czwartek, 28 sierpnia 2025

"W moim ogródeczku"- niekończąca się historia

 Jestem leniwą ogrodniczką (o czym wspominam nie pierwszy raz). Ale od dziecka żyłam "z ogrodem". Tato dostał (?) w użytkowanie pracowniczy ogródek działkowy, gdy miałam 6-7 lat. Ogródek był blisko taty pracy, ale daleko od naszego domu. Tato chodził tam , gdy był czas na prace ogrodowe (przyroda nie czeka, nie można niektórych prac odkładać "na potem"). My całą rodzinką jeździliśmy na ogródek w ciepłe niedziele (soboty były wtedy dniami roboczymi). To była wyprawa - tramwajem na drugi koniec miasta i jeszcze z kilometr pieszo od pętli tramwajowej. No i trzeba było wziąć ze sobą termos z piciem i jakąś zupę. Na ogródku nie było prądu, podgrzewało sie zupę na "kocherku", maszynce turystycznej na denaturat. Woda była, w kranie na wysokiej nodze, na środku ogródka , przy głównej ścieżce (na zimę wodę zamykano). Jeździłam tam z rodzicami, pomagałam dźwigać ciężkie siatki z płodami ogródkowymi w drodze powrotnej. Bo to był taki sad i warzywnik, kwiatów było tam niewiele. Według taty, inżyniera rolnika, ziemia musi rodzić, czyli "kwiaty, to zielsko". O kwiaty dbała mama. A ja pomagałam, kiedy miałam ochotę. I wyrosłam w takim  przekonaniu, że "ziemia musi rodzić".




Na działce (mam 15 lat). Tu na czereśni.

  Ten ogród działkowy pielęgnował tato aż do kupna działki rekreacyjnej za Poznaniem, na początku lat 80-tych. Wtedy zbudowaliśmy tam dom, własnymi rękami taty i Mojego. I zaczęłam drugi etap życia w ogrodzie. O tym ogrodzie pisałam już parę razy. To było królestwo mojego taty. 600 m kw działki mu nie wystarczało, dokupił drugą działkę, żeby w pełni cieszyć się swoją pasją. Mieliśmy na tym ogrodzie "wszystko", łącznie z arbuzami, melonami, bakłażanami, dziesięcioma gatunkami brzoskwiń (szczepionych na kilku drzewach przez tatę), o "zwykłej" włoszczyźnie, czy fasolce (szparagowej, niskiej, wysokiej, w niezliczonych odmianach) nie wspominając. I tak przez 30 lat z górą. Spędzałam na daczy większość wakacji ( a miałam do dyspozycji prawie 4 miesiące, nie licząc dyżurów raz w tygodniu, w Poznaniu). Powrót do miasta zwykle był dla mnie niemiły. Kochałam tamten dom, tamten ogród. I nie chciałam wracać do miasta. 

No i mam (inny) dom z ogrodem za miastem, cały rok. I ten ogród nie może leżeć odłogiem. Ale nie jestem pasjonatką upraw. Tato tylko deklarował, że jest leniwy z natury. Ja w stosunku do ogrodu (i nie tylko) jestem naprawdę leniwa. A robię, co trzeba, żeby "jakoś wyglądało". Ale zdaje się, że z roku na rok coraz mniej. Rośliny jakby wyczuwają mój stosunek do ogrodu (mimo, że zdarza mi się do nich mówić, a może właśnie dlatego?). Kłącza, cebule kwiatów (dalie, gladiole, galtonie ), przechowywane przez zimę, z roku na rok marnieją, coraz ich mniej, coraz mniej kwiatów. A większość bylin w kolorze żółtym. Lubię. No i rosną "same". Nawet same się rozsiewają. Słoneczniczki, północnoamerykańskie byliny, wyhodowałam z nasion dawno temu, jeszcze na daczy. Potem przywiozłam karpy do mojej wsi. Rudbekie są podobno dwuletnie. Ale zachowują się trochę, jak byliny, wysiewają się same i rosną w tym samym miejscu kilka lat. Dzielżany, które mogą mieć różne kolory, u mnie są żółte. Dostałam sadzonki od koleżanki. Nawłocie sieją się same. Zdecydowaną większość wyrywam, ale jednak mają kwity i są dość ozdobne, więc kilka zawsze zostawiam. U sąsiada dziki ogród zarasta nawłociami, więc nie ma możliwości, żeby u mnie nawłoci zabrakło. Wiatr sie o to postara, żeby te amerykańskie egzoty rozsiewały się wszędzie.


Tu dzielżany, nawłocie i fiołkowe budleje.


Samosiewki rudbekii i zeszłoroczne słoneczniczki kwitną od początków lipca 😀A liście mają zielone, tu słońce na nie świeciło i  kolor przekłamany.

No i róże mi drugi raz kwitną. Niewiele ich, ale cieszą oko .😍



Gdy kwiaty w gruncie zasychają (jak moje floksy) albo kwitną tylko na żółto, to pocieszam się kwiatami w donicach na dworze. Niewiele tego, ale nie jestem wybredna.


Moje begonie, wyrosły z bulw, przechowanych przez zimę.


Pelargonie tegoroczne i zeszłoroczne. Też im gorąco na tarasie.

Kwiaty, to u mnie jedynie niewielka ozdoba ogrodu (chociaż bez kwiatów nie wyobrażam sobie ogrodu). Na samym początku posadziliśmy małe drzewka iglaste i liściaste (wiąz, brzoza, dereń jadalny, dereń świdwa), żeby tworzyły nam "lasek". Potem w pewnej odległości posadziliśmy parę drzewek owocowych ( śliwy, jabłonie, wiśnia, ciemna mirabelka). Lasek urósł wysoki, drzewa owocowe, mimo, że przycinane też są już duże. I owocują. No i mam w tym roku klęskę urodzaju . Już czereśnie obrodziły ponad miarę, ale te mirabelki i śliwy to jest "potop". Mój zajmuje się wyrabianiem dżemów. Mirabelkowych słoików było ok. 30! Z pierwszej śliwy (odmiany Dąbrowicka) zrobiłam też kilkanaście słoików. Czeka jeszcze węgierka Tolar, zaczyna dojrzewać.😕



Mała część śliwek i mirabelek (także żółtych, od szwagierki).

Są też brzoskwinie, takie późne, samosiewki z polskiej odmiany Rakoniewickiej.


I tak na czterech drzewach.

Ładne są 😋, dorodne. Na razie jemy na deser. Ale jak wszystkie zaczną dojrzewać, to trzeba będzie zagospodarować. Lubimy dżemy, ale ile można...😐


Są jeszcze jesienne jabłka. 3 drzewa. Będę suszyć i robić jabłeczniki. W tym roku starczyło nam jabłek do Wielkanocy, leżakują sobie w garażu.


No i są jeszcze winogrona...Ładny żywopłot 😉Mój robi wina (a w każdym razie stara się). Winogrona bezpestkowe zjadamy chętnie całą rodziną. Na szczęście do pełnej dojrzałości mają jeszcze trochę czasu.

Na razie krótka przerwa w zaprawach. Potem nie wiem, jak będzie, bo w połowie września jedziemy odpocząć, na 10 dni. Po powrocie będę się martwić. 😁

P.s Warzywnik mam, malutki, ale nie wyobrażam sobie biec do sklepu po pietruszkę, czy koperek. No i cebulę mam i czosnek, już wykopane, por, seler do bieżącego spożycia. Nadal rośnie i dojrzewa fasolka, pomidorki daktylowe dojrzewają, a buraki czekają, aż znajdę czas na barszcz. Tradycji musi stać się za dość. I widzę, że na mnie ta tradycja ogrodu się nie skończy😊

czwartek, 21 sierpnia 2025

Poznawanie Dolnego Śląska

 Gdy prawie 15 lat temu poznałam dziewczynę z Dolnego Śląska, to zaczęłam interesować się tą piękną krainą. i już wtedy skonstatowałam, że nie starczy mi czasu, życia, żeby poznać ją lepiej. Nie wiem czemu ten rejon Polski tak "odpuściłam"? Czyżby mi sie wydawało, że Sudety, to już cały Dolny Śląsk? Że tam wszystko poniemieckie i w ruinie? No, w moich młodych latach, to prawie była prawda. Ale czemu nie zainteresowałam się Dolnym Śląskiem w "nowych" czasach, po transformacji ? Może dlatego, że nie znałam nikogo stamtąd? Żadnych związków rodzinnych ani przyjacielskich?

A przecież zaczęło się bardzo wcześnie. Jako pięciolatka byłam w Zagórzu Śląskim w sanatorium. Długie 2 miesiące bez mamy. Z tamtych czasów zapamiętałam ruiny zamku Grodno. I historię zamurowanej okrutnej "księżniczki", która kazała kandydatom na mężów jeździć konno po szczycie murów obronnych zamku, wszyscy spadali (tak to zapamiętałam). Wróciłam do zamku Grodno jako studentka (sanatorium ani śladów po nim nie odnalazłam). Wtedy poznałam Góry Sowie i Wałbrzych. Jako sześciolatka byłam z mamą na wczasach w Szklarskiej Porębie. Z tamtego czasu pamiętałam kawiarnie "Kaprys" i "Szarotka". Byłyśmy tez na wycieczce w Karpaczu i w hucie kryształów (bardzo mi się podobało dmuchanie szkła). Do dziś mam wazon z tamtych czasów (po mamie).

Do Karpacza wróciłam z Moim w  czasach kartek na mięso (czyli chyba w połowie lat 80 tych, bo wcześniej dzieci były malutkie). A pamiętam to, bo sprzedawano tam kiełbasę z rusztu - z koniny! To był dla mnie szok! Podjechaliśmy wyciągiem krzesełkowym na Małą Kopę i weszliśmy na Śnieżkę (dzieci zostały z dziadkami). Z tym wyciągiem wiąże sie moja trauma. Jako sześciolatka też wjechałam na Małą Kopę. Sama w pojedynczym krzesełku, zawieszona wysoko ponad ziemią. A mama za mną w drugim krzesełku, osobno. Obie umierałyśmy ze strachu, ja bojąc się samotnej wysokości, a mama bojąc sie o mnie. Do dzisiaj nie wsiądę na pojedyncze, nieosłonięte  krzesełko w wyciągu (jeśli takie jeszcze kursują). W tych latach 80-tych przeszliśmy głównym szlakiem karkonoskim do Szklarskiej, nocując po drodze (chyba) w schronisku Odrodzenie. Szklarskiej z tamtego pobytu nie pamiętam, po noclegu wracaliśmy do domu. Kolejny raz miałam okazję nocować w Szklarskiej, gdy wybieraliśmy się do Czech i dalej na Południe w 2011 roku. Wtedy przedpołudniem zrobiliśmy spacer po miasteczku. I znalazłam kawiarnię (czy może już restaurację ) "Kaprys"! Niesamowite! Po tylu latach?

Zimą w połowie liceum byłam w Świeradowie. Spędzaliśmy tam z rodzicami Gwiazdkę i Sylwestra. Jeździłam na łyżwach po specjalnie wylanym lodowisku (czy tej umiejętności się nie zapomina? ja zapomniałam). Z wycieczek pamiętam jedną - do schroniska pod Stogiem Izerskim, w śniegu i przy dość silnym wietrze. Po pobycie w Świeradowie wracaliśmy przez Lwówek Śląski do domu (wtedy pociągiem jeszcze, teraz linia nieczynna, podobno do 2028-9 mają ja na nowo otworzyć). We Lwówku było dziwnie: piękny Ratusz na rozległym pustym polu (rok 1969). Nie obudowano go jeszcze wtedy tymi okropnymi blokami epoki Gierka. Do Lwówka wróciłam znów zimą 2 lata temu. Nocowaliśmy wtedy 3 noce w pięknym Pałacu Brunów, tuż za "rogatkami" Lwówka.


To Pałac Brunów


A to Ratusz w Gryfowie Śląskim. I ta "niepasująca" wieża.


Ratusz w Lwówku. tę wysmukła wieżę pamiętam z dawnych lat. Reszty Ratusza chyba jeszcze nie odbudowano wtedy.

 Miałam okazję podziwiać piękne gotyckie zabytki miasta. I czuć spory dyskomfort patrząc na te wszystkie peerelowskie bloki "do mieszkania", które nadal i już na stałe zupełnie nie pasują do dawnej historii miasta. Ale cóż, zapisują historię nową. Także podczas tamtego pobytu poznałam Gryfów Śląski, z którego Rynkiem historia obeszła się nieco łaskawiej. Ale ten, kto w latach przedwojennych dobudował wieżę do ratusza (bo ta historyczna się zawaliła) nie popisał sie historycznym wyczuciem. Taka wieża pasowałaby do kościoła z lat 30-tych XXw., ale nie do ratusza z czasów renesansu. Pomyślałam sobie : jakie rany poniósł ten biedy Dolny Śląsk na skutek nie tylko działań wojennych...

Dzięki blogowej (bardzo) dobrej znajomej miałam okazję poznać Złotoryję, piękne miasto z wieloma zabytkami.😍 I mogłam też rzucić okiem na krainę wygasłych wulkanów - Góry Kaczawskie. Odwiedziłyśmy wtedy też Jawor i tamtejszy Kościół Pokoju. Zwiedziłam także zamek Grodziec. Innym razem wracając z Moim ze Złotoryi zatrzymaliśmy się  w Bolesławcu. Miałam okazję podziwiać piękny Rynek i wypić na rynku kawę w jednej z paru kawiarni. A potem pojechaliśmy do Zamku Kliczków poleniuchować. Lubimy turystykę "zamkową" . Pod tym względem Dolny Śląsk chyba nie ma sobie równych. Jest tu teraz mnóstwo hoteli w odrestaurowanych zamkach i pałacach (których jeszcze nie poznałam) 😉

Byłam też parę razy w Kotlinie Kłodzkiej. W czasach studenckich spędziliśmy w Siennej Sylwestra, wtedy maluśkiej wsi pod Stroniem Śląskim, teraz popularne tereny, ośrodki narciarskie. Potem rodzinnie byliśmy w Lądku Zdroju, robiąc wycieczki do Złotego Stoku (i Paczkowa, ale to już Opolskie). Potem, znów zimą (chociaż nie jeżdżę na nartach)  byłam w Dusznikach i nawet w Zieleńcu (to Moi jeździli). A parę lat temu weszliśmy z Moim na Szczeliniec, czyli zaliczyliśmy Góry Stołowe.  Poznałam też Świdnicę z jej Kościołem Pokoju (oba te kościoły wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO). I zwiedziłam zamek Książ. Trafiłam też na jeden dzień do Polanicy Zdroju, odwiedzić kuzynkę - kuracjuszkę.

Dolny Śląsk, to także Lubiąż , zwiedziliśmy imponujące Opactwo Cystersów (po drodze do Kamiennej Góry., której nie zdążyłam dobrze zobaczyć, bo w zimie ciemno zrobiło się zbyt wcześnie, a pojechałam tam "dla towarzystwa" i po załatwieniu spraw służbowych wracaliśmy z Moim zaraz  do domu). Ten kierunek (i Krzeszów) jeszcze na mnie czeka.

Teraz, dzięki miłemu zaproszeniu, miałam okazję zobaczyć kolejne piękne miejsca Dolnego Śląska. Poznałam zabytkowe centrum Lubania. Nie spodziewałam się, że to tak ciekawe miasto.


Ratusz w Lubaniu w południowym słońcu😊


Ten piękny portal znajduje się nad wejściem do muzeum w ratuszu (w niedziele akurat zamknięte).


Tu ratusz  od drugiej strony - oficjalne wejście do ratusza, siedziby władz miasta i powiatu.

Pojechałyśmy też do Lubomierza - miasta rozsławionego komediami Sylwestra Chęcińskiego "Sami Swoi" , "Nie ma mocnych". Jest tu muzeum Pawlaka i Kargula, a w sierpniu odbywa się Festiwale Filmów Komediowych, w tym roku już 25. Urokliwe małe miasteczko, z kilkoma pięknymi zabytkami. To miasto jest jednym z najstarszych i najmniejszych miast Dolnego Śląska (prawa miejskie 1291 r, a mieszkańców nieco ponad 1700 osób).


Muzeum w zabytkowej kamienicy.


Fontanna i barkowy "morowy słup" św. Maternusa. W tle budynek muzeum. To najstarszy budynek w mieście, sprzed XV wieku.


Głowna ulica Lubania z ratuszem.


To  kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia NPM i św. Maternusa z XV/XVI ww.


Piękne wnętrze z wyraźnie barokowym wyposażeniem.

Zwiedziłam też muzeum "Dom Gerhard Hauptmana" w Jagniątkowie, koło Jeleniej Góry. Gerhard Hauptman - niemiecki noblista z dziedziny literatury(1912r.) Polskie władze, po wojnie, pozwoliły mu "dożyć" w swoim domu, w którym zmarł w czerwcu 1946r, w wieku 84 lat. Jego postać i jego dom-muzeum opisał w swoich karkonoskich kryminałach młody autor Sławek Gortych.


Dom Hauptmana w Jagniątkowie - filia Muzeum Miejskiego w Jeleniej Górze.


Z Jagniątkowa pojechałyśmy do Cieplic-Zdroju, obecnie dzielnicy Jeleniej Góry (w Jeleniej Górze byłam jakieś 10 lat temu, z Moim, on służbowo, ja "dla towarzystwa"). Cieplice zaskoczyły mnie spokojną atmosferą, brakiem tłumów kuracjuszy czy turystów,  sympatycznym deptakiem i pięknymi parkami. No i lody mają tam w niecodziennych smakach (ja wybrałam "kawę z piernikiem", myśląc początkowo, że to napój; za 7 zł dostałam naprawdę wielką "jedną" kulkę, szczodrze!)😋


Deptak, całkiem szeroki, który nosi nazwę Plac Piastowski(?)


Bardzo miło spędziłam te parę dni, "resetując się " i zapominając o codzienności, w domu "z bajki", gdzie zatrzymał się czas. A piękny kot kładł się na mojej drodze, chętny do "głasków" (i ja, kto wie, czy nie bardziej chętna do głaskania jego).

Cieszę się, że mogłam w miłym towarzystwie poznać nowe, ciekawe miejsca Dolnego Śląska. A tyle jest tam jeszcze miejsc do podziwiania, pełnych cudów natury i kultury 😍

Dziękuję Ci A. 😊

sobota, 9 sierpnia 2025

W Górach Opawskich - sentymenty

 Czy wiecie, gdzie są Góry Opawskie? Najwyższy szczyt tych niewysokich gór, to Biskupia Kopa (890 m ), należąca, jak najbardziej, do Korony Gór Polski. Góry Opawskie, to najdalej na wschód wysunięte pasmo w Sudetach, zwane często perłą Opolszczyzny Pierwszy raz byłam w Górach Opawskich prawie 30 lat temu. I nocowałam dokładnie w tym samym miejscu, co teraz. Wtedy był to ośrodek FWP (dla młodych - Fundusz Wczasów Pracowniczych) - Ziemowit w Jarnołtówku. W tamtych latach jeden z zaledwie dwóch ośrodków (należących do FWP) z basenem. Wtedy spory luksus.😉 Bywaliśmy tam rodzinnie z najmłodszym synem, zawsze zimą, w czasie ferii szkolnych (i przerwy semestralnej). Zawsze wtedy szliśmy do schroniska PTTK pod Kopą, a na sam szczyt też dotarłam parę razy. Szczytem przebiega granica polsko-czeska. Na szczycie stoi stara wieża, dawniej strażnica (w czasach ciągłych wojen), teraz to wieża widokowa. Należy do Czechów i oni o nią dbają. dawno tam nie byłam, więc nie wiem, jakie teraz sa tam zwyczaje. My trafiliśmy tylko raz na otwartą wieżę. i mieliśmy przyjemność podziwiać Góry Opawskie po polskiej i czeskiej stronie, widoki hen, aż po Głuchołazy i Jeseniki, dalsze, wyższe pasmo górskie po czeskiej stronie.


Widok z hotelu (hotel położony jest na zboczu Biskupiej Kopy).

Potem byliśmy tam jeszcze z Najstarszym i Najmłodszym (to był kwiecień, zaczynała się wiosna). Znów wróciliśmy do Ziemowita sami, w czerwcu. Było pięknie zielono, całkiem nowe widoki dla nas. A w lasach okolicznych mnóstwo jagód😋Wtedy zrobiliśmy też wycieczkę w Góry Stołowe, zaliczyłam Szczeliniec. I nie zbieram punktów do Korony Gór Polski. Ale brakuje mi niewiele do tej "korony"😉(a jest tych gór i "górek" naprawdę sporo!).

Później Ziemowit zmienił właściciela (wyobraźcie sobie, że FWP nadal istnieje, działa i ma 300 ośrodków wypoczynkowych!). Zrobiono "lifting". Nie wiem, ile lat minęło od ostatniego malowania fasady, ale nie mniej niż 12. Już wtedy miał taki nieprzyjemny ciemny modry kolor, teraz już zabrudzony, "przechodzony". A pamiętam to, bo wtedy właśnie byliśmy tam z moimi pierwszymi wnukami (na ferie szkolne). To były czasy! W budynku pełno dzieciaków w każdym wieku, wszystkie biegały po schodach, "gonito", "szukano", coś trzeba było robić, a zmierz zapadał już koło czwartej . Był jakiś pokój zabaw, ale raczej dl maluchów. Mój syn też tak się bawił z "bandą" starszaków. I moje wnuki też przychodziły do pokoju zziajane. A my mieliśmy chwile spokoju, na lekturę. Wtedy laptopy nie były jeszcze popularne, komputery zostały w domu, a odbiornik Tv odbierał tam czeską telewizję i najwyżej TVP. 



Tu, w słońcu kolor jeszcze jakoś wygląda, ale od zacienionej strony "nie bardzo". Po lewej basen.

Czasy się zmieniły. Teraz z wnukiem musieliśmy być obecni w pokoju zabaw, żeby nie doszło do jakiegoś "incydentu". Dzieci mało, a wszystkie jakby "przywiązane" do rodzica, bez chęci spontanicznej zabawy z drugim dzieckiem. A my chcąc nie chcąc "przywiązani" do wnuka. A wnusio też z "nowych czasów", ruchliwy, ciekawy wszystkiego, samowolny i uparty. I wymyślaj tu człowieku stale nową zabawę, nową atrakcję, żeby Małemu do głowy nie wpadł jakiś "lepszy", a głupszy pomysł (na który się uprze i nie będzie łatwo go od tego odwieść).






To tama w Jarnołtówku, na Złotym Potoku. Pamiętacie wielką powódź z 97 roku? I piosenkę "Moja i twoja nadzieja"? W tle pokazywano właśnie Jarnołtówek i niewinny zwykle Złoty Potok, jak zalewa miejscowość i niszczy wszystko na swej drodze. popatrzcie na tamę i wyobraźcie sobie ile wody tam się zgromadziło, że przelewała się górą, przez krawędź tamy!? Nam się  nie chciało w to uwierzyć. Byliśmy tam w lutym i widzieliśmy tę tamę taką, jak na zdjęciu. Teraz w strumieniu jest nawet więcej wody niż wtedy zimą. Z drugiej strony tamy nie ma zbiornika. Jest tylko szeroka niecka, gdzie woda może się rozlać. teraz płynie środkiem taki niewielki strumień.

Żeby dziecko się nie nudziło pojechaliśmy do prywatnego parku rozrywki, do sąsiedniej miejscowości Pokrzywnej. Jest tu spory hotel 4* i w tym samym obiekcie jeszcze drugi 3*. Nazwy nie podaję, nie mam zamiaru reklamować. Kto zechce, poszuka sobie "Zaginione  miasto Rosenau" i będzie wiedzieć. To "zaginione miasto", to ten park rozrywki i edukacji. Jest tu strefa "sucha" (bilet dla 2 dorosłych i dziecka to 120 zeta, czego się nie robi dla wnuka) i strefa "mokra", taki park wodny z basenami i zjeżdżalniami. Nie wiem, czy woda w tych basenach ciepła, czy "normalna". Nie dopytywałam, nie mieliśmy czasu na kąpiele, no i cena odstraszała (220 z za obie strefy).

Po drodze kilkakrotnie przekraczaliśmy wijący się Złoty Potok .


Tu ciekawy most kolejowy nad Potokiem. Jeździ tędy czeski pociąg, jak nam powiedział "tubylec": jeździ z Czech do Czech, w Polsce się nie zatrzymuje. Nawet widzieliśmy te piaskowo żółte wagoniki, przemykające po moście. 

W parku rozrywki nie robiłam zdjęć. Chociaż było tam całkiem ciekawie. Był park linowy i trampoliny, różne huśtawki. Były takie plansze do złudzeń optycznych (gdy się  nimi kreci tarcze, "ślimaki" wydają się zmieniać kształty i kolory). Także wodą można się było pobawić, spróbować przesłać wodę dalej, na koło młyńskie sposobem dawnych Egipcjan. A woda, to żywioł mojego wnusia, w każdej formie.   Były także figury owadów, gigantyczne, można się było wystraszyć, ale też dokładnie przyjrzeć.


Choćby taki komar! Jakie to szczęście, że one są takie mikre i można je zlikwidować klepnięciem .

Atrakcją dla wnuka była też jazda kolejką turystyczną dookoła ośrodka. Zaledwie 5 minut. Ale ile frajdy 😀

Nie robiłam zdjęć w tym parku komercji. Wtedy akurat głowa mnie bolała, nie miałam nastroju.

Rozrywką była też zabawa w hotelowym basenie, gdzie woda miała powyżej 30 st,C. Mały miał na ramionach dmuchane tzw, skrzydełka i pływał jak prawdziwy piesek😉Super zabawa.😊

Robiliśmy też wycieczki do pobliskiego lasu, przez który biegnie żółty szlak na Biskupią Kopę.   


Szlak prowadzi przez dawne wyrobiska kopalni łupku. Dawniej używano łupku do pokryć dachowych (niepalny). Nadal jest używany, ale teraz to raczej materiał luksusowy, a nie powszechny.


Tu głębokie wyrobisko zwane Piekiełkiem.


Takie wspinanie się na skałki bardzo się Małemu podobało, babci nieco mniej, ale spacer był o.k.

Zrobiliśmy też wycieczkę do Czech, w poszukiwaniu term. Nie znaleźliśmy. Bo "lazne", to uzdrowisko, a Jesenik Lazne, to jak Jesenik Zdrój. A nie jakieś termy😉

W drodze powrotnej jadąc przez czeskie Góry Opawskie, zrobiłam parę zdjęć tych łagodnych wzgórz.



To widok na czeskie pasmo Jeseników.


A to daleki widok na polską stronę.


Najwyższa - Biskupia Kopa, z czeskiej strony.

Wybrałam ten kierunek, ten ośrodek z sentymentu, wiedziałam, czego się spodziewać. Mały jest niejadkiem, a tu kuchnia "od zawsze" jest bardzo smaczna (ale  taka "domowa", ale ostatnio też bardzo droga - 80 zł od dorosłej osoby za obiad, podobnie za kolację, śniadanie w cenie, dla malucha połowa ceny). Mały jadł ze smakiem każdą z zup, a w domu wybrzydza i zjada tylko pomidorową. Na drugie już nie miał miejsca, ani ochoty. Dobre i to. Zjadał czasem nawet dokładkę 😀

Wiedząc, że na Święta szef kuchni nie będzie wydziwiać, tylko poda nam tradycyjne potrawy, wybrałam to miejsce na naszą zeszłoroczną Wigilię i Święta. Nie zawiodłam się. To były świetne Święta, na luzie i ze smakiem, wreszcie odpoczęłam w Święta😋


A tak wyglądał Ziemowit w Wigilię (później dosypało jeszcze trochę śniegu).

Mam dużo miłych wspomnień  z tego miejsca. Cisza, spokój, przyroda na wyciągnięcie ręki. I basen bez ograniczeń (no, może tylko takie, że od 13.00, ale do 21.00).  Jednak chyba już się tam nie wybiorę. Jest to obecnie także ośrodek rehabilitacyjny. Wiem, ludzie potrzebują odpoczynku, ludzie chorują. Ale codzienny widok ludzi poszkodowanych przez los nie nastraja optymistycznie. Jestem coraz starsza, dzieci mi nie przeszkadzają nigdy ( dzieci też tam sporo). Ale towarzystwo młodych "odmładza", a niemłodych wręcz przeciwnie... No i warunki bytowe. Jakby zatrzymano się na przełomie wieków. Pokoje małe, w kształcie wagonu tramwajowego. We troje nie byliśmy w stanie sie pomieścić na 12 m kw. Tak zwana dostawka, wysuwane łóżko spod jednego z łóżek, tarasowało wręcz przejście, jak w ciasnym namiocie  - od ściany do ściany, żeby w nocy wstać, trzeba było uważać, żeby nie nadepnąć śpiącego wnuka (za dopłatą zamieniliśmy ten standardowy pokój na studio - 2 pokoje razem z rozkładaną kanapą jako "dostawką"). Więc nie reklamuję tego hotelu. Opisałam tylko miejsce, z którym łączą się rodzinne wspomnienia, które pozostanie w mojej pamięci, które pożegnałam bez żalu.

PS jeszcze taka ciekawostka:


Tak ogromnej, bujnej  hortensji, która rośnie w ogrodzie domu nieopodal Ziemowita, nie widziałam jeszcze nigdy? A wy?

piątek, 1 sierpnia 2025

Kopenhaga ekspres

 I jesteśmy w Kopenhadze. Tu zaczęliśmy wycieczkę i tu wróciliśmy przed zakończeniem jej w Helisngborgu.

W Kopenhadze byłam trzeci raz, ale dopiero teraz miałam okazję w niej nocować. Wcześniejsze pobyty były jednodniowe. Nocowaliśmy na promie. To jeszcze były czasy, gdy Polferies pływał do Kopenhagi. Teraz płynie się do Szwecji i przejeżdża mostem nad Sundem. My też pokonaliśmy taką trasę. Nieco karkołomnie, bo po nocy na promie (i śniadaniu nieco po szóstej rano, kto wtedy coś je?) "wylądowaliśmy" w Karlskronie. I żeby chociaż zwiedzić to miasto? Ale gdzie tam (taki program, na który się zgodziłam, bo akurat Karlskronę zwiedziliśmy zaraz po pandemii, sami). Po dwóch godzinach byliśmy w Danii, w Kopenhadze. Z pochmurnej, dżdżystej  i chłodnej pogody w Gdyni i Karlskronie  (rankiem +18 st.C). trafiliśmy do słonecznej i ciepłej Kopenhagi. W strojach jedynie słabo "na cebulkę" (zdjęłam rajstopy i żakiet). Słońce grzało coraz mocniej, a pani przewodnik "popędzała" nas  bez litości. Autobus z cieńszymi rzeczami odjechał "w siną dal". Gdybym była bystrzejsza (ale niedospana byłam trochę przymulona i przegrzana), to bym poprosiła o podanie miejsca spotkania i dalej zwiedzalibyśmy z Moim indywidualnie. W centrum Kopenhagi orientuję się całkiem dobrze, zabytki i historię znam. Pojechałam na wycieczkę nie dla Kopenhagi, tylko dla tych mniejszych, wcześniej opisanych, nieznanych mi miejscowości. 

Kopenhaski symbol  - Mała Syrenka. I ona rzeczywiście jest mała, chyba naturalnej wielkości. Przy pomniku tłumy (chociaż to była środa).

Oczywiście Kopenhaga jest pięknym miastem, według mnie najładniejszą stolicą Skandynawii. Cieszyłam się na ponowne spotkanie z nią. Tylko nie przewidziałam upałów. Meteorolodzy też nie.

Kopenhaga została miastem w połowie XIII wieku, a stolicą uczynił ją " nasz" Eryk Pomorski w początkach XV wieku, gdy odebrał miasto biskupom Roskilde (to Roskilde było pierwszą stolicą Danii). Obecnie w Kopenhadze mieszka około 654 tysięcy osób.


Kolejny symbol pokazywany turystom - fontanna Gefion.



Wszędzie tłumy.

Cóż, jak wszystko jest po mojej myśli , to nie marudzę, a jak nie jest, to bywam nieco uciążliwa.

W czasie wolnym popłynęliśmy płaskodenną łodzią turystyczną po kanałach Kopenhagi. To było nowe doświadczenie - Kopenhaga widziana z wody. Ciekawie. Niestety, na łodzi był tłok, Daszek osłaniający pasażerów od ew. deszczu był z matowego plastiku, przed grzejącym słońcem nie chronił, wiatru, jak na lekarstwo, niewiele odpoczęliśmy od skwaru. No i siedząc w środku łodzi, daleko od burt, nie miałam dobrych okazji do zrobienia porządnych zdjęć.


Tu kopenhaska opera (ta w Oslo ładniejsza, ale na tej robią ponoć zawody w skakaniu z dachu do wody!)


Zaczynaliśmy od Nowego Portu (Nyhavn) czyli wizytówki Kopenhagi, jednej ze starszych okolic miasta, w samym historycznym centrum. 




Oczywiście pokazano nam siedzibę króla, od zeszłego roku Fryderyka X i jego matki, królowej Małgorzaty II (na "emeryturze", ale nadal posiadającej tytuł "królowej Danii)


Zespół czterech pałaców i placu z pomnikiem przodka (Fryderyka lub Christiana, innych imion nie przybierają) - Amalienborg.



Piękne stare kamienice mieszczańskie przy najstarszym i najdłuższym kopenhaskim deptaku. Strøget powstał w 1962 roku i był wtedy najdłuższą strefą pieszą na świecie. Liczy 1,1 km.


Plac przed byłą siedzibą opery, obecnie mieści się tam teatr.


Mnie zafascynowały kwiaty - plac, jak wielki klomb 😍


A tego dnia miałam urodziny 😊 Tu wejście do sławnego i zabytkowego już parku rozrywki Tivoli. My mieliśmy kolację w pobliżu. Parki "rozrywki" nigdy mnie nie kusiły. Ale teraz to zabytek (ja "tyż"), więc uwieczniono. I widać, że to Kopenhaga😉

I tak się zaczęła (i skończyła) duńska przygoda.