piątek, 24 kwietnia 2020

Powiało latem

No, nareszcie poczułam ciepło wiosny, wręcz lata. Przez dwa dni, bez przykrości można było chodzić po dworze w lekkiej bluzce, aż do zmierzchu i cieszyć się tą odzyskaną wiosną.
Wykorzystałam okazję (i poluzowanie restrykcji) i pojechałam z Moim do lasu. Rok tam nie byłam! W naszym ulubionym, najbliższym lesie. W tym lesie jest polana, na której postawiono "wigwam", niby wielki  namiot indiański lub kurną chatę, z otworem w najwyższej części budowli. Bo w środku jest (było) palenisko na ognisko, gdy pada deszcz ludzie przybyli na spotkanie przy ognisku mogą palić je w wigwamie. W ostatnim roku obłożono go papą bitumiczną, wycięto w ścianach okna. widać zmiany.


Dawniej nad symboliczną bramą - wjazdem na polanę był napis "Stanica Myśliwska Hubertus". Bo stanica należy do  Związku Myśliwskiego, Koła "Hubertus". I członkowie tego Koła postawili tu  na polanie piękny kamień z pamiątkową tablicą.


Stary napis na bramie zniknął, zastąpiła go tabliczka nad wejściem do wigwamu, że to nadal stanica myśliwska, teraz "U Zygmunta" (mam nadzieję, że nie wkroczyliśmy na czyjś teren, nie było żadnej informacji, zakazującej wstępu).
Przed tą niecodzienną budowlą stoją drewniane ławy i stoły, w niezmieniony stanie. A że stoją tak od lat, to czas już je trochę nadgryzł, przez kolejne jesienne słoty i mroźne zimy. Ale nadal można przy stole usiąść i zrobić sobie mały piknik.


My zrobiliśmy podwieczorek, z kawą z termosu i domowym plackiem, w środku lasu, na szerokiej polanie.
Ptaki śpiewały wręcz ogłuszająco (w porównaniu z naszą wsią i ogrodem). Rozsiane dawno temu drzewa owocowe, dzikie grusze, czereśnie, tarnina, czeremchy, wszystko kwitło i pachniało.
A że dni mijają podobne do siebie, to zupełnie zapomniałam, jaki to mamy dzień tygodnia. Zrobiliśmy sobie weekend :) kto nam zabroni?


A po drodze takie piękne widoki - grusza ulegałka. Z owoców nie ma pożytku, ale kwitnie bajecznie! 

Czystobiałe, całkiem duże kwiaty dzikiej gruszy.


To tarnina, kwitnąca mgiełka drobnych kwiatków. Ciekawe, czy będą owoce? W zeszłym roku był urodzaj (chociaż nie sprawdziłam tego w tamtym miejscu). Zrobiłam nalewkę z tarniny, bardzo smaczna! Za tarniną kolejna grusza polna, a dalej już las.


A w lesie (mieszanym) kwitnące czeremchy.


Kwietniowy las późnym popołudniem :) (widzicie tę gruszę na środku?)

A dziś byliśmy na drugim moim ogrodzie. Ten ogród też jest "dziki", niestety, zdziczały (ale skąd brać siły na dwa ogrody).
Tu pięknie kwitną teraz dwie śliwy (grusze też dwie, ale małe, mizerne, może jakąś gruszkę urodzą).


I tulipany, te, co przeoczyłam i nie wykopałam do ogrodu przy domu. Trochę się spóźniłam, bo tulipany tam na pełnym słońcu już przekwitają. Zerwałam, co jeszcze się dało.


Jeszcze trochę postoją i będą cieszyć oczy w domu :).

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

A może coś "po naszymu" ?

Nadal przeglądam rodzinne papiery.
Natknęłam się na zabawny wiersz Lecha Konopińskiego, poznańskiego satyryka i fraszkopisarza. Pisał wiersze gwarą poznańską. ten wierszyk powstał na konkurs na piosenkę o Poznaniu. A ja znalazłam go na obszarpanej, pożółconej kartce z dawnej "Gazety Poznańskiej", sadząc po stanie papieru, z początku lat siedemdziesiątych.
W wierszu są nagromadzone najbardziej charakterystyczne słowa z gwary poznańskiej, które często podaje się, jako jej przykłady. Ale tych "przykładowych " słów właściwie się już nie używa, może, żeby podkreślić miejscowy koloryt, tak w cudzysłowie (wymborek, kluft, antrejka, glazejki, heklować).
Mogę was zapewnić, ze zrozumiałam wiersz bez najmniejszego problemu. Tak mówiła moja babcia jeszcze 50 lat temu, także babcia mojego męża, poznanianka. Podobnie jeszcze niedawno, 30 lat temu mówiła bratowa mojego męża, gdy przyjechała do Poznania z  wielkopolskiej wsi. A mój tato, używający bezbłędnie literackiej polszczyzny, lubił w domu używać słów z dzieciństwa i młodości, słów bliskich i mojemu sercu.
Dziś ja także wielu słów, gwarowych, używam celowo (przejrzałam sobie podręczny słownik gwary poznańskiej) i aż się zdziwiłam, że one są miejscowe, a nie ogólnopolskie ( zdając sobie, oczywiście, sprawę, że są potoczne). Moje ulubione : glajda - coś rozmoczonego, półpłynnego, nieprzyjemne, błoto; fafoły - coś pływającego w roztworze, zupie,  cząstki stałe, męty; chlabra - plucha, roztopiony śnieg; giglać - łaskotać; lumpy - stare ubrania; haczka, dziabka - motyczka do usuwania chwastów; żybura - brudna, mętna woda, kwirlejka - mątewka (do 22 roku życia nie znałam nazwy literackiej, czy handlowej), skibki, czyli kromki i kromka, czyli piętka (w Poznaniu chleb ma tylko dwie kromki), nadusić, czyli nacisnąć itp. Moi synowie też znają te słowa, poznańską intonację i wymowę. A czy używają? Na pewno czasami.

A oto wiersz:

Wyćpiuł Mnie


Jeżdżoł ze mną do Dymbiny,
do zologu my chodzili,
czynsto brał mnie na migane,
na wieprzowom noge z chrzanem,
a roz w parku na Sołaczu
tak ślypiami na mnie patrzuł,
tak bajtlował, a zaś potem
robiuł na co mioł łochote...
Potem fyroł jak ta stonka!
Ech, w wymborku go utonkać!!!

Wućpiuł mnie
jak starom kiste albo wyro!
Wyćpiuł mnie
jak ryczke z wyłamanom giyrom!
Wyćpiuł mnie, jak próżnom tytke na gemyle!
Wyćpiuł mnie
jak zgniłom pyre – no i tyle!
Wyćpiuł mnie
i już go wiyncy nie zobacze!
Wyćpiuł mnie
frechowny szuszwol z rudom glacom!
Wyćpiuł mnie
Wiaruchna, czymu? Wiara, za co?

Tak zawracał mi gitare,
że mu lajsłam kluft na miare,
heklowałam mu szkarpytki,
szykowałam z gzikiem sznytki.
Jod leberke, plyndze, szabel,
szneki z glancem, wuchte babek!
Gdy sie najod, sztachnął ćmikiem,
to obuwał swe trzewiki,
brał katane i glazejki
i jak kejter – wioł z antrejki!
We łbie mi sie zmieścić nie chce,
że on woloł tamtom bekse!

Wyćpiuł mnie...itd

I teraz powinnam chyba parę słów przetłumaczyć z "naszego" na polski ;)
To od poczatku : wyćpić, to wyrzucić,  Dębina, to park leśny nad Wartą, zolog, to wiadomo, ZOO (naprawdę, tak mówiłam jeszcze ja w dzieciństwie), migane, to tańce, wieprzowa noga, to oczywiście golonka, Sołacz, to willowa dzielnica Poznania z pięknym parkiem, fyrać, to biec, uciekać, wymborek, to wiadro, utonkać, - umoczyć, kista- skrzynia, wyro - łóżko, ryczka, taborecik, stołeczek na krótkich nóżkach (dla mnie ryczka, to ryczka), giyra- noga, próżna tytka - pusta torebka papierowa, gemyla - śmietnik, frechowny szuszwol - humorzasty obibok, glaca, to łysina, wiaruchna - ludziska, zawracać gitarę - zawracać głowę, lajsnąć kluft na miarę - zafundować ubranie na miarę, "obstalować", heklować - szydełkować (bo na drutach się sztrykuje), sznytki z gzikiem - skibki (ha,ha, tylko w Poznaniu, u mnie zawsze), czyli kromki z twarożkiem, leberka - wątrobianka, plyndze - placki ziemniaczane, szabel - fasolka szparagowa, szneka z glancem - drożdżówka z lukrem, wuchta - góra czegoś, duża ilość, sztachnąć ćmikiem - zapalić papierosa, obuć trzewiki (archaizm) -  założyć buty, katana i glazejki - kurtka i rękawiczki, kejter - pies, antrejka - sień, weranda. 
Mam nadzieję, że z podpowiedzią wszystko zrozumiecie. A może i bez podpowiedzi?

Specjalnie dla was dwie "pyruszki na ryczuszce", jakby powiedział mój "dziadzia" :)) .



środa, 15 kwietnia 2020

Tęskniąc za podróżami

Nie mogąc nigdzie wyjechać, nie ruszając się z domu zaczęłam wspominać moje dziecięce, cudowne wakacje . To były przede wszystkim wyjazdy z rodzicami, ale także coroczne wyjazdy do babci, a później kolonie i obozy.
Nie pamiętam pierwszych wyjazdów, gdy miałam 3 i 4 lata. Wiem, z opowiadań, wspomnień rodzinnych, że byliśmy w Szczawie, w Gorcach, na letnisku. Mieszkaliśmy u gospodarza, w jego jedynej izbie mieszkalnej, on ze swoją rodziną, matką, siostrą , żoną i synem mieszkał w tym czasie w drugiej izbie - kuchni. Do Szczawy docierało się wtedy furmanką, na sianie, ze swoimi "piernatami". Z paroma przesiadkami: pociągiem do Krakowa (z Poznania), z Krakowa do Nowego Sącza (chyba pociągiem), a z Sącza do Kamienicy autobusem, stamtąd tą furmanką. Jak przez mgłę pamiętam tę furmankę i wyboisty bity trakt. Jak ci moi rodzice sobie poradzili z tą cała logistyką, ekwipunkiem i małym dzieckiem? Musiałam być chyba bardzo grzeczna ;) A oni byli młodzi i pełni zapału.
Nie pamiętałabym tej Szczawy i domu gospodarzy tak dobrze, gdyby nie trzeci tam pobyt, gdy miałam już 9 lat, po II klasie. Najpewniej jako dziewięciolatka pamiętałam jeszcze poprzednie wyjazdy, na pewno pamiętałam tę nieskrępowaną wolność i zabawy z miejscowymi rówieśnikami. Wymarzone wakacje, daleko od drogi (szosy nie było), żadnych niebezpieczeństw, podobno wpadałam do domu, gdy zgłodniałam, a często trzeba mnie było siłą ściagać na posiłek , bo "nie miałam czasu", przez cały dzień ganiałam po dworze, po łąkach i lasku z dzieciakami (mając 4 lata!). I nawet pobliska wąska struga nie niepokoiła rodziców, była płytka. Zapewne dyskretnie obserwowali mnie z daleka, ale nie przeszkadzali nadmierną opieką ;)
Z tamtych pobytów mam kilka zdjęć. Ostatnio znalazłam moje dwa portrety z tamtych  wakacji.
Tutaj chyba coś przeżuwam, przecież nie miałam czasu na zjedzenie, bo dzień zabawy uciekał ;)

Gdy miałam pięć lat (a lata kończę w wakacje właśnie) byłam tylko z mamą w Dobrej, w Beskidzie Wyspowym. Tato musiał zostać w domu, pracował.  Taki nietypowy pobyt z samą mamą, więc  zapamiętałam go. Poza tym mam z tego pobytu tylko luźne fragmenty wspomnień.  Mieszkałyśmy znów na kwaterze, czyli w gościnnym pokoju u ludzi. Tym razem w domu były tylko dwie panie, gospodyni i jej córka.
I chyba nie miałyśmy aparatu fotograficznego, bo nie mam z tych wakacji żadnego zdjęcia.
Mama zdecydowała się na ten wyjazd, bo niedaleko od nas odpoczywała mamy przyjaciółka z rodziną, mogła pomóc, gdyby ze mną był jakiś kłopot. Nie były to jakieś szczególnie udane wakacje dla mnie. Brakowało mi rówieśników do zabawy. Mamy przyjaciółka miała "nowego" synka (właśnie go adoptowała), miał 3 latka i był jeszcze onieśmielony nową dla niego sytuacją, nie bardzo chciał się bawić ze mną, był jeszcze maluchem (potem zostaliśmy bardzo dobrymi kumplami). A córka gospodyni była już dorosła ( może miała 15, a może 20 lat, nie wiem, dla mnie była już dorosła). Ta córka miała warkocz, który zapinała sobie dookoła głowy, ale zbyt krótki, żeby tworzył "koronę". Bardzo mi się taka fryzura podobała, bo ja zawsze miałam  2 warkocze, najwyżej podwiązywane z boków. I ta córka kiedyś uczesała mnie w taką koronę! Ach, jaka była dumna i szczęśliwa. Do dziś to pamiętam . A włosy miałam już tak długie i grube, że warkocz oplatał moja głowę, jak u Julii Tymoszenko (tylko ja byłam szatynką).
I to jest jedyne pewne wspomnienie z tamtych wakacji.
A gdy miałam 6 lat pojechałyśmy, znów we dwie z mamą, na wczasy do Szklarskiej Poręby (tato kończył pisać doktorat, musiał z żalem zostać). Ten pobyt pamiętam już dobrze. Mieszkałyśmy w jakimś domu wczasowym, niewielkim, jednym z kilu podobnych , położonych blisko siebie, w pokoju z obcą panią. To było dziwne, ale widocznie nie było pokoi dwuosobowych. Pani była niezwykle miła i mnie wydawała się bardzo elegancka. Moja mama nie dbała o stroje (nie miała na nie pieniędzy, więc twierdziła, że są ważniejsze rzeczy niż stroje). Pamiętam, że to była pani Lonia. Nie miała męża, ani dzieci, a wydawała się być w wieku mamy (ale dla dziecka wszyscy dorośli są w podobnym wieku, jeśli nie są staruszkami). Mama miała 32 lata (stara), nie potrafiłam sobie wyobrazić, że pani Lonia jeszcze może tego męża i dzieci mieć. Dla mnie też była "stara". Farbowała włosy na rudo, malowała się , paliła papierosy i codziennie miała inny strój! Wszystko to, czego moja mama nie robiła! Podziwiałam ją, dla mnie była piękna.

Pani Lonia na pierwszym planie:)
 Z tamtego pobytu pamiętam wizytę w hucie kryształów i dmuchanie szkła, fascynujące! Potem w sklepie przyfabrycznym mama kupiła taki "wydmuchany" wazon, z niebieskimi (kobaltowymi) pasmami. Mam go po mamie i dziś.


Pamiętam, że popołudniami chodziłyśmy do miasta i wstępowałyśmy do kawiarni. Najczęściej do "Kaprysu" albo do "Szarotki". Gdy byłam w 2011 roku znów w Szklarskiej, musiałam sprawdzić, czy jest tam jeszcze lokal o nazwie "Kaprys". I był! Niesamowite. Nie wymyśliłam sobie tej nazwy, pamiętałam.
Ze Szklarskiej robiłyśmy jakieś wycieczki, bo pamiętam wyjazd do Karpacza i świątynię Wang. Potem widziałam ten kościół jeszcze raz, mając 24 lata, świadomie już podziwiając niezwykłą  architekturę wiekowej norweskiej świątyni.
Przypomniałam sobie właśnie jedno z bardziej przerażających przeżyć w owym czasie: wjazd wyciągiem krzesełkowym na Małą Kopę pod Śnieżką. Czy potraficie wyobrazić sobie, że w obecnych czasach pozwalacie sześcioletniemu dziecku na samotną jazdę wyciągiem krzesełkowym w pojedynczym krzesełku? Ja tak właśnie jechałam. Jako matka, ja umarłabym chyba ze strachu o dziecko. No, ale ja mam lęk wysokości. I podejrzewam, że ta jazda tym wyciągiem się do tego lęku przyczyniła. To był dla mnie taki horror, że wyparłam ten fakt z pamięci. Dopiero widok pani Loni w klapkach na koturnach i mnie w spodenkach i trampkach przypomniał mi, że ja jednak w tych górach byłam. I z Małej Kopy schodziłam z mamą pieszo, bo nie było siły, żeby mnie posadzić na wyciąg. Do dziś mam uraz do odkrytych wyciągów , a na pojedyncze krzesełko nie wsiądę (na szczęście teraz jest sporo wyciągów z ławeczką dla dwóch, a nawet kilku osób, często z opuszczanymi przezroczystymi osłonami).
Z tamtego wyjazdu pamiętam też nieznośną jazdę autobusem po krętych , górzystych drogach, kiedy zrobiło mi się niedobrze  i wymiotowałam. Niby to nic niezwykłego, szczególnie u dziecka. Ale w autobusach i autach nigdy mi się nie robiło (i nie robi) niedobrze, a wtedy te spaliny i te zakręty, zjazdy i wjazdy podziałały na mnie źle. A że niebywale rzadko miewam nudności, to tamte też jakoś zapadły mi w pamięć (ale nie zraziło mnie to do jazdy autobusami) .

Potem poszłam do szkoły. I miałam pierwsze szkolne wakacje. I... za nic nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie je spędzałam. A na pewno byliśmy na jakichś wakacjach z rodzicami.
I tak trwałam w tym zapomnieniu, aż do zeszłego tygodnia, gdy porządkując kolejny karton z pamiątkami po rodzicach, natknęłam się na kolejny plik zdjęć, taki misz masz , od Sasa do lasa, zbieranina z wielu lat. Przejrzałam wszystko i znalazłam takie niepozorne zdjęcie trzech domków kempingowych, jak psie budy, dosłownie. I otwarła mi się klapka pamięci! To Osieczna!


W drzwiach ostatniego domku stoi moja mama.
No przwecież! To były wakacje w Osiecznej po I klasie ! Byliśmy tam razem z ciocią i wujkiem, my w jednej "budce", oni w drugiej. Mój kuzyn miał wtedy dopiero 3 latka. Pięć lat różnicy, to w młodym wieku  cała epoka ;)
Z tego pobyty przypomniałam sobie tylko, że nie było jeszcze stołówki i trzeba było we własnym zakresie szykować jedzenie, na maszynkach elektrycznych, a naczynia trzeba było przywieźć ze sobą.
Osieczna, koło Leszna, leży nad  jeziorem, tato próbował tam łowić ryby (może nawet coś złowił), nad brzegami rosły wierzby i tato robił z tych gałązek wierzbowych piszczałki (zawsze robił takie piszczałki, gdy znalazł wierzbę, potem także swoim wnukom później, ja też się nauczyłam tej sztuki), a także "pierdę", z ustnikiem jak w oboju (takim instrumentem można  imitować ryk godowy jelenia).
I jeszcze pamiętam, że próbowano mnie tam nauczyć gry w kometkę. Nie wychodziło mi. Żadna lotka nie trafiała w moją rakietkę, żadnej nie potrafiłam odbić. Zniechęcona i rozżalona stwierdziłam, że nie tknę się tych rakietek "nigdy", nie będę się ośmieszać. Byłam niepomiernie zdziwiona, gdy mając 14 lat znów dałam się namówić na grę w kometkę i odbijanie lotki okazało się nad wyraz proste i bezproblemowe, wszystko odbierałam i odbijałam, z marszu. Tak to można się bawić! Wtedy, jako ośmiolatka byłam pewnie jeszcze nie dość skoordynowana.
Po II klasie znów byłam na wakacjach w Szczawie. Zbudowano szosę i autobus dojeżdżał już do samej wsi. Zbudowano też piękny drewniany kościół, bo wcześniej mieszkańcy Szczawy musieli iść pieszo do kościoła w Kamienicy około 4 kilometrów. Mieszkaliśmy u naszych dawnych gospodarzy, z którymi rodzice regularnie korespondowali. Dzięki tym kontaktom, które trwały do końca życia gospodarzy, już jako matka dzieciom, spędziłam z moją rodziną kolejne cudowne wakacje w Szczawie. A miejsce to do dziś jawi mi się, jako najpiękniejsze wspomnienie beztroskiego dzieciństwa.


Widok na Szczawę sprzed prawie 60 lat. W środku zdjęcia majaczy sylwetka nowego (wtedy ) kościółka (teraz obok drewnianego kościółka stoi betonowy moloch w "góralskim" stylu, mam nadzieję, że ten drewniany  nadal tam stoi, od 10 lat nie byłam w tamtych stronach).

Potem było jeszcze wiele wyjazdów rodzinnych, do końca szkoły średniej, na studiach jeździłam już na wyjazdy z rówieśnikami :), a potem ze swoją rodziną.
Wszystkie te wyjazdy pielęgnuję w pamięci i w chwilach takich, jak te obecne, koją i przywołują ciepło na sercu i uśmiech na twarzy.
 Bo podobno jedyne, co rodzice mogą  dać swoim dzieciom, to szczęśliwe dzieciństwo, posag i fundament na całe życie.

wtorek, 7 kwietnia 2020

Wiosna, wiosna...

...wiosna, wiosna! Przyszła wiosna! Niech trwa!

Cieszę się wiosennym ciepłem. Nareszcie! Te nocne przymrozki hamowały wegetację. Wszystko czekało , przyczajone, czekając na to ciepło. Ale nie "wybuchnie", tak, jak powinno, bo nie ma wody.
może nie być słońca, może nawet nie być zbyt ciepło. Gdy będzie woda , wszystko będzie rosnąć.
W suchym piachu nie urośnie (wiem, jestem malkontentką, ale stwierdzam tylko fakt).
Na razie cieszą mnie drobne wiosenne akcenty w moim ogrodzie "leniwego ogrodnika":


Mało ich zostało, ale wiosenne mrozy (-7 st.) położyły pierwsze żonkile, jeszcze w pąkach. Ścięłam i wstawiłam do wazonu (wazonika), rozwinęły się pięknie i cieszyły oczy.


Moje, to te małe, w wazoniku. Te okazałe, kupne. Uwielbiam żonkile, a mogę się nimi cieszyć tylko na wiosnę. To korzystam ;)
A teraz oczy cieszy kwitnąca mirabelka.



Brzoskwinia pod domem też kwitnie,  "w polu" jeszcze czeka na ciepło.


Nawet takie "byle co" cieszy:) Cenne zioło, mniszek lekarski, uciążliwy chwast , mlecz, dmuchawiec, teraz wiosną jego złociste "oczka" mrugają w trawie, jak słoneczka :)

A ja w trakcie niekończących się remanentów pamiątek po moich rodzicach znalazłam dziesiątki kartek okolicznościowych z kilkunastu lat, starannie przechowanych przez moja mamę. Przeczytałam wszystkie (maniak pisma, czytam wszystko, co da się przeczytać i co zainteresuje). A potem, cóż, większość poszła na makulaturę.
Ostatnie "znaleziska", z lat 2000 i 2001 zebrałam, żeby przypomnieć Wam tamte kartki (na pewno jeszcze świeże w pamięci i nie zmieniły sie wiele przez te 20 lat).


Tak, Rodzice mieli wielkie grono znajomych. 

 Przyszła wiosna, Wielkanoc tuż.  W tym roku całkiem inna niż zwykle, samotna.
Życzmy sobie wszyscy nawzajem Nadziei na szybki powrót do normalności!