W tym "domowym" czasie zajmuję się ogrodem, na tyle, na ile pogoda pozwala (tak zimnych nocy w maju nie pamiętam, nie było takich od lat). Głównie podlewam i sprawdzam, czy coś z posianych kwiatów i warzyw rośnie.
Dla uprzyjemnienia sobie południowych i popołudniowych "kawek" - piekę.
Ale jestem w głębi duszy leniwa i robię najczęściej szybkie ciasta.
Najszybszy, to placek "na oleju", kiedy wszystkie składniki (raptem mąka ,cukier, jaja, olej i odrobina proszku) miksuję razem (zaczynając od jajek z cukrem) i wylewam na blachę. Na wierzch jakiś owoc (latem świeży, teraz ze słoika albo mrożony). Ostatnio nawet owocu nie dałam, tylko jedliśmy placek z musem jabłkowym (własnej roboty mus).
Zdjęcia nie mam, o tym placku pisałam już parę razy.
Drugim częstym wypiekiem są ciastka. Albo takie zwykłe kruche, albo takie z czekoladą i rodzynkami (albo orzechami laskowymi) , jak "cookis". Przynajmniej starczają na dłużej.
Zrobiłam też w międzyczasie tiramisu, z mascarpone i żółtkami, nawet biszkopt cieniutki upiekłam, bo w sklepie gotowych biszkoptów nie dostałam.
A gdy są białka, robię bezy.
Czasem robię babkę, z nostalgii za domem rodzinnym, gdzie właśnie babka była najpopularniejszym wypiekiem. Mama (która nie pijała kawy), mówiła, że nie lubi "suchej" herbaty. To znaczyło, że do herbaty zawsze było jakieś ciasto, nigdy sama "sucha" herbata (czy kawa dla taty). A "zawsze" to było codziennie. Wyobraźcie sobie, że codziennie po obiedzie była herbata i ciasto, najczęściej babka, domowej roboty (a moja mama pracowała zawodowo, wracała do domu o 15.30, podgrzewała obiad przygotowany rano, zawsze zupę i drugie danie, więc obiad był około czwartej, a po obiedzie zaraz podwieczorek) :)
I mama nie miała cukrzycy (tato, owszem, dostał w późniejszym wieku). I nie byliśmy grubi, żadne z nas.
Tak mi zostało. Uwielbiam ciasta, ciastka, świeże wypieki. Bez cukierków, czekolad mogę żyć, bez ciasta czegoś mi brakuje ( przyjemności?) ;)
To ta babka w kamionkowej foremce, świetnie się piecze, łatwo wychodzi.
Najbardziej oczekiwane przez Mojego jest ciasto drożdżowe. A dla mnie jest ono nieco problematyczne. Bo jestem niecierpliwa, a ciasto drożdżowe wymaga nieco czasu. Drożdże muszą wyrosnąć (no i trzeba je mieć, mam zwykle zamrożone, ale i tak może coś pójść nie tak), potem ciasto wyrobione powinno wyrosnąć (a czas ucieka), no i należałoby zrobić kruszonkę, to wszystko trwa. A ja bym chciała jak śpiewał Queen "mieć wszystko i mieć to teraz, zaraz".
Czasami (ostatnio coraz częściej) jestem "dobra" dla Mojego i robię drożdżowy wypiek.
Były już bułeczki z jabłkami i rodzynkami.
Potem była słodka bułka z rodzynkami, posypana cynamonem.
W końcu wczoraj zrobiłam klasyka, normalny placek drożdżowy z rabarbarem (akurat sezon na niego) i z kruszonką. I wydaje mi się, że byłam bardzo pracowita ;)
Mój stwierdził, że udał się wzorcowo i ocenił na szóstkę. Pękałam z dumy, bo przecież nie jest to moje popisowe ciasto.
Nie uważam, że słodyczami i słodkimi wypiekami należy się "pocieszać", ale czasem (ha,ha dwa razy dziennie) można zjeść coś smacznego. Tylko w niewielkiej ilości (ja po jednym kawałku do kawy).
A w ogrodzie prawdziwy "dzień ślimaka". Po deszczu wyszło ich całe mrowie. A że obżerają liście, to się je dziś "eksmitowało" na pola za płotem. Tam teraz jest zielone ściernisko po "zielonce", nie zginą z głodu. Winniczki lubię, to znaczy lubię je obserwować i mimo, że jednak szkodzą pozwalam im żyć, ale jednak z dala od moich roślin.
Tu, już za płotem.
A ten jeszcze na moim ganku.
I tak mijają dni. Na codziennych czynnościach, na czekaniu na ciepło, na deszcz, na normalność...