piątek, 21 czerwca 2024

Moje koty wolnożyjące

 Od zawsze kocham koty. Pamiętam, gdy miałam 9 lat "opiekowałam się" kociątkiem w czasie wakacji na wsi. Głaskałam, tuliłam, podsuwałam smaczne kęski. Byłam szczęśliwa. Zostawiłam koteczka i nawet nie wiem, czy dożył dorosłości. Bo kocięta są wrażliwe, często padają ofiarą kociego kataru, bez pomocy weterynarza nie dają rady. Szczególnie koty ogrodowe, działkowe, wolnożyjące, często zdane na siebie i "łaskawców" ich dokarmiających. 

Moja koteczka, z którą przeżyłam 17 lat, też urodziła się, jako kot wolnożyjący, działkowy. Obserwowaliśmy (ja i moi synowie) piątkę maluchów (od dwóch młodych kotek), gdy przechodziły pod płotem z sąsiedniego ogrodu do nas, tak głodne, że (przecież dzikie)nie zwracały uwagi na nasze głaski, gdy "przypięły się" do miski z mleczkiem. Że niby mleko krowie kotom szkodzi? A człowiekowi alkohol nie szkodzi? A papierosy? Więc dlaczego człowiek pije i pali? Dlaczego koty (wiem, że nie wszystkie) łapczywie piją "niezdrowe" mleko? Bo lubią.

Z tej piątki kociąt w ciągu lata ubywało maluchów. Na jesień zostało jedno kocię, już ok. czteromiesięczne, jeszcze całkiem małe. Pod koniec października zamykaliśmy daczę na zimę. Koty musiały sobie jakoś radzić (tam niektóre osoby mieszkały cały rok). To jedyne kocię miało katar. Mój syn nie chciał pozwolić, żeby cała kocia rodzina "zniknęła". Bez zgody "pana domu", ale za moim przyzwoleniem, wzięliśmy malucha do domu, przekonani, że to kocurek. Pani weterynarz wyprowadziła nas z błędu. To była koteczka, chora i zaniedbana, z niby czarnym futerkiem, ale w kilku rodzajach szarości i brązu. Jak sprana szmatka. No i została Szmatką, moją ukochaną koteczką, cudowną, łagodną, "lulunią".


Jedno z jej ostatnich zdjęć.

Była ze mną 17 lat! Po jej odejściu, 5 lat temu, po półrocznej chorobie (cukrzyca i zastrzyki), nie miałam ochoty przeżywać takiego bólu odejścia jeszcze raz. No i mając w pamięci słowa noblistki, nie chciałam zostawić kota "samego w domu". Bo koty potrafią żyć i 20 lat, nie wiem, czy miałabym aż tyle czasu dla kota ("tego się nie robi kotu")?

Ale przyroda nie zna próżni. Przed zimą, po odejściu mojej koteczki, zaczęła się pojawiać pod moim domem inna kotka (trikolor, więc na pewno kotka). Sama łagodność. Los nie obszedł się z nią łagodnie. Nie była młoda, zęby "zjedzone",  połamane, ogon przetrącony (nie mogła go podnieść, w ogóle był bezwładny). Taka ufna, widać, że domowa. Skąd się wzięła na tej wsi taka sama? Ktoś umarł, czy wyrzucił, bo stara? Pozwalała sie brać na ręce, sama wchodziła na kolana, bez problemu wiozłam ja w transporterku do weterynarza. Ale było powiedziane (obiecałam to Mojemu, a i sobie też) żadnego kota w domu. Karmiłam koteczkę na tarasie, na zimę miała podgrzewaną budkę na tarasie i podusię na cieplejsze pory roku. Widziałam, że jest coraz chudsza (a to był duży kot). Do tego pojawiła się "konkurencja" - dwa kocurki, niekastrowane. Ale tak naprawdę, to nie była konkurencja. Grzecznie każde jadło ze swojej miseczki. Musiałam tylko dopilnować, by staruszce młodsze koty nie wyjadały jedzenia (bo ona jadła powoli). Wypieściłam ją, wygłaskałam, ile chciała. Pojechaliśmy zimą na 3 dni (delegacja), pani sąsiadka dokarmiała koty. Ale moja Lulu (jak ją nazwałam) odeszła. Za Tęczowy Most. Nie zobaczyłam jej już więcej. I znów łzy i smutek. Wiem, że śmierć, to element życia. Tylko dlaczego zawsze boli?



Zostały 2 kocurki. Jeden, czarny, nazwałam go Misio, naprawdę dziki, długo bał sie podejść do miski, gdy ja byłam w pobliżu. Na mężczyzn reaguje ucieczką (chociaż Mojego, "z szacunku" tylko omija, ale nadal jest nieufny). Mnie pozwala się głaskać, ociera się o nogi, ale jest czujny, na każdy gwałtowniejszy ruch jest gotów odskoczyć, uciec. Na ręce czasem pozwala się wziąć, ale bardzo jest niespokojny, więc go "nie gwałcę". Ostatnio nie widzę go co rano, raczej wieczorem, czasem w dzień. Może znalazł lepszą "miejscówkę" ? Ma tu swoją budkę i w zimie tu nocował. Teraz chyba woli krzaki?


To jeszcze młody kot, ale zawsze głodny, je na wyścigi. No bo jak się nie pospieszy, to drugi starszy, samiec alfa, odepchnie go od miski i mu zje. Muszę ich pilnować 😉

Drugi kot, szary, Pusio, gdy się pojawił 4 lata temu, razem z czarnym, wyglądał jak z reklamy Whiskas. Po kocie w sile wieku nie widać wieku. Ten wyglądał pięknie. Sądziłam, że przychodzi do mnie, żeby sobie "dojeść", że jest kotem z sąsiedztwa. Ale zbyt często zostawał na noc na tarasie, czasem nie opuszczał mojego ogrodu przez cały dzień. Zaczęłam zauważać, że jak na kota kiepsko słyszy. Może też niedowidzi? I futerko też ma takie troszkę zmechacone. Czasem pozwala Misiowi wyjeść  coś ze swojej miski.  Starość. Koteczek prawie nie opuszcza naszego ogrodu. W zimie spał w swojej budce, zakopany w poduchy (na szczęście mroźne było tyko kilka nocy). A teraz widzę go nocującego na swojej poduszce z gąbki, przy oknie tarasowym. A dnie przesypia albo w krzakach, albo na krzesełkach na tarasie.




Pusio śpi w krzakach przy tarasie. Ufny, nic mu nie przeszkadza.


Zauważył mnie, ale jeszcze się nie obudził😉 A potem spał dalej.


A tu idziemy jeść.



Oczywiście odrobaczam i "odkleszczam" oba koty (tabletkami). Ostatnio musiałam podawać Misiowi antybiotyk 2 razy dziennie (na szczęście tabletki były smakowe, a Misio to głodomorek, zje prawie wszystko). Okropnie rozwalił sobie czoło, a do weta nie pozwoliłby sie zabrać. Zrobiłam zdjęcie (usłyszałam "masakra") i dostałam tabletki. Zadziałały. Czółko, jak nowe, z nową sierścią 😊

I tak nie mając kota w domu mam swoich "podopiecznych" (prawdopodobnie nie jestem jedyna). I cieszę się, gdy mogę je głaskać, nawet jeśli to tylko wyrachowanie z ich strony, chęć "rozmiękczenia" mnie, droga do celu, jakim jest jedzenie😉I martwię się, gdy coś im dolega, gdy długo któregoś nie widzę. Wiem, że to wolne duchy, przywiązane bardziej do swoich misek niż do mnie. Nie szkodzi. Kocham koty, za tę niezależność, za mięciutkie futerko i za to patrzenie mi w oczy bez lęku. I nawet jeśli to uczucie nie byłoby odwzajemnione, nie szkodzi. Obcowanie z kotami daje mi radość i wnosi spokój do mojej codzienności.😸

poniedziałek, 17 czerwca 2024

Czereśniowy wpis

Przysypało nas czereśniami... Naprawdę nie wiem już, co mam z tymi czereśniami robić. Wiem, że są zdrowe, maja sporo witamin (m.in B), cenne sole mineralne (np. potas), ale ile można ich zjeść w ciągu dnia? Jem ich dużo, bo uwielbiam. I te moje, z czasem coraz ciemniejsze, coraz większe i coraz smaczniejsze stale mnie kuszą, Mogłabym żywić się samymi czereśniami, ale jeśli i tek musze zrobić obiad dla Mojego, to i sama jem coś wytrawnego.


Łyżeczka dla porównania 

wielkości.

Zrobiłam kompoty, dżemy (Mój drylował), nawet nalewki. Wydałam rodzinie (bliższej i dalszej), sąsiadom, znajomym (może można by je sprzedać za grosze, ale nie mamy takich umiejętności, handlowych). A na drzewie nadal z kilkanaście kilogramów. I "w kolejce" czeka następna czereśnia !! Cieszę się, że mogę każdej chwili podejść do drzewa i skubnąć sobie parę czereśni, urwać garść i zjeść po kawie. Ale męczy mnie ten "pośpiech". Bo jak nie zerwie się tych czereśni teraz, w pełni dojrzałości, to zaczną się na drzewie psuć (a jak jeszcze deszcz je zamoczy, no ale u nas , jak w Kalifornii - nie pada). 



Rzadko jemy kompoty, więcej nie robię więcej (no, chyba, że z tych ostatnich).


A tak to wyglądało dziś, po zrywaniu z górnych gałęzi. Już jedno takie wiadro zagospodarowaliśmy. Te czereśnie też pojechały do rodzinki.

Na ostatnim drzewie też urodzaj. Czekam aż większość owoców będzie ładnie wybarwiona. Ona raczej nie będą ciemnoczerwone,  mają takie żółte "lusterko". Ale jeszcze nigdy tak do końca nie dane im było dojrzeć. W poprzednich latach albo ich było malutko, albo osy i "robaki" je zjadły. Zobaczymy, czy w tym roku się nam spodobają (są bardzo słodkie, ale takie dość zwarte "twarde"). 




Odpukać, szpaki wpadają do nas okazjonalnie i raczej "po drodze". 2-3 szpaki czasami "zabłądzą" na tę dużą czereśnię. Oczywiście, jesteśmy w pogotowiu, gotowi przeganiać szkodniki (bo niewiele zjedzą, ale uszkodzą owoce i nic już po takich "dziobniętych").

Czereśniowy wpis, a przecież jeszcze czekają wiśnie na zerwanie (na szczęście tylko jedno drzewko) i porzeczki. Świętojanki (jak je u nas nazywano) dojrzały wcześniej, ale tylko odrobinę przed świętym Janem (24.06). Mam krzak czerwonych, krzak czarnych i krzak białych. Dam radę. Tylko na co mi tego tyle? Cóż, rodzinna tradycja. od mojego szóstego roku życia mieliśmy ogród (najpierw działkowy). W domu zawsze były swoje warzywa i owoce.  Ziemia jest po to, żeby rodzić - to motto mojego taty. Tak mi zostało w głowie i  sercu. I przekazuję tę tradycję dalej. Może  któreś wnuczę ją przejmie (syn przejął)?

Taki rok, jak ten nie zdarza sie często (takiego jeszcze nie było). Cieszmy się urodzajem, bo lepiej mieć, niż płakać, że nic nie urodziło. 

A ja już dawno nie sięgnęłam po czereśnię. Czas to nadrobić😋


niedziela, 9 czerwca 2024

Ogrodowe zapiski

 Przyroda w tym roku tak się spieszy, tak pędzi, że tradycyjnie czerwcowe kwiaty już przekwitły. Na przykład róże. Powinny zacząć kwitnąć w czerwcu i potem spokojnie dalej zdobić ogród i w lipcu, aż do jesieni (albo zakwitnąć jeszcze raz).

U mnie w końcu maja zakwitły "nagle" wszystkie. Było pięknie, ale krótko, zdecydowanie za krótko ;)


Wystarczył jeden solidny deszcz, potem kolejny i kwiaty przemokły, a potem, na silnym słońcu - wyschły, "niedokwitnąwszy" do końca. Teraz mam zadanie poobcinać te biedne zbrązowiałe kwiaty, żeby to "jakoś wyglądało".


Moje śliczne purpurowe róże wielkokwiatowe, cudnie pachnące zakwitły niespodziewanie wszystkie naraz. I po jednym z gorących dni zrobiły się z nich "papcie" (ale zapach niósł się po ogrodzie).


Różowe róże wielokwiatowe też "zgryzł" deszcz. Napite wodą pełne kwiaty pochylały gałęzie aż do ziemi. A potem w słońcu więdły. W tle jaśminowiec - też "przemknął" jak meteor, kwitł chyba niecały tydzień i też na przełomie maja i czerwca.


Została mi dziś białoróżowa róża wielokwiatowa. Cieszy oczy, gdy patrzę na nią przez kuchenne okno.

Z "ciekawostek" przyrodniczych muszę odnotować lipę, która zwykle i tak kwitła w czerwcu.


Ale w tym roku pobiła "rekord": zakwitła jeszcze w maju (30.V.). No i oczywiście już przekwitła, tylko trochę zapachu, z tych suchych kwiatów, zostało, gdy siadam z kawką na ławeczce pod lipą.

Innym ciekawym rekordem tegorocznego lata są czereśnie. Skubię je już od tygodnia. I nie są to czereśnie majowe (mieliśmy kiedyś takie na ogródku działkowym). Nie, to normalne późnoczerwcowe - wczesnolipcowe czereśnie. Piękne w tym roku, bez "wkładki" biologicznej, bo pryskane (no, cóż, w zeszłym roku nie dało sie ich jeść ze względu na "robaki"). I osy ich nie gryzą (odpukać), bo jest dość wody w przyrodzie (ostatnio pada co noc, wspaniale, bo u nas  wody nigdy za dość). A szpaki chyba dopiero się szykują do nalotów. Może one działają według zeszłorocznego "kalendarza". Cieszyliśmy się nieobecnością tych czereśniowych  marniszy, ale dziś, idąc na wybory zauważyliśmy stadko tych hultajów, poszukujących "zdobyczy". Brr. Bo one nawet, jak coś na drzewie zostawią, to podziobią, podziurawią, zniszczą. Plaga, niestety (widziałam dziś nad naszymi czereśniami dwóch zwiadowców, przegoniłam, ale na jak długo?)

Mamy trzy drzewa, wszystkie samosiewki, zostawione na łut szczęścia. No, bo nie było wiadomo, co z nich wyrośnie - dziczki wielkości małego paznokcia, czy smaczne duże owoce? Wczesne, czy późne?  Mieliśmy szczęście, najmłodsze drzewko (broniłam przed wycięciem) wczesne owoce, jasnoczerwone z żółtym, miąższ miękki. Słodkie, ale dopiero całkiem dojrzałe. Nie wszyscy lubią taką konsystencję (ja kocham wszelkie czereśnie, te dzikie też). Robię z nich kompoty (w kompocie bledną).




Ta moja ulubiona, najstarsza czereśnia (ma ze 20 lat) ma jędrne, soczyste, ciemnoczerwone owoce  - w fazie pełnej dojrzałości. Oczywiście jest słodka. I można ją "podskubywać" nawet, gdy nie jest jeszcze ciemnoczerwona. W ogóle przez kilka pierwszych lat byłam przekonana, że to taka czerwona czereśnia. Aż pare lat temu wyjechaliśmy w okresie dojrzewania tej czereśni. Jakież było moje zdumienie, gdy stwierdziłam po powrocie, że owoce na drzewie są prawie czarne, słodkie i smakują wspaniale. Ale tak trudno się opanować i czekać na tę "bordową" dojrzałość. No i trzeba ubiec szpaki, zdążyć zjeść czereśnie przed nimi. Więc podjadam, kiedy tylko się zaczerwienią ;)




Na słońcu wydają się jeszcze mało "wiśniowe", ale są już słodkie😋

No i jest jeszcze jedna czereśnia (z jakiejś, obcej, wyplutej pestki) 😉
Chyba najmniej smaczna, najpóźniejsza, ale i tak dość wczesna (zwykle wczesnolipcowa). Czerwona, ale zwyczajnie czerwona, nie osiąga wiśniowego koloru. Dość twarda. Ostatnia z z moich, więc i w lipcu mogłam jeszcze zrywać dla siebie czereśnie. W zeszłym roku dojrzewała tylko odrobinę później, niż ta moja ulubiona, najstarsza. I też nie było z niej pożytku, bo osy ją poszatkowały. Jak nie robaki, to osy albo szpaki. Czereśnie są dość kłopotliwe (no a jak jeszcze jest urodzaj, to jest robota). Ale bardzo się cieszę, że je mam. Bo uwielbiam czereśnie 😋

Truskawek mam niewiele. Resztki wcześniejszych upraw. Rosną sobie po krzakach, żadne chwasty im nie przeszkadzają, nie są wielkie, jak te niektóre z plantacji, ale mają smak. Jako dodatek do deserów wystarczą. I dojrzewają w tym roku już od połowy maja! I jeszcze codziennie znajduję ich sporą garść.

Bardzo lubię borówki amerykańskie. Nie miałam do tej pory. W tym roku posadziłam trzy krzaczki. Będę mieć pierwsze dwa owoce 😉, od czegoś trzeba zacząć. Mam też jagodę kamczacką, posadzoną jako wypełnienie pustego kątka pod domem. Nie lubię gorzkiego smaku, a jej owoce, niestety, zawsze maja nieco goryczki. Ale na bezrybiu...Miała dość sporo owoców (jak na warunki - malutko słońca i ciągły deficyt wody). Już się skończyły. Z bitą śmietaną można zjeść.

Niedługo będą wiśnie, potem pare brzoskwiń i jabłka lipcowe, potem mirabelki i śliwki, i trochę późniejszych jabłek (niewiele, na szczęście). No i zapewne jeszcze winogrona (ale dopiero zakwitły, więc jeszcze nic pewnego).

Warzywa, kwiaty, no coś tam jest, ale nie takie i nie tyle ile bym chciała (zwłaszcza kwiatów). 


Tu jeszcze rosną sobie dziko margarytki, a na grządce tojeść (kropkowana). Margarytki już raz były skoszone, ale nie odpuściły. A ja przypilnowałam, żeby ich przed kwitnieniem nie wykosić. A tojeść, to letni kwiat, kwitnie długo, ale do lipca chyba nie dotrwa. 

Nie mam siły na chwasty, nie mam pomysłu jak "zjeść ciastko i mieć ciastko". Bo żeby mieć ładne klomby, to musiałabym przekopać to, co mam i zasadzić, zorganizować przestrzeń na nowo. A na to nie mam ani siły, ani pomysłu (a może i czasu...). Jest, jak jest. Niech kwitnie, co chce kwitnąć. I pozostaje mi jedynie lubić to co mam (pamiętając o piosence Andrzeja Poniedzielskiego o tym, "że jak nie ma co się lubi, to nie lubi się i tego co się ma ").

Mam nadzieję, że jak w końcu wyleczę gardło  ( z jakiegoś upartego wirusa), to i nastrój mi wróci do stanu naturalnego😊


Na poprawę humoru podwieczorek na tarasie z aktualnie kwitnącymi kwiatkami (tojeść, gajlardie, floksy, margaretki).

niedziela, 2 czerwca 2024

Jeszcze z wycieczki

 Z miasteczka Rüdesheim popłynęliśmy pod prąd "romantyczną doliną" do Mannheim. To miasto nazywane jest w Niemczech "kwadratowym miastem". 

"Mannheim posiada zachowany zabytkowy układ urbanistyczny (I poł. XVIII wieku) na planie szachownicy – „kwadratowe miasto” – złożonej ze 144 pól. W starym centrum miasta ulice nie posiadają nazw, a jedynie oznaczenia siatki pól np. A1,N6. " (Wikipedia).

Dotarliśmy do Mannheim w niedzielę. Mój od Bambergu miał problem z gardłem (bardzo zimne piwo i chłodny wieczór w krótkim rękawku). Ja się trzymałam zdrowo, do czasu. Akurat w niedzielę dopadł mnie katar i ból gardła (w takim tłoku, jaki panował w jadalni statku o różne wirusy nietrudno). Chodziliśmy po tym Mannheim oglądając, co było ciekawego po drodze.  Rzeczywiście te ulice bez nazw, te regularne skrzyżowania na pewno wprowadzały uporządkowanie, ale były takie "nieludzkie". Nie chciałabym mieszkać przy ulicy N6/x. Ale jest oryginalnie, żadne inne miasto  w Europie nie wpadło chyba na taki pomysł. A Mannheim, które prawa miejskie otrzymało dopiero w początku XVII wieku, w obecnym kształcie powstało już na początku XVIII wieku. W latach 1720-1760 zbudowano tu największy barokowy zamek w Niemczech, siedzibę książąt Palatynatu.


Teraz mieści się w nim Uniwersytet i muzeum.

W mieście jest kilka ładnych zabytkowych budowli (zabytkowy jest też ten kwadratowy układ ulic z XVIII wieku). Ale ogólnie centrum niczym szczególnym się nie wyróżnia, współczesne niemieckie miasto (nieco ponad 300 tys. mieszkańców).


To stare kwadratowe miasto otacza, jak obręcz szeroka, dokładnie okrągła dwupasmówka (to jej fragment).

Na placu, który zapewne był rynkiem - barokowy kościół.




I stara fontanna, też barokowa.




Na Placu Paradnym też zabytkowa fontanna.


Parę ulic wśród "kwadratów" ma swoje nazwy. Tak jak ulica biegnąca prostopadle od zamku przez całe centrum( Kurpfalzstr.) , także ulica krzyżująca się z nią pod kątem prostym (Planken, potem Heidelberger str.), biegnąca do symbolu Mannheim - mannheimskiej Wieży Wodnej. Na tej ulicy - deptaku ( na zdjęciu)  odbywał się "jarmark", mieszkańcy i turyści świętowali niedzielę.


Mannheimska Wieża Wodna jest budowlą neobarokową z 1889 roku, o wysokości 60 m. Stoi (podobno) w środku założenia parkowego Friedrichsplatz., gdzie znajduje sie centrum koncertowe i kongresowe, ogród różany i galeria sztuki (nie poszliśmy tam, było gorąco, a my nie do końca zdrowi).

Wracając na statek przyglądałam się bogatym, eleganckim domom z przełomu XIX/XX wieków.

Na statku mieliśmy wieczorem pożegnalną, "galową" kolację. Taka tradycja, że w ostatni wieczór na statku podawane są szczególnie wykwintne dania.

Tyle tylko, że jak sie okazuje, są one zawsze takie same na statkach tej kompanii żeglugowej (w każdym razie dania główne były takie same, jak w październiku zeszłego roku). Wtedy byłam zachwycona i zaskoczona. Teraz nieco rozczarowana (ale może to też przez nienajlepsze samopoczucie, czułam, że mam gorączkę).


To przystawka - Foie Gras, czyli pasztet, z kaczych wątróbek, z pikantnym karmelem (to ten brązowy "maźgaj" na talerzu).

Na początku, "na apetyt" podano nam zupę cebulową - w filiżaneczkach do espresso (chodzi mi o tę miniaturowa ilość). I to była jedyna zupa wśród tych 9 posiłków!

Jako danie główne zaserwowano (jak w październiku) filet z przepiórki, w sosie z Porto, z warzywami.


Wyglądało to tak.

Potem był ser, tym razem Brie.

A na deser - widowiskowe "podpalanie" deseru, który po francusku nazywa się Omletem norweskim, a po angielsku Alaska. Podpalano likier Grand Marnier.


Potem ten "omlet" krojono na wąskie paski, to były warstwy lodów w cieście, otoczone pianką.


Zeszłoroczne zdjęcie Alaski. W tym roku tylko rzucony kawałek deseru z kawałkiem marakui. Bez owoców, z żółtym sosem (z brzoskwini?)

A na drugi dzień, po nocnym płynięciu, wyokrętowanie w Strasburgu.

Chciałam jeszcze wspomnieć o jedzeniu na statku. Tak mi się ono spodobało w październiku, że chciałam to powtórzyć. Wtedy szefem kuchni był Węgier i cała obsada kuchni była węgierska. Dania były nie tylko bardzo smaczne, ale też pięknie podane.

Tym razem szefem kuchni był Axel (chyba raczej nie Francuz i na pewno nie Węgier). Statek gościł naprawdę starych ludzi (my to przy nich "młodzież" i była tych młodszych znikoma ilość). Nie wiem, czy z tego powodu, czy z kaprysu szefa kuchni jedzenie, owszem, smaczne, było dietetyczne (mięsa i ryby gotowane, warzywa też i w małych ilościach) i jakby niedoprawione. Cóż, to tylko dla zdrowia.


Tu danie główne - polędwica z dorsza w białym sosie maślanym, serwowana z grzybowym risotto i fasolką.


A tu pierś kacza, która smakowała, jak wołowina, z fasolką i "krokietami" z ziemniaka (twarde były).


A to nazywa się Pot-au-feu, była to gotowana "sztuka mięs" wołowa, z baardzo ostrym chrzanem i baardzo ostrą musztardą i normalnym majonezem (takie "klumpki" na talerzu).

Często zanim pomyślałam o zdjęciu, to już danie "nadjadłam" , z łakomstwa.

Były też, zaraz po daniach wytrawnych , słodkie desery (czasem pomiędzy podawano też kawałki sera).

Jako łasuch czekałam zawsze na te desery (chociaż muszę przyznać, że wraz z pogarszaniem się samopoczucia apetyt mnie opuszczał i nawet desery nie cieszyły tak, jak w "zdrowym" czasie).


To naleśnik z sorbetem brzoskwiniowym i owocem😋.


Mrożony nugat z sosem owocowym 😋.

Była jeszcze "tarta z rabarbarem" (zwykły kruchy placek).

Była rolada czekoladowa (zjadłam, zanim pomyślałam o zdjęciu).

I jakaś "francuska brioszka", z keksowego ciasta (liczyłam na drożdżowe) z kulką lodów orzechowych i sosem karmelowym (chyba na pocieszenie, bo to ciasto smaczne nie było).

Znów, jak pół roku temu, byliśmy jedynymi (z czworga) osobami niefrancuskojęzycznymi ( do tego nie znającymi języka). Naiwnie myślałam, że na Renie w Niemczech usłyszę niemiecki. Ale gdzie tam. Nawet załoga (poza jedna panią w barze) nie znała niemieckiego (a w muzeum i winiarni byli przewodnicy po francusku).

I jak poprzednio - posadzono nas z parą anglojęzyczną, konkretnie z dwójką Amerykanów  w naszym wieku. Ach, jacy to byli kolorowi ludzie - na pierwszy rzut oka. Bo w to "oko" wpadała przede wszystkim "fryzura" pana: mały pan, niższy ode mnie (i od swojej partnerki), z ogoloną głową, ale nie całą. Z prawej strony głowy, gdzie jeszcze mu włosy rosły, miał taką równiutko przystrzyżoną "mychę", kształtu elipsy, mniej więcej 2 cm nad uchem (nad uchem dokładnie wygolone 2 cm), długości ok15 cm. I jeszcze bardzo ozdobny, zwisający srebrny kolczyk w lewym uchu! Ja w Stanach nie byłam, Amerykanów znam z filmów. Różnych cudaków pokazują, ale takiego jeszcze nie widziałam. Oczywiście, to tylko powłoka zewnętrzna.  To był bardzo sympatyczny, pogodny gość, Kevin (72 lata). Jego partnerka (nie żona, jak stale podkreślała) była też barwna. Trochę kojarzyła mi się ze sroczką. Miała na każdym palcu pierścionek albo dwa, złote, srebrne, z mieniącymi się kamykami, na ręce bransoletki, kilka, każda w innym stylu, na szyi zawsze wisiorek i łańcuszki, w uszach duże kolczyki, koniecznie błyszczące.  I ciemnowiśniowe paznokcie. I rude włosy i bystre czarne oczy, 69 lat, troje dzieci i siedmioro wnuków. No i ciągły apetyt na życie.  Zazdrościłam jej odwagi, niezależności, tej witalności. Ma troje dzieci, ale nigdy nie wyszła za mąż, tak postanowiła. Siedem lat temu jeździła sama kamperem po Stanach i w drodze poznała Kevina. I tak już zostali ze sobą. A w Europie byli u jej córki i wnuków , w Niemczech. Kevin też był kiedyś w Niemczech, jako młody  żołnierz, w amerykańskiej bazie. Wracał do wspomnień z młodości. Bardzo sympatyczni oboje i niegłupi. A na wygląd - zwariowani Amerykanie. Jak to pozory mylą.

Wracając do domu zatrzymaliśmy się na nocleg w Weimarze. Całe szczęście, że mogłam sie położyć w (bardzo wygodnym) łóżku i dalej spać. Przez całą drogę do Weimaru posypiałam w aucie, nie miałam apetytu, nic nie jadłam, chorowałam sobie ;). Po przyjeździe zupełnie nie miałam ochoty ani sił na zwiedzanie miasta.

Po spokojnie przespanej długiej nocy (spałam chyba z 10 godzin) poczułam się od razu znacznie zdrowsza (czyżby jakaś "trzydniówka"?). Zostawiliśmy auto w pensjonacie (specjalnie wybrałam taki blisko centrum) i poszliśmy na spacer na Stare Miasto. 

Weimar jest takim spokojnym, niewielkim miastem, z historią, kulturą, duszą. Bardzo lubię takie miasta, taki klimat. A w Weimarze już byłam, z tatusiem, jako dziesięcioletnia dziewczynka (nie piszę ile lat temu, bo nie chce nikogo  straszyć) 😉 Niewiele pamiętam z tamtego wyjazdu, ale pomnik dwóch wybitnych obywateli tego miasta ramię w ramię na jednym pomniku, to pamiętam. Co prawda nie bardzo wiedziałam, jako dziecko, kto to Goethe. Ale zapewnienie taty, że to taki niemiecki Mickiewicz do mnie przemawiało (w końcu znałam "Panią Twardowską"). Ale porównanie Schillera do Słowackiego niewiele mi mówiło. Słowacki nie pisał dla dzieci. Zapamiętałam jeszcze z wtedy, że Schiller był bardzo "ładnym" mężczyzną. 




Za pomnikiem teatr. Ten plac(Teatralny) wydawał mi się w dzieciństwie większy. W rzeczywistości nie jest zbyt duży.

Spacerując ulicami miasta, które czasy świetności przeżywało w okresie Oświecenia, klasycyzmu przyglądałam się ładnym budynkom po drodze.


To Grand Hotel "Rosyjski dwór".




To budynek poczty.


A to szkoła muzyczna z rzeźbą złotego chłopca.

Ładne miasto. Miłe spacerowanie ścieżką wspomnień. 

Ciekawy wyjazd. Bardzo lubię poznawać nowe miejsca, a także wracać do poznanych miłych miejsc 😊