Znów się nimi cieszę.
Czyż nie są śliczne? Niby "tylko" takie nasze, krajowe, nie te szlachetne, letnie, ale mają też swój urok. Obrodziły. Ale niestety, lato nie było dla nich łaskawe. Wody z nieba miały, jak na lekarstwo. Okropna susza i spiekota nie sprzyjały większości drzew i owoców. Także brzoskwinie polskiej odmiany Rakoniewickiej wolą chłodniejszą i wilgotniejszą aurę. Co z tego, że były codziennie podlewane? Drzewa nie wyschły, żyły, ale owoce na nich mizerne.
Te, które pokazuję powyżej rosną tuż przy domu, pod okapem. Południowe słońce (rosną od południowej strony) ich nie uszkodziło, a łagodne słońce popołudniowe i codzienne podlewanie dały efekty w postaci pięknych, dużych, dorodnych owoców w zadowalającej mnie ilości. To taka ilość, żeby się najeść do syta, jeszcze dać sporo każdemu z synów i nie męczyć się przetwórstwem.
To tylko dwie gałęzie (dwie pozostałe owocowały w lipcu, pisałam o nich wtedy).
Ale to nie jedyna brzoskwinia w moim ogrodzie. Brzoskwinie mają w naszej rodzinie długa tradycję uprawy. Gdy rodzice kupili swoją daczę, ugór i piach, to znajomy poradził, że na takim piaszczystym podłożu (po wzbogaceniu gleby) bardzo dobrze udają się brzoskwinie. I rzeczywiście. Przez prawie 40 lat na daczy rosły i nadal rosną różne odmiany brzoskwiń, łącznie z nektarynami. Ale brzoskwinie nie są długowieczne. To w naszym klimacie drzewa delikatne, te z cieplejszego klimatu źle znoszą nasze mroźne, szczególnie bezśnieżne, zimy, atakują je choroby. Drzewa nie żyją długo (15-20 lat). A polskie odmiany są zwykle dość późne (wrzesień) i nie tak soczyste i smaczne, jak te letnie. Ale też mają swoich amatorów. Te moje tegoroczne(powyżej i poniżej) jedynie minimalnie ustępują wielkością i smakiem tym lipcowym.

Mam jeszcze dwa drzewa i klika drzewek. Te dwa drzewa mają już 10 lat i rodzą w pełni. Te pozostałe, to wszystko samosiewki, z owoców których w poprzednich latach nie zdołałam sprzątnąć. I na tych młodych drzewkach (w różnym wieku) miałam pierwszy raz owoce, po dwa, trzy - wszystko, jak 'rodzic' - rakoniewicka. Te starsze drzewa stoją cały dzień w słońcu i żadne podlewanie nie było w stanie pomóc owocom. Są małe, nie do końca jeszcze dojrzałe, a i tak opadają, podsuszone. I jest ich bardzo dużo, za dużo. Zmęczyło mnie ich przerabianie. A nie wyobrażam sobie, żebym mogła je tak po prostu zlekceważyć, pozwolić im się zepsuć, zmarnować. I to nie tylko z powodu tych hektolitrów wody wylanych pod drzewa (ale nie znoszę marnotrawstwa żywności i wody).
Tu widać wyraźnie różnicę, chociaż to ta sama odmiana, tylko różne warunki uprawy.
Więc biedzę się i przerabiam te mniejsze na dżemy, robię kompoty na bieżąco i wydaję przetwory i owoce rodzince.
Ale, gdy dziś znów przyniosłam do domu spory kosz spadów, postanowiłam pójść na łatwiznę. Zapakowałam umyty drobiazg do słoików, zalałam osłodzoną woda i zagotowałam. Są kompoty. A z pestkami sobie przecież poradzimy, nie ma problemu.
Mam na drzewach (i jeszcze w koszu) sporo tych "pipków" (tak moi rodzice określali owoce i warzywa drobne, niewyrośnięte). Na pewno zrobię kolejny placek z brzoskwiniami i pewnie jeszcze dżem. I za chwilę się brzoskwinie skończą, i będę za nimi tęsknić do przyszłego roku.