Wróciłam z wycieczki już dwa tygodnie temu. Ale od razu po powrocie wpadłam w wir codziennych spraw i babcinych powinności.
Teraz wrażenia "przetrawiłam" , ułożyły mi się w głowie. Może uda mi się przekazać składnie najciekawsze z nich.
Wycieczka była, można powiedzieć, tematyczna: królewskie miasta Maroka. Objazdówka. Wiedziałam na co się piszę. 8 dni, 7 noclegów, z tego 4 noclegi w czterech kolejnych hotelach i na koniec 3 w jednym miejscu, w Marakeszu.
Przybywaliśmy do hotelu na nocleg, obiadokolacja o 19.30 (za późno) i rano po śniadaniu albo w drogę, albo zwiedzanie miasta.
Przylecieliśmy do Marakeszu, zapewne z tego powodu, że jest tu chyba największy port lotniczy Maroka (nie sprawdzałam). Bo inaczej to nie miałoby sensu. Na drugi dzień po wczesnym śniadaniu pojechaliśmy autokarem do Fezu, pierwszego, najstarszego królewskiego miasta Maroka, liczącego sobie 1200 lat historii, obecnie trzeciego co do wielkości miasta Maroka (po Rabacie i Casablance), z przeszło milionem mieszkańców.
Do Fezu - drobiazg, "zaledwie" około 600 km, przez góry, ale nieprzesadnie wysokie (jechaliśmy u podnóży Atlasu Wysokiego), niezbyt szerokimi szosami (ale fakt, prawie pustymi). Po drodze pierwszy przystanek , w parku na zboczu wzniesienia , gdzie w wiekach średnich wypłynęło źródło, zbudowano twierdzę, u stóp wzgórza założono miasto( Qasba Tadla). W krainie, gdzie wszystko wysycha, woda, to bogactwo! Woda spływająca z gór, schwycona w betonowe cembrowiny, mimo to uroczy park, przyjemne zielone miejsce na odpoczynek w drodze.
Widok z parku na twierdzę - zamek.
Woda z gór. :)
Po drodze robiłam zdjęcia - pierwsze zetknięcie się z Marokiem "nieturystycznym" (czasem trochę nieostre, zdjęcia ze smartfona).
W drodze do Fezu, już w godzinach popołudniowych, zatrzymaliśmy się w, ponoć, najzimniejszym miejscu Maroka, gdzie jeszcze w marcu można uprawiać sporty zimowe - Ifrane, "marokańska Szwajcaria", także ze względu na elegancję i wysokie ceny.
Widać marokańską flagę : na czerwonym tle "pusta" pięcioramienna gwiazda.
W Fezie wieczorem poszliśmy na regionalną ceremonię parzenia tradycyjnej marokańskiej herbaty. Odbyła się ona w zbytkowym XVI wiecznym rijadzie czyli domostwie.
"Wypoczywalnia" obok salonu.
Mistrz ceremonii w białym płaszczu i fezie na głowie ( z Fezu). A nasz pilot w czapce na głowie podczas posiłku (po angielsku mówi, ale zachowuje się po arabsku, francuski zna, jak chyba każdy Marokańczyk).
Tradycyjna herbata "miętowa", to mieszanka zielonej herbaty (importowanej) i zielonej świeżej mięty, parzonej razem z zieloną herbatą. Może być z cukrem i bez (ja pijam bez cukru, bardzo smaczna).
Na tym talerzu podano nam trzy rodzaje tradycyjnych ciastek. Bardzo smaczne były ciastka migdałowe "uszy gazeli" (od kształtu).
To był udany wieczór, ciekawe spotkanie, mimo, że komercyjne ;)
Na drugi dzień poszliśmy do najstarszej części miasta do mediny Fas al-Bali, wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Widok na zabytkowa medinę z północnej twierdzy obwarowań miejskich.
Ale zanim zagłębiliśmy się w labirynt uliczek, podjechaliśmy pod pałac królewski, rezydencję obecnego króla Maroka Muhammada VI.
Samego pałacu nie mogliśmy zobaczyć. Ale zawieziono nas pod bramę wjazdową (w wysokim murze otaczającym kilka hektarów rezydencji królewskiej)
Misterne detale bramy.
Do mediny prowadzi kilka bram (medina znajduje się za murami), mury mają nawet 1000 lat.
Zaprowadzono nas do bardzo zabytkowej farbiarni skór, gdzie farbuje się je metodami średniowiecznymi. Śmierdziało, no niestety. Dostał każdy w rękę gałązkę mięty, żeby złagodzić ten niemiły zapach.
Niewątpliwie to zabytek, ale mnie jakoś nie zachwycił.
Ogólnie wodzili nas po różnych manufakturach i warsztatach rzemieślniczych, licząc, że turyści z grupy coś kupią. Niektórzy rzeczywiście kupowali, jakby w tym celu pojechali na tę wycieczkę.
Więc byliśmy w tej medinie także w manufakturze dywanów, drogich tak, że zęby bolały.
Ale chociaż miejsce było ciekawe.
Zaprowadzono nas też do tradycyjnej zielarni - zioła i olejki na wszystko, a ceny kosmiczne (olejek arganowy 150 ml - 60 Euro);
Byliśmy też w manufakturze tradycyjnej ceramiki.
Chodziliśmy gęsiego po tych wąskich uliczkach obstawionych towarem, wyrobami rzemieślniczymi, nie zatrzymując się, "żeby sie nie zgubić". Tej "zabytkowości" nie było widać, wszystko obwieszone, zastawione towarem. Klaustrofobii można się nabawić. Wcale mi sie ta medina nie podobała. Nic nie było do oglądania (jeśli chodzi o budynki). Wszędzie koty, małe duże, zadbane i wychudzone, zapach sików i różnych innych niezbyt
Czułam się zmęczona tą wędrówką po labiryncie.
Pokazano nam jeszcze południowy bastion obronny starego Fezu.
Tu była piękna zabytkowa medresa (szkoła koraniczna) i meczet. Minarety w Maroku nie są okrągłe, jak we wschodnich krajach arabskich, mają podstawę kwadratu.
Tego samego dnia pojechaliśmy do Meknes, byłej stolicy sułtana Mulaja Ismaila z rodu Almorawidów. Przeczytałam w przewodniku, że to marokański Wersal, z luksusowymi pałacami, tarasowymi założeniami parkowymi i ozdobnymi meczetami. Nic z tego nam nie pokazano. Miasto wpisane jest na listę dziedzictwa UNESCO, ale jego centrum w żaden sposób nie zachwyca. Wręcz przeciwnie.
Dziękuję za bardzo interesującą relacje z podróży. Czekam na cd.
OdpowiedzUsuńCzy to Ty Aniu! Pozdrawiam :)
UsuńHaniu, przecudne miejsca, ale wycieczka w morderczym tempie. Podziwiam was, że daliście radę. W Maroku byli brat z bratowa, dostałam nawet marokańską miętę.
OdpowiedzUsuńMozaiki piękne oraz inne detale.
czekam na dalsze wspomnienia:-)
jotka
Właśnie przepiękne detale, wspaniałe dzieła rzemiosła, a ogólnie - bałagan.
UsuńAleż wspaniała wycieczka!!! Widzę że hest już druga część więc pędzę czytać dalej.
OdpowiedzUsuńStokrotka
Powinna być i trzecia część, ale byłam na wyjeździe weekendowym, bez internetu ;). Niedługo coś napiszę. Uściski!
Usuń