejscu, gdy właśnie chcę jej zrobić portret).

wtorek, 3 marca 2020

Z tęsknoty za wiosną

Tęsknię za ciepłem, za zielenią, za kwiatami, za słońcem.
Poszłam szukać wiosny w polu, w ogrodzie. Niewiele jej w mojej okolicy. W polu ozimina jakaś szara, nie miała śnieżnej kołderki, nie urosła, mizerna, też czeka na ciepłe dni.
W ogrodzie, na mojej łące kilka krokusów przymierza się do kwitnienia, parę "uciekło" za płot i tam kwitnie, swobodnie, bez ograniczeń jakimiś klombami.




Ale tak ich mało.
Dereń jadalny zaczyna kwitnąć. Za wcześnie zacznie - przyjdą przymrozki, nie będzie owoców, jak w zeszłym roku, ani jednego.

Kwitnie jeszcze kępa przebiśniegów, gdy słońce zaświeci , otwierają się kwiaty. Może za parę lat rozrosną się i będzie pole przebiśniegów? Chciałoby się...


I tak tęskniąc za wiosną przypomniałam sobie prostą, miła pioseneczkę, mojego ukochanego Amadeusza:)
Kiedyś ją śpiewałam. Przeszło 200 lat temu wiosna przychodziła w maju. A teraz fiołki zaczną nam kwitnąć w marcu, a żurawie już przyleciały, za tydzień, dwa, ptaki rozśpiewają się pod oknami.
Wybrałam bezpretensjonalne wykonanie pieśni, historyczne, sprzed lat. nazwisko śpiewaczki nie jest mi znane. Ale zapewne w swoim czasie (w swoim kraju) cieszyła się popularnością.

Posłuchajcie: W.A. Mozart "Sehnsucht nach dem Frühling", Erika Köth (Tęsknota za wiosną)

https://www.youtube.com/watch?v=vxYBlixs6Ic