czwartek, 23 maja 2019

"Piękna nasza Polska cała" - Myślibórz



Była okazja, to zrobiłam sobie wycieczkę do Myśliborza. Uważam, że Polska nigdy w swej historii nie była tak zadbana i czysta, jak teraz w XXI wieku. I zwiedzam, co tylko się da i kiedy się da.
Myślibórz - miasto powiatowe w województwie Zachodniopomorskim (prawie 11,5 tys. mieszkańców), to miasto z długą historią. Osada kultury łużyckiej (przedsłowiańskiej)  znajdowała się nad Jeziorem Myśliborskim  już w VI w.p.n.e., w VII w.n.e. w tym samym miejscu było grodzisko wczesnosłowiańskie o nazwie Żołdyń, Sołdzin (niemiecka nazwa miasta Soldin), to grodzisko przetrwało do czasów Mieszka I. Pierwsza wzmianka o Myśliborzu pochodzi z początku XIII wieku, mowa tam o tym, że książę Władysław Odonic nadał templariuszom ziemie nad rzeką Myślą. W 1270 roku miasto uzyskało prawa miejskie, było już wtedy własnością Marchii Brandenburskiej. Potem kilkakrotnie było sprzedawane, przechodziło z rąk do rąk (m.in Krzyżakom, Elektorowi Brandenburgii).   Po początkowym rozkwicie ulegało częstym pożarom w czasie wojen, które przetaczały się przez miasto. W wyniku działań wojennych i podczas zdobywania miasta w 1945 roku zniszczeniu uległo 40 % budynków (zaledwie).
Ślady dawnego rozkwitu widoczne są do dziś w postaci wielu zabytków gotyckich. Są tam dwa spore kościoły z XIII wieku.



To jeden z nich, Kolegiata p.w. Św. Jana Chrzciciela (tu widać fragment Rynku).




A to przepiękny barokowy ołtarz w tej trzynawowej kolegiacie.


To dawna Kaplica Św. Ducha, też z XIII wieku, teraz Muzeum Pojezierza Myśliborskiego (zwiedziłam, ciekawe zbiory archeologiczne, historyczne i etnograficzne).

Miasto otaczały mury miejskie, których fragmenty zachowały się do dziś. Dwie  zachowane bramy miejskie do dziś witają przybyszów.


Brama Nowogródzka -prowadzi w stronę S-3.


To Brama Pyrzycka.



A to Baszta Prochowa, z zachowanych murów miejskich.

Na sporym Rynku  (tworząc  zachodni bok rynku) stoi piękny klasycystyczny Ratusz.


Tyle zabytków i wszystkie pięknie odnowione!
Ale, niestety, są to perełki, które giną w ogólnej bylejakości miasta. Ja bardzo lubię zabytkowe miasta, lubię "dotykać" historii. Ale w Myśliborzu tej historii się nie czuje. Miasto nie ma klimatu i jest zupełnie nijakie. Bloki z lat 60-tych obok obdrapanych domów z przed wojny.  Obok zabytków bloki z lat 70 -tych (przynajmniej czyste, odmalowane). Ale postawiono je, żeby zapełnić przestrzeń, nie myśląc o historii ani przyszłości. Główna ulica też nie zachęca do zatrzymywania się w mieście i do zwiedzania (gdy przypatrzycie sie zdjęciu z Bramą Nowogródzką, będziecie wiedzieć, co mam na myśli). To zapewne brak środków, ale też brak dobrych pomysłów, koncepcji na uatrakcyjnienie miasta.
Może władzom wydaje się, że samo jezioro wystarczy, żeby turyści przyjeżdżali?
Bo niewątpliwie Jezioro Myśliborskie jest największą atrakcją i atutem miasta.


Bardzo duże, właściwie w mieście. Z paroma miejskimi plażami i parkami nad brzegami. Do centrum, do Rynku idzie się 5 minut (popatrzcie na plan miasta)



To zdjęcie robione wieczorem. Pomost na wysepkę.
Ogólnie - ciekawie spędziłam czas, zjadłam smaczny obiad i super śniadanie w Pensjonacie Nad Jeziorem (cisza, spokój, widok na jezioro, a do miasta dwa kroki). I pewnie więcej do Myśliborza nie pojadę. Ale byłam, widziałam coś nowego. I dzielę się tym z Wami :)


wtorek, 14 maja 2019

Drobiazgi

Nic specjalnego się nie dzieje. Ale przecież każdego dnia może nas coś zadziwić, zaskoczyć mile, może nas coś wzruszyć, coś ucieszyć. Takie drobiazgi, na milszy dzień, żeby nie narzekać, że beznadzieja i wszystko jest do...wiadra, jak mówią Niemcy.
Czas konwalii, lubię te drobne, delikatne białe kwiatki, które pachną upajająco, a przecież nie nachalnie. I które są tak piękne i cenne, bo trwają tak krótko - w naturze 2 tygodnie i po kwiatach, zerwane- 4 dni w wazonie, a potem już nie pachną i więdną. W staropolszczyźnie konwalię zwano landyszem (po rosyjsku, to nadal ландыш ). To roślina silnie trując, ale też lecznicza, lepiej trzymać kwiaty z dal od dzieci.
 Na drugim ogrodzie rosną mi konwalie na trzech stanowiskach, bujnie się rozrastają, są ekspansywne. Od opanowania całego ogrodu powstrzymują moje konwalie betonowe krawężniki, wkopane głęboko w ziemię. W dwóch innych miejscach konwalie przeszły do mnie od sąsiadów. Sąsiedzi w międzyczasie zlikwidowali konwalie po swojej stronie, a u mnie zostały i sobie kwitną, zupełnie mi nie przeszkadzają. Pojechałam specjalnie 15 km po bukiecik konwalii. I żeby pooddychać tym miejscem, które było długie lata moją wakacyjną rodzinną oazą (przesadziłam na swój przydomowy ogród dwie kępy tych konwalii, ale uparte, u mnie wcale nie chcą się rozrastać, moich sześciu kwitków żal było zrywać). 
Wypiłam tam sobie kawkę na tarasie, z kruchym ciastkiem("sucha" kawa, czyli bez ciastka, to niepełna przyjemność), popatrzyłam na zdziczały ogród z pewną nostalgią, a potem zerwałam bukiecik konwalii, kroplę w morzu zieleni i kwiatków. I pojechałam do domu.

Tu rosną sobie pod murem na daczy.

A tu już mi pachną w domu.
Jak się przyjrzycie, to zauważycie jeden biały groszek pachnący. Też cudnie pachnie.
To kolejny miły drobiazg dziś i zaskoczenie.
Mam przy domu pnącą różę , na tę różę wspinają się też groszki, ale nie pachnące, tylko takie różowe, wieloletnie. Na razie nie kwitną. Ale blisko domu zauważyłam, że zakwitł biały groszek. Czyżby różowy zmienił kolor po latach? Zerwałam i z nawyku powąchałam. Ach, jakieś cuda! To groszek pachnący! Ale skąd? Może kiedyś wysiewałam tam  pachnący groszek? Nie pamiętam, jeśli tak, to dawno. Jeszcze kilka kwiatków kwitnie, nie zrywam. I liczę teraz na jeszcze inny kolor ;)
A wracając z drugiego ogrodu do domu zachwyciłam się parą żurawi, które za nic mają auta i spokojnie "pasły się" na łące, przy szosie. Ta szosa nie jest zbyt ruchliwa, oprócz mnie żadne auto akurat nią nie jechało ( jakieś puste 4 km), ale jednak to szosa. A żurawie widziałam tak blisko dopiero drugi raz w życiu. I to bardzo blisko miejsca, gdzie te ptaki (też parę) widziałam parę lat temu. Gdy widzę bociany z bliska, na gnieździe, na łące albo w locie też zawsze się uśmiecham i cieszę z ich widoku. To takie okazałe ptaki, a towarzystwo ludzi nie tylko im nie przeszkadza, a wręcz jest im miłe.
Pamiętam taką sytuację: bocian usiadł na dachu naszych najbliższych sąsiadów. Prawdziwy potomek pterodaktyli. Posiedział, odpoczywając chyba i poleciał dalej. Rozradowana opowiedziałam o tym sąsiadce, przy najbliższym spotkaniu (to przecież wyróżnienie, gdy taki piękny, duży ptak wybierze nasz dach). A sąsiadka, jeszcze młoda mama dwójki dzieci, ze  strachem w głosie zaczęła machać ręką "nie, nie, tylko nie bocian". Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, czego ona się wystraszyła ;) Ale na wyrost, ma tylko tę dwójkę potomstwa ;)
Pogoda dziś była zmienna, po pochmurnym przedpołudniu słonko co jakiś czas wyglądało zza chmur aż do późnego popołudnia. uwierzyłam, że "zimni ogrodnicy" już minęli i że teraz przymrozków już nie będzie i posadziłam sadzonki pomidorów, które od kilku dni hartowałam w ciągu dnia i chowałam na noc pod dach. Mam w tym roku dwa zagonki warzywne, więc mogłam z sadzonkami "poszaleć";) Jeszcze tylko wsadzę jedną czerwona paprykę (gdy kupowałam, zostały tylko żółte) i zagonek będzie obsadzony.
Na drugim zagonku posadziłam fasolę, ale na razie się jeszcze nie wychyla, pewnie jej za zimno. Na pozostałym kawałku poletka posieję, pewnie jutro, ogórki. W zeszłym roku ładnie mi owocowały.
I to sadzenie dziś też mi dało zadowolenie.



Mizernie to jeszcze wygląda, ale oczami wyobraźni już widzę te przyszłe zbiory :) Na pewno za jakiś czas pokażę, jak rosną.


I jeszcze taki kącik ogrodu, który też za jakiś czas zakwitnie bardziej :)
Takie drobiazgi, ale ważne, że przeganiają szarość.

wtorek, 7 maja 2019

Obiadek

Zwykle robienie obiadu, to dla mnie codzienny obowiązek. Czasami, jak dziś sprawia przyjemność.
Codziennie muszę podjąć decyzję, jaką zupę zrobić na obiad (bo zupa "musi" być). Najczęściej zaczynam od rosołu z jakąś częścią kurczaka (bo się szybko gotuje) i włoszczyzną, a potem najczęściej robię różne wariacje na temat pomidorowej (bo tę robię najszybciej). Dziś zawiesiłam oko na małej zeszłorocznej kapuście białej, która już parę dni leżała na stole i czekała na użycie. A może by tak zrobić szczi? Dawno nie robiłam.
Szczi - щи, czyli rosyjski kapuśniak, nazwę ma, przyznacie, "niechętną" dla polskiego ucha. Ale to bardzo popularna za naszą wschodnia granicą zupa, nie wiem, czy nie najpopularniejsza. Może być w bardzo prostej formie(woda, kapusta, jabłko, przyprawy, łyżka śmietany) a może być na bogato.  Może znacie taką zupę i nawet nie wiecie, że jadacie szczi?
U nas w Wielkopolsce taka zupa kapuściana jest nieznana. Bo to kwaskawa zupa ze świeżej kapusty. Tutaj, jeśli robimy zupę z kapustą, to jest to zwykle kapuśniak z kiszonej kapusty, a jeśli kapusta jest świeża, to w zupie jest składnikiem zupy jarzynowej.
Więc pokroiłam, poszatkowałam kawałek główki, na oko 30 dag (główka miała kilogram) i gotowałam, dodałam pół podsmażonej cebulki, w piórkach. I obowiązkowo jeden liść laurowy i 5 ziaren ziela angielskiego. Potem pokroiłam na drobne kawałki 2 ogródkowe jabłka (małe), już bardziej słodkie niż kwaśne (zwykle dodaje się dość kwaśne jabłko), dalej gotowałam. Gdy rosół z mięsem się ugotował, to i kapusta była miękka, a jabłka się ładnie rozgotowały. Odcedziłam rosół, pokroiłam marchewki z rosołu i kawałek selera, i mięso, dodałam to wszystko do kapusty, wyjęłam liść i ziele, dołożyłam łyżkę przecieru pomidorowego, żeby zupa była kwaśniejsza, ale tylko lekko kwaskowa, na koniec już po zdjęciu z ognie dodałam łyżkę śmietanki kremówki (może być śmietana, nie miałam) Już na talerzu ubrałam łyżeczką jogurtu (zamiast śmietany) i zieloną pietruszką. Wszystko oczywiście osoliłam do smaku (czyli mało). Aha, dodałam jeszcze łyżkę kus-kusu, żeby było pożywniej. I w wersji rosyjskiej obowiązkowo do zupy musi być chleb (ale ja nie jadam). A oto efekt:
Mojemu smakowało. :)
I właściwie tyle by wystarczyło na obiad.
Ale miałam jeszcze od wczoraj małą porcyjkę duszonych polędwiczek wieprzowych, należało zjeść. Tylko ziemniaki się skończyły, a do sklepu to mi się zupełnie nie chciało iść (ani jechać - najbliższy 700 m od nas). To zrobiłam kaszę. To też bardzo w rosyjskim stylu.
Ostatnio często gotuję kasze. I jest w czym wybierać. Najbardziej chyba lubię smak bulgura, kaszy bliskowschodniej z pszenicy durum (czyli tej, co na makarony). Bulgur gotuje się 15 minut od zagotowania wody i ma zupełnie neutralny smak, pasuje do wszystkiego. Uniwersalny.
Podobna w smaku jest kaszka orkiszowa, tylko bardziej sprężysta. Muszę kupić, skończyła się.
Lubię też kus-kus, także bliskowschodnia spreparowana kaszka z pszenicy, nie trzeba gotować, wystarczy zalać wrzątkiem i trochę poczekać. W sam raz na różne nasze wyjazdy i do zup w domu, także do gulaszy. Podobno można jeść i wersji na słodko, ale jeszcze nie próbowałam.
Dziś zrobiłam jęczmienną kaszę perłową.  Ładna, ale w smaku "jęczmienna", nie przepadam.
Robię też kaszę gryczaną, nazwaną przez moich synów "papierową " kaszką, bo jakoś jej smak (zapach?) kojarzył im się z zapachem farby drukarskiej. Gdy byli jeszcze w podstawówce byliśmy na wczasach na Ukrainie, tam dawali nam prawie codziennie tę papierową kaszkę, której chłopcy nie znali i nie bardzo im smakowała. Teraz ta kasza przypomina im dzieciństwo i nawet ją lubią.
Dawno nie gotowałam kaszy jaglanej, też muszę kupić, wcześniej często używałam, bo nie ma glutenu i  była składnikiem diety jednego z synków.
Najrzadziej używam ryż, zdecydowanie za długo się gotuje, jak dla mnie. Jestem niecierpliwa (nie tylko w kuchni).
A jako dodatek do zup często używam kaszki manny i kaszki kukurydzianej (ze swojej kukurydzy).
Ale jako nieodrodna córka Ziemi Wielkopolskiej i żona syna tej Ziemi - nic, na dłuższą metę, nie zastąpi ziemniaków, czyli naszych pyrek powszednich:)
A oto drugie danie Mojego:

Dobrze ma, prawda? ;)

piątek, 3 maja 2019

Maju, cóż zobaczymy dziś?

Tytuł, to takie moje pierwsze skojarzenie ;)
A że maj się już zaczął, to i ja zapragnęłam ruszyć się, gdziekolwiek, z mojego obejścia. Bo ileż można siedzieć w domu i w ogrodzie w długi weekend (szczególnie, że goście byli w pierwszą sobotę i będą jutro). Dziś święto. Takie trochę nieokreślone, z pewnością państwowe, ale też i kościelne. W każdym razie też zapragnęłam mieć święto, bez codziennych obowiązków.
No to zaproponowałam obiad na wyjeździe. Jak wiecie mieszkam wśród pół , "w środku niczego", a raczej w centrum dawnego państwa Piastów. W niewielkiej odległości od naszej wsi można napotkać zabytki sprzed  przeszło ery i wszystkich kolejnych stuleci. 18 km od nas  znajduje się Giecz - dawne gniazdo rodu Piastów, teraz muzeum - skansen archeologiczny.  Niecałe 20 km mam do Lednicy, ponoć Chrzcielnicy Polski (takie napisy widnieją na przyporach wiaduktów na A5 w mojej okolicy), do Gniezna tylko 32 km. W pobliskich miasteczkach Kostrzynie i Pobiedziskach stoją gotyckie kościółki z (odpowiednio) XV i XII wieku. We wsiach sąsiednich, także w mojej wiosce są drewniane kościółki z XVIII wieku i pałace i dwory ziemiańskie z XVII-XIX wieku.  W sumie ciekawa okolica (nie takie "nic"). Restauracji w naszej wsi nie ma, chociaż stoi bardzo dobrze zachowany budynek dawnej karczmy - naprzeciw kościoła, oczywiście. Do restauracji zwykle jechaliśmy do Miasteczka. Ale dziś chcieliśmy przetestować nowe miejsce. Widziałam reklamy zajazdu w malutkiej wsi na uboczu, z dala od głównych dróg. Byłam prawie pewna, że albo restauracja będzie nieczynna, albo zarezerwowana na imprezę rodzinną. I rzeczywiście - stoły pięknie udekorowane, a kuchnia dla indywidualnych konsumentów zamknięta. Trudno, imprezy zamknięte dają lokalowi zarobić. Pojechaliśmy dalej, czyli bliżej Miasta. I trafiliśmy do restauracji, w której imprez zamkniętych nie organizują, nie muszą;). Tę restaurację znam z widzenia. Ma długą tradycję. Gdy zaczynaliśmy jeździć na budowę naszego domu, 20 lat temu, to mijaliśmy ten lokal : "Bambaryła" ?? Cóż to za nazwa? Dziwna, żeby nie rzec dziwaczna. I jakoś nigdy dotąd nie było okazji, żeby tam wstąpić i żeby się zatrzymać. Teraz w końcu nadarzyła się okazja. Obiadek był smaczny i szybko podany (zrazy wołowe z pyzami i modrą kapustą, danie wręcz kultowe, dla Mojego, a dla mnie smażony sandacz z zestawem surówek, pycha).
A ta ciekawa miejscowość to Tulce. Teraz prawie na granicy Poznania. Dawniej na starym trakcie z Poznania do Środy. Ale dopóki mieszkałam na przeciwległym krańcu miasta i nie miałam działki budowlanej z tej strony, to nie słyszałam o Tulcach. A ponoć tutejszy kościółek, pod wezwaniem Narodzenia NMP,  Sanktuarium Maryjne, jest znanym miejscem kultu. Jak przeczytałam na stronie parafii tuleckiej   kościółek  w stylu późnoromańskim, z palonej cegły powstał w XVI wieku, a parafia tulecka istniała w miejscowości już w XII wieku, był tu wtedy kościół drewniany.




 Najcenniejszym zabytkiem jest drewniana rzeźba matki Boskiej z Dzieciątkiem, z ok. 1500 roku, z drewna lipowego polichromowana. Stoi w głównym ołtarzu (piękny i wielki barokowy ołtarz, zajmuje całą szerokość nawy, tego jednonawowego kościółka), w specjalnej wnęce pośrodku ołtarza. .

(zdjęcie z internetu) 
Miałam szczęście, zaglądając do kościółka. Z okazji święta rzeźba była odsłonięta, na co dzień jest przysłonięta obrazem, przedstawiającym rzeźbę (przeczytałam, że obraz namalowano w Poznaniu w początkach lat 60-tych).  Nie zrobiłam zdjęcia wnętrza, bo kilka osób stało na środku kościoła, czekając na spowiedź (bo kościółek malutki i ciasny), nie wypadało robić im zdjęcia.
Pogoda nie sprzyjała spacerom, chociaż słonko wyszło na chwilę zza chmur. Obeszliśmy kościół naokoło, Mój sprawdził, czy są w pobliskim księżym stawie ryby (nie było)  i wróciliśmy do auta i do domu.


A w domu, z okazji święta miałam do podwieczorku ciasteczka.
Upiekłam je wczoraj wieczorem. Ponoć najprostsze z ciastek (tak twierdziła 90 -letnia znajoma mamy, przynosząc jej te własnoręcznie upieczone rożki).
Mówiła: tyle samo sera-twarogu, tyle samo tłuszczu (masła, margaryny), tyle samo mąki. Wygnieść, wywałkować, wykrawać, dodać dżemu, zlepić, upiec, posypać cukrem pudrem. Gotowe.
Wzięłam wszystkiego po 200g (przyznam się, że masła wzięłam tylko 150g) i po wygnieceniu ciasta wstawiłam na 2 godziny do lodówki, dopiero potem wałkowałam i wykrawałam, szklanką, jak na pierogi, a można z kwadratów robić trójkątne rożki, jak kto chce.


Od wczoraj do podwieczorku została ich tylko połowa. I pomyśleć, że wszystkie wykrawałam tą samą szklanką? ;)