czwartek, 30 maja 2024

Płynąc Renem


 



Naszą podróż nad Ren rozpoczęliśmy od noclegu w Bambergu. Już jesienią zeszłego roku, wracając z Alzacji, zatrzymaliśmy się tutaj. Teraz, późną wiosną, było jeszcze piękniej. Wszystko intensywnie zielone, bujne, kwitnące. A zieleni i wody w Bambergu jest naprawdę sporo.

Nasz rejs statkiem po Renie rozpoczęliśmy, jak poprzednio, w Strasburgu. Jednak tym razem nie zwiedzaliśmy miasta, nie było czasu. No i padał deszcz. Teraz płynęliśmy na północ, z biegiem rzeki , do Koblencji, 300 km w jedną stronę (i tyle samo z powrotem) 😊

Nic nie poradzę na to, że stale porównywałam ten rejs z tym zeszłorocznym. I wszystko było jakby nieco gorzej. Bo i kajuta mniejsza, i jedzenie jakby mniej wykwintne, no i zdecydowanie mniej zwiedzania, a i pogoda nie bardzo późnowiosenna (mało słońca i dość chłodno, jak na  koniec maja), do tego jeszcze drożej, niż w zeszłym październiku (fakt, zrobiliśmy statkiem wielokrotnie dłuższą trasę). Ale wycieczka była odprężająca, dla leniuchów (i emerytów: cały statek pełen grup emeryckich z Francji i Włoch, takie towarzystwo nie nastraja radośnie, to byli bardzo starzy ludzie).


Statek nazywał się "La Boheme". Był mniejszy, niż zeszłoroczny "Bethoven" (wciąż te porównania).




Tak sobie płynęliśmy do Koblencji przez pół dnia (i całą noc), mijając po drodze małe miasteczka w "romantycznej" dolinie Renu. W międzyczasie mieliśmy "zajęcia świetlicowe" w longue barze (np. konkurs melodii filmowych) i lunch (dejeuner), czyli w zasadzie obiadek trzydaniowy, w południe.

Po południu  Koblencja przywitała nas burzą  i potem zachmurzonym niebem. Wyszliśmy na spacer z przewodnikiem, z grupą, zwiedzać miasto. Ale po pierwszym spotkaniu z Koblencją,  nie rozumiejąc nic z tego, co mówił przewodnik (po francusku nie gadamy) poszliśmy sami zobaczyć stare centrum. Biedna Koblencja! Miasto z wielowiekową historią (1200 lat miasta) została w czasie II Wojny zniszczona w 80 %! Przez samoloty brytyjskie. No cóż, kto mieczem wojuje... Najważniejsze historyczne budowle zostały skrupulatnie odbudowane, jak np. Bazylika św. Kastora.


Romański kościół z 1200 roku, odbudowany pieczołowicie po zniszczeniach wojennych. To  miejsce szczególne w historii nie tylko Koblencji, ale Europy i świata (a w tamtych czasach Europa, to był " cały" świat dla Europejczyków). Na tym miejscu w IX wieku stał inny kościół, w którym w 843 roku wynegocjowano i podpisano Kontrakt z Verdun, o podziale imperium frankońskiego.  W 2002 roku Bazylika św. Kastora została wpisana na listę dziedzictwa UNESCO.


Tu fragment Ratusza.


Tu Ratusz od strony placu Jezuickiego (i dawny kościół jezuitów, zabytkowa odbudowana fasada, wnętrze ultra nowoczesne, ale dla mnie nic szczególnego).


Tu panorama Koblencji z wody (ze statku). Widać kolejny (odbudowany) zabytek z XIII wieku - romański kościół św. Floriana.


To Stary Zamek- obecnie są tu biblioteki i archiwa (tuż przy nabrzeżu).

Koblencja słynie z tak zwanego Niemieckiego Narożnika .  Tutaj, w środku miasta rzeka Mozela wpływa do Renu, tworząc ostry "narożnik" (Deutsches Eck).


Widok z wysokości wagonika kolejki linowej ponad Renem.

Taki pomnik  stoi na tym "narożniku". To dokładna kopia pomnika cesarza Wilhelma I z 1897 roku. Pomnik runął do rzeki w czasie nalotów alianckich w 1945r. Dopiero w 1994 roku postawiono go znowu (pierwszy był z miedzi, ten jest z brązu i waży 68 ton). Pomnik otacza 16 flag niemieckich krajów związkowych.

W mieście nic szczególnie mnie nie zachwyciło.  To dość małe miasto (115 tys. mieszkańców), centrum, to mieszanka domów w nowym stylu lat 50-60tych XXw. i domów z XIX w, odbudowanych po wojnie (pojedyncze sztuki). Postanowiliśmy pojechać kolejką linową na drugi, wysoki brzeg Renu, skąd spodziewaliśmy się spektakularnego widoku na miasto w dole. Na wysokim brzegu zbudowano w w XVIII w. twierdzę, cytadelę Ehrenbreitstein. Nie chciało nam się jej zwiedzać (i dodatkowo płacić). Jeśli chodzi o płacenie, to bilet na kolejkę kosztował nas 14 Euro/osobę i był dla nas, seniorów, o 90 centów tańszy od normalnego (śmieszna zniżka, nie sadzicie?).


Okazało się, że na górze punkt widokowy (duża drewniana konstrukcja) "grozi zawaleniem" i jest zamknięty na cztery spusty. Podziwialiśmy Koblencję z góry, zjeżdżając kolejką w dół.😉(akurat padało).


Następnego dnia, wracaliśmy pod prąd, płynąc "Romantyczną doliną Renu" , wpisaną na listę dziedzictwa UNESCO. 


Stare miasteczka, winnice na pochyłych zboczach, zamki (w całości i w ruinie). A w czasie weekendu także miasteczka kempingowe.


Przepływaliśmy obok słynnej skały Lorelai (Loreley) (555 km rzeki). Jest to chyba jedyna skała, z której można skoczyć bezpośrednio do Renu (taki przełom Renu).




 Według legendy pod skałą znajduje sie skarb Nibelungów. Według wiersza Heinego Loreley rzuciła sie ze skały, porzucona przez kochanka. I zamieniona w syrenę wabiła żeglarzy śpiewem, kierując ich na skały.  Loreley, to w języku staroniemieckim syrena właśnie.

Dopłynęliśmy do uroczego małego miasteczka Rüdesheim. Tu obwieziono nas taką kolejką, jak dla dzieci w ZOO. Nad miastem (przez wzgórza) dookoła winnice. Tu jest czwarty największy obszar  winnic w Niemczech - Rheingau. Po drugiej stronie Renu był największy obszar RheinPfalz.



Na pierwszym zdjęciu neoromański kościół i klasztor z końca XIX w., kontynuator klasztoru św. Hildegardy z Bingen (Bingen leży zaraz  po drugiej stronie Renu). Na drugim panorama miasteczka z Renem w tle.


Byliśmy w bardzo starej piwnicy winiarskiej na degustacji miejscowych win, z miejscowych winnic 😊

Potem zaprowadzono nas do przedziwnego muzeum "gabinetu" (Musikkabinet). To muzeum instrumentów mechanicznych. Nie tylko katarynki (co pierwsze mi przyszło do głowy). Od ogromnych szaf grających, spełniających rolę orkiestry (do tańca), przez "szafy" grające do karuzeli, katarynki większe, mniejsze, aż do maluśkich pozytywek i śpiewających mechanicznych ptaszków, wielkości chrabąszcza(no może raczej konika polnego).






Nasza przewodniczka przy berlińskiej ulicznej katarynce.

Niestety nie zaprezentuję wam filmiku ze smartfona, bo " nie wchodzi" mi tutaj. Na filmiku Orchestron gra walce na wielu "instrumentach". Orchestron jest na pierwszym zdjęciu.
Wspaniałe muzeum. Nawet bez prądu (XIX wiek) ludzie potrafili sobie poradzić i odtwarzać muzykę mechanicznie. Wrażenia słuchowe niesamowite. Pamiętacie, na westernach często pianino "samo" grało? Klawisze chodziły bez udziału pianisty. Tu widziałam i słyszałam w działaniu takie pianina (a nawet fortepiany). Super efekt 😁


To budynek muzeum, w pięknym domu z XVII wieku. Przy wieży ślicznie rzeźbiona szafa grająca.


Z bliska.


Na jednej z uliczek miasteczka.

Tego wieczoru zostaliśmy na nocleg w porcie. I dopiero nad ranem ruszyliśmy pod prąd do Mannheim. 

I żeby was nie zanudzić o kolejnych dniach wyjazdu i kulinarnych przyjemnościach na statku napiszę w następnym poście. Cdn, niedługo😊


środa, 15 maja 2024

Mały wypad "nad morze"

 Póki jeszcze mam czas i okazję, wybrałam się nad morze. Z mojej ciepłej Wielkopolski znalazłam się nagle w zimnej krainie - na Pomorzu. A konkretnie w Gdyni. Na przywitanie nawet nie było słońca. I chyba najwyżej +10 st. No i do tego Gdynia. Niby wszystko fajnie. Dużo zieleni, przestrzeni, szerokie ulice, ładne położenie.  Ale...żadnych zabytków, które by mnie satysfakcjonowały 😉. Ja wiem, to młode miasto. Nie ma nawet stu lat (prawa miejskie -1926r).  Gdyby nie "darowany" nocleg pewnie bym tu nie trafiła. Uzmysłowiłam sobie, że byłam w Gdyni jeden raz, dokładnie 57 lat temu! Mieliśmy wczasy w Sopocie (byłam z rodzicami i babunią) i odwiedziliśmy Gdynię. Właściwie, przez tę połowę historii miasta, dla mnie, jako turystki, niewiele się zmieniło. Na pewno miasto obrosło osiedlami blokowisk, wyrosły galerie handlowe (nocowaliśmy blisko takiego ogromnego CH Riwiera). Ale w centrum nic szczególnego, przyciągającego wzrok nie zwróciło mojej uwagi (poza przepięknymi stokrotkami w burgundowym kolorze, na licznych skwerach).

Przy nabrzeżu ORP Błyskawica - okręt muzeum, niszczyciel, przed wojną zwany kontrtorpedowcem (okręt odznaczony Krzyżem Złotym orderu Virtuti Militari i Medalem "Pro Memoria"). Chylę czoła. Ale jako typową kobietę, nie bardzo mnie obchodzi okręt wojenny. Stoi tam także "Dar Pomorza", nasz piękny, historyczny żaglowiec, fregata. Także okręt muzeum (od 1977r). A ja pamiętam ten okręt w porcie Gdynia, jeszcze jako statek szkoleniowy Wyższej Szkoły Morskiej (teraz Uniwersytet Morski), z młodymi marynarzami - studentami, wspinającymi się po wantach. Wtedy akurat przypłynął.

Na pierwszym planie ORP Błyskawica, dalej "Dar Pomorza".

My poszliśmy dalej, do Akwarium Uniwersytetu Morskiego. Owszem, ciekawe, sporo dydaktyki, plansze, wystawy, eksponaty i oczywiście akwaria. Ale dla mnie, jakby było tych pływających ryb za mało (tylko ja tego dnia byłam straszną malkontentką, byłam zła na pogodę, na brak przyjemnej kawiarenki, na wszechobecne zdzierstwo wobec turystów, więc nie byłam obiektywna). Mojemu bardzo się podobało.

Zanim dotarliśmy na nocleg do Gdyni postanowiłam pozwiedzać, zobaczyć nowe miasto (Nowe Miasto też jest po drodze, ale nie tym razem). Wybrałam Gniew. To już kolejne miasto z zamkiem krzyżackim. Ogromny zamek z XIIIw, w zamku muzeum i hotel. Na podzamczu jeszcze dwa hotele (m.in. Hotel "Marysieńska" w pałacu zbudowanym przez Jana III Sobieskiego dla swej żony, w czasach, gdy był starostą gniewskim) i restauracje ( i karczma Kociewska na świeżym powietrzu). Bo w Gniewie, na przyzamczu, corocznie odbywają się turnieje rycerskie imienia- oczywiście Jana III Sobieskiego. W mieście , które prawa miejskie otrzymało pod koniec XIII w., są też inne zabytki: gotycki kościół parafialny, fragmenty murów miejskich, średniowieczny układ Rynku i Ratusz z XIX wieku.


Gniewski Zamek.



Z widokiem na Karczmę Kociewską pod murami Zamku. 


A tu Hotel Marysieńka w zabytkowym pałacu. W oddali Wisła.


Fragment Rynku z Ratuszem po lewej.


Kościół parafialny.

Zjadłam smaczny obiad w restauracji hotelu Rycerskiego i łaskawym okiem patrzyłam na Gniew, mimo  porywistego wiatru, zachmurzenia i chłodu. Sympatyczne miasteczko. Szczególnie, że znalazłam w nim coś dla wielbicieli kotów (jestem kociarą).



W Gdyni mieszkaliśmy w budynku, którego atrakcją był taras widokowy na 17 piętrze.


Rzeczywiście z tarasu było widać duży fragment miasta i morze. Ale było tak nieprzyjemnie zimno i dżdżyście, że tylko zrobiłam zdjęcia i uciekałam do ciepłego pokoju.

Dopiero w weekend pogoda poprawiła się o tyle, że wyjrzało słońce (i w słońcu było nieco cieplej). W lepszym nastroju pojechaliśmy (koleją miejską, co za wygoda) do Gdańska. Gdyby to ode mnie zależało, to nocowałabym w Gdańsku, na Starym Mieście. Po prostu uwielbiam tamten klimat. I mimo, że sama 60 lat temu (gdy byłam pierwszy raz nad morzem, na wczasach w Gdańsku Wrzeszczu) widziałam na Starym Mieście morze gruzów, przyjmuję te zrekonstruowane kamienice, odtworzone ulice z szacunkiem i zachwytem. 

Kościół św. Katarzyny, wyremontowany po nieszczęsnym pożarze wieży w 2006 roku. W kościele mieści się carillon liczący 50 dzwonów, ważący przeszło 17 ton! Przed pożarem słyszałam wygrywaną na dzwonach pieśń "Gaude Mater Polonia".


Na mojej ulubionej ulicy Piwnej. Z widokiem na największy (gotycki) kościół w Polsce.


I jeszcze spodobała mi się kamienica Przeorów Pelplińskich (zakon cystersów w Pelplinie), obecnie budynek Uniwersytetu Gdańskiego.

Morze widzieliśmy z bliska w Gdyni. Ale to była Zatoka Gdańska. Zapragnęłam zobaczyć otwarty Bałtyk i latarnię morską w Rozewiu. Lubię oglądać latarnie morskie (ale tylko z dołu). To kolejna polska latarnia morska, którą "zaliczyłam" 😉 (bo miałam okazję, już po pandemii, zobaczyć latarnie: w Niechorzu, w Gąskach, w Darłowie- Darłówku, w Jarosławcu i w Ustce). 


W Rozewiu są dwie latarnie : ta starsza, dalej od morza, znów udostępniona do zwiedzania.

I nowsza, wyższa, nosząca imię Stefana Żeromskiego.

Rozewie (i latarnie) znajduje się na wysokim klifie. Dojście do morza spod latarni jest niemożliwe.

Pojechaliśmy dalej, w poszukiwaniu "dojścia na plażę". i w ten sposób znalazłam się na plaży w Jastrzębiej Górze (wcześniej nigdy tu nie byłam). Do plaży prowadziło 180 stopni w dół! (i te same 180 w drodze powrotnej do auta). Dałam radę😁


I tak skończył się krótki wypad nad morze 😊


W drodze powrotnej chciałam jeszcze zaliczyć Świecie. Dawno temu byłam tam z wycieczką obejrzeć ruiny zamku krzyżackiego. To było jeszcze w czasach licealnych. zapamiętałam tylko rozległą panoramę doliny Wisły (ze wzgórza zamkowego) i odległy widok Chełmna, na przeciwległym brzegu, na wzgórzu. 

Zachęcona informacją na mapie (znaki typu" zbytkowe kościoły, zamki, pałace itp.) chciałam zobaczyć, co ciekawego jest w Świeciu. Był zadbany spory Rynek Górny, z Ratuszem (ale nie "dość" starym, jak dla mnie, z 1860), kościół ,z tak czerwonej cegły, że wyglądał jak jakieś "neo" (neoromański z połowy XIX w.) i zamek (do którego nie dotarliśmy, a szkoda, bo na zdjęciach w wikipedii widzę, że ciekawy). Było kilka ciekawych budynków na Rynku, z XIX wieku.


Fragment Rynku z Ratuszem i fontanną.

Świecie zawiodło mnie z innego powodu - nie znalazłam na Starym Mieście żadnej kawiarni - cukierni! Owszem, była piekarnia z ciastkami, ale kawy tam nie podawali. A ceny wyższe niż w miastach w mojej okolicy (mam na myśli Poznań i miasteczka powiatu poznańskiego). W "desperacji" kupiłam kawał sernika (41 zł/kg) i zjedliśmy go popijając kawą, na najbliższej stacji Orlenu (ich kawę piję z zadowoleniem).

I to już naprawdę koniec wycieczki. Ogólnie podobało mi się.😊


sobota, 4 maja 2024

Turcja - to, co turyści zwykle oglądają cz.2

 Do Antalyi jechaliśmy przez góry Taurus, pasmo górskie, które dochodzi aż do samego morza Śródziemnego. Najwyższe szczyty mają powyżej 4 tys. m. n.p.m 




Góry uchwycone z autobusu.

Dojechaliśmy w okolice Antalyi. Przenocowaliśmy w Belek, takim turystycznym miejscu, po wschodniej stronie Antalyi. Podobno Polacy lubią wypoczywać w tamtych rejonach. My tu tylko nocowaliśmy. Kolacja była tzw. bufetowa, czyli każdy brał talerz i częstował się czym tylko chciał i ile był w stanie zmieścić. Bardzo lubię taki rodzaj wyżywienia, bo mogę spróbować wielu potraw, w niewielkich, wręcz minimalnych ilościach. Różne sałatki, jak dania obiadowe, bezmięsne i na zimno, najróżniejsze sery, w tym twarde i miękkie kozie i owcze (uwielbiam), dania mięsne (bez wieprzowiny, bo kraj muzułmański), zapiekane z warzywami, grillowane, gotowane, duszone w sosie, ryby smażone i marynowane, mnóstwo warzyw surowych, z których można sobie zestawić surówki. A jeszcze, jak zostanie odrobina miejsca w żołądku, najróżniejsze ciasta i desery. Im lepszy hotel, im wyższa kategoria, tym większy wybór, szersza oferta. I tylko za napoje trzeba zapłacić. Napoi nie ma w cenie kolacji. Nie zrobiłam zdjęć, żeby nie wywoływać u was ślinotoku (jak to piszę, mimo, że jestem po kolacji, to przełykam ślinę na wspomnienie tych frykasów). Wszystko było pięknie wyeksponowane, kolorowe i bardzo smaczne. No i bardzo istotne: wszystko podane, bez mojej pracy, tylko brać i jeść😋

Śniadania były sporo skromniejsze, bo po prostu Polacy jedzą śniadania "po swojemu". W każdym razie ja nie jadam na śniadanie fasolki w sosie pomidorowym, nawet tych "amerykańskich" płatków śniadaniowych, z jogurtem czy zimnym mlekiem (akurat jadam płatki owsiane z jabłkami i rodzynkami, bez mleka i na ciepło). No i w muzułmańskim kraju nie ma (nie serwowano) porządnych smacznych wędlin (skusiłam się na "polędwicę" jagnięcą, jak z plastiku ). Programowo nie jadam wędlin w Turcji. Za to na śniadanie brałam chyba z 6 rodzajów sera (po jednym kawałku), czasem jajecznicę i dżem. Dżemy są słodkie, jak ulepek i w jakimś zagęszczonym, ciągnącym się sosie. No i na koniec kawałek arbuza albo pomarańczy. I ciasteczko (ale nie zawsze, bo bywały zbyt mokre, umaczane w jakimś lukrze, kochają cukier w tej Turcji). Zauważyłam, że w hotelach jak gdyby "skąpiono" owoców. Mimo, że sezon truskawkowy już u nich trwał w hotelach truskawek nie było. Nie było też bananów, mimo, że mają na miejscu swoje odmiany. Były pomarańcze i jabłka, zawsze (nasze jabłka o wiele smaczniejsze), czasem bywały kawałki melona i arbuza.

Z Belek rano pojechaliśmy do Antalyi, dużego miasta nad Morzem Śródziemnym (2,5 mln mieszkańców). Po drodze mijaliśmy hotele - pałace. Według tureckiej kategoryzacji były to hotele 5* +2 (czyli jakby 7*). np. taki,


gdzie jeden nocleg kosztuje kilka tysięcy dolarów (euro?)

W Antalyi zobaczyliśmy ten ciekawy wodospad Arbuzowy. Bardzo lubię wodospady. 



Pogoda była piękna i ciepła, mieliśmy czas wolny, wokół wodospadu piękny park i rzeka, która wodospadem wpada do morza.



Potem było to, co Turcy lubią najbardziej: handel. Zawozi się wycieczkę do wytwórni wyrobów skórzanych i nagania turystów do kupna owych wyrobów (a przy okazji i innych najróżniejszych: tekstyliów, torebek, wyrobów wcale nie ze skóry). Żeby wyjść z tego labiryntu  trzeba "opędzać się" od ciągłego nagabywania o kupno czegoś. No po prostu to nie na moje nerwy. Nie znoszę takiego zachowania, nie cierpię się targować, to poniżej mojej godności. Mam wrażenie , że w samej idei targowania się leży oszustwo: kto kogo przechytrzy, kto więcej zyska. Może dla tych wschodnich ludów to rodzaj hobby, ja tego nie znoszę. Brr...

Podobnie było w wytwórni biżuterii, ale tu od razu powiedzieliśmy, że nie wydamy więcej niż 100 euro na pierścionek. No i nie wydaliśmy. Niepotrzebne mi pierścionki na moje stare ręce. A lokować kapitału w złocie nie mam zamiaru (najpierw ten kapitał trzeba mieć). W końcu po całkiem grzecznych "rozmowach handlowych" z sympatyczną Białorusinką, mówiąca pięknie po polsku (mama Polka, a ona uczyła się w Polsce) Mój kupił mi srebrny pierścionek, pozłacany. Nikt nawet nie zauważy, że to nie złoto. A "zaoszczędzone" euro spożytkuję niebawem na kolejnym wyjeździe 😉

Więcej już nas nie męczyli zakupami. Pojechaliśmy do zabytkowego centrum Antalyi, nad morze, w okolice portu. I tu mieliśmy czas wolny. 




W małej restauracyjce zjedliśmy turecki obiad.


Jak przystało na nadmorskie miasto była zupa rybna. Tylko zupełnie niesłona. Taki zwyczaj, bardzo dobry, każdy dosoli sobie według smaku (podobnie w hotelach, raczej wszystko niedosolone, ale to lepiej, niż miałoby być przesolone). I ta zupa rybna była jakoś mało rybna. Owszem, miała sporo rybnych kawałków, smacznej miękkiej ryby, ale bez rybnego smaku? Smakowała mi, ale jej w domu nie będę robić.


Ja drugiego nie miałam, ale podjadłam Mojemu z jego dania.


Takie tosty z serem i pomidorami+ frytki , oliwki i warzywa. Smaczne i sporo😊

Po południu zawieziono nas w końcu do hotelu, w Kemer, na zachód od Antalyi, w którym mieliśmy spędzić  ostatnie 2 noce.


Hotel miał w nazwie "Resort & SPA" i tureckie 5*.  Te 5* widać było przede wszystkim w restauracji. Tu był taki wybór, że chyba bym pękła, gdybym wszystkiego spróbowała. Wspaniała kuchnia! Ale w pokojach mizernie, ani wody w butelkach, ani zestawu do parzenia herbaty, kawy (we wszystkich pozostałych 4 hotelach to było). Także Internet był płatny. Co za skąpcy!

Jak widać strefa rekreacji była spora, dużo basenów. Ludzie korzystali. Ja jednak pływam w wodzie o temperaturze nie niższej niż +25 st. A w basenach woda była dla mnie za zimna (w końcu to był dopiero kwiecień i noce bywały jeszcze chłodne, choć powietrze nagrzewało się w dzień do +30 st.). Hotel otoczony był zielenią. wszystko tu kwitło, przyroda była bujna i zachwycająca.


Girlandy nieznanych mi białych kwiatków.


Bugenwille wszędzie - tu przy restauracji.




Oleandry.

Lantany.


Przepiękny wiciokrzew (kapryfolium), cudnie pachnący.


A to nie wiem, co za drzewo. Spotkałam je już w Portugalii.


Tu jeszcze lantana z wiciokrzewem. Bardzo mi się te kwiaty w żywopłotach podobały.

Ostatniego dnia pobytu wybraliśmy się na półdniową wycieczkę łodzią wzdłuż wybrzeża. Taki prawdziwy wypoczynek, lenistwo na wodzie.


Widoki cudne.


Góry Taurus w tle.


Taką podobną łodzią pływaliśmy. Robiliśmy przystanki w zatoczkach i chętni (zwykle panowie) mogli popływać w morzu (temperatura wody ok. 20 st.).


Skały wchodzące w morze.


Na wodzie dostaliśmy obiad, smakował znakomicie 😋



 
Tak skończył się ostatni piękny dzień w Turcji.

Na koniec ciekawostka kulturowa.


To ubikacja na międzynarodowym lotnisku w Ankarze. Byłam zaskoczona. Czy widzieliście kiedyś  podobną "muszlę"? Ja widziałam. I nie tylko w ZSRR, czy Bułgarii. Także w Polsce, w latach 70-tych, na KUL w Lublinie. Ale myślałam, że to już przeszłość, a jednak nie. Nic to. Co kraj, to obyczaj 😁