wtorek, 1 października 2024

Nowe miejsca, kilka tematów

 Pojechałam z Moim, jako osoba towarzysząca, tym razem na zawody łucznicze. Pod Kraków. Właśnie zaczęłam się zastanawiać, czy jest jakieś inne duże miasto, "pod" które bym nie pojechała? Wszędzie może być ciekawie, ale Kraków działa na mnie, jak magnes :) Miałam nadzieję, że podkrakowska miejscowość jest na tyle blisko Krakowa, że nie będzie problemu z dotarciem do centrum. I nie było :)

Ale najpierw o nowości. Zawody (mające w swojej nazwie "międzynarodowe", ale tym razem startowali tylko Polacy) odbywały się we wsi Więcławice. Zacna wioska! Malutka, ale z tradycjami sięgającymi XIII wieku. Sołectwo składa się z Więcławic Starych i Więcławic Dworskich i razem liczy zaledwie nieco ponad 500 osób. A mimo to we wsi jest szkoła podstawowa, remiza OSP, parafia rzymskokatolicka, kilka sklepów (widziałam 2, w tym spożywczy otwarty codziennie od wczesnego rana do późnego wieczora) i dwa kluby sportowe, w tym, ewenement - parafialny klub sportowy! I właśnie ów parafialny klub był organizatorem owych zawodów łuczniczych. Kościół w Więcławicach powstał w 1748 roku. Drewniany z drewna modrzewiowego. Barokowy, jednonawowy. Wpisany do rejestru zabytków w 1958 roku. Czas powstania tej wsi i także ten drewniany kościółek przypominają moją wioskę. Ale na tym podobieństwa się kończą. Więcławice wyglądają, jakby były w odległej krainie, gdzieś w podgórskiej okolicy. No, jest to Jura Krakowsko- Częstochowska, ale to zaledwie (podobno) 19 minut autem od Rynku Głównego w Krakowie (pod warunkiem, że nie ma korków i remontów dróg, co chyba się nie zdarza, bo w tej chwili Kraków jest w permanentnych robotach drogowych). A tu jedna wioska przy drugiej, dosłownie, ciąg małych wiosek, ulicówek. I przeważająca większość ma takie podobne w formie nazwy  - Więcławice, Zdzięsławice, Michałowice, Dziekanowice, Raciborowice, Radziejowice, Batowice, Zagórzyce. A między nimi takie "dziwo" - Masłomiąca?? I gdy jechałam do Krakowa, autobusem MPK (pół godziny do granic miasta), to patrzyłam na te zupełnie inne wioski, zupełnie inne, niż te, które widuję w mojej okolicy (a jest ich wokół Poznania naprawdę sporo). Podkrakowskie wioski czyste, zadbane, często z pięknymi nowymi willami, czy wręcz posiadłościami (tak blisko Krakowa ceny gruntów są zapewne imponujące). I jeszcze jedna ogromna różnica - nie ma rozległych widoków, są wąskie kręte drogi, obrośnięte starymi drzewami. Tam jest wszędzie zielono i kolorowo od kwiatów w przydomowych ogródkach, bujnie zielono, także na rzadkich nieużytkach. Tam na pewno często pada deszcz, nie to co u nas - raz na miesiąc, jak dobrze pójdzie (w tym roku znów mieliśmy letnią suszę).

Wracając do Więcławic - miejscowość znajduje się na odnowionej trasie Małopolskiej Drogi św. Jakuba z Sandomierza do Tyńca. W 2013 roku więcławską (tak tu mówią) świątynię ustanowiono Diecezjalnym Sanktuarium św. Jakuba Apostoła, pierwszym w Małopolsce.



Do zabytków należy też drewniana dzwonnica "o konstrukcji słupowej" z 1846 roku.



Pielgrzym?

Do Krakowa pojechałam "na chwilę". Żeby znów zobaczyć ulubione stare miasto, przejść się plantami, ulicą Floriańską, popatrzeć na Sukiennice, na Rynek Główny ( u nas jest Stary Rynek), na kościół Mariacki. Tym razem kościół Mariacki, jego wyższa wieża był w remoncie, "owinięty" siatkami, rusztowaniami. Nie dokumentowałam tego. 



Była sobota, ale pogoda się zepsuła, zachmurzyło się, tłumów nie było. Chociaż nadal słychać było najróżniejsze języki (obce) 😉


Na Małym Rynku trwał jakiś "festiwal" przede wszystkim kulinarny, ale były też wyroby ludowe i inne (ozdoby, pamiątki), które na tego typu jarmarkach są sprzedawane. Ceny, że aż zęby bolą (za malutki oscypek smażony, z odrobiną żurawiny - 8 zł, a to danie na dwa kęsy). Dla mnie nic ciekawego.
Na kawę, z deserem, poszłam na ulicę Starowiślną do mojej ulubionej krakowskiej cukierni. 


W kawiarence mają wspaniałe torty (ten nazywa się "Opera", super!) i smaczną kawę w przyzwoitych cenach (za widoczne cappuccino 10 zł).
A w sklepie cukierni zawsze, gdy jestem w Krakowie, kupuję makaroniki z różą, nugat i ciasteczka grylażowe. Czasem też kremówkę (duże ciacho), piszyngery i ciasteczka maślane. To naprawdę krakowskie, małopolskie wyroby, tradycyjne, niezmiennie  smaczne od lat. Czasem specjalnie dla tych smakołyków zahaczam o Kraków (w drodze w góry na przykład). Tym razem też nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności (bo nie wiadomo, kiedy nadarzy się kolejna okazja). I już wracałam do wioski. Bo wieczorem był bankiet.

A w niedzielę dalsze strzelanie. Zimno się zrobiło i wietrznie. Zawodnicy w kilku kategoriach wiekowych, wszyscy już "seniorzy", wielu "wolnych strzelców"(dosłownie), niezrzeszonych (taka formuła zawodów).



Żadne to tory łucznicze. Po prostu duża łąka, na co dzień stoją na niej bramki do piłki nożnej, a teraz ustawiono tarcze łucznicze. I były mistrzostwa, już kolejne XVI ! Każde w innym miejscu. Tym razem w małej wioseczce 😊

A wiecie, że w tych okolicach (małopolskich) ludzie wychodzą "na pole", kiedy wychodzą na dwór? A gdy jest zimno na dworze, czy tutaj jest  zimno "na polu"? Cóż regionalizm, dla mnie śmieszny (widziałam taki plakat zachęcający ludzi do wyjścia "na pole", bez cudzysłowu).

A w moim ogrodzie już jesienne remanenty. Rosną jeszcze pory i selery, mizerna pietruszka,  bujny krzak bazylii, sporo świeżego koperku wysianego z tegorocznych baldachów, roszponka, posiana w sierpniu, dojrzewają ostatnie pomidorki daktylowe. Dziś urwałam ostatnie małe cukinie. I przedostatnie fasolki. Dopóki nie wyrwę ostatnich krzaczków fasoli, to każdy zbiór jest "przedostatnim"😉




Czeka mnie jeszcze zbiór jabłek z ostatniego drzewka. Jest ich trochę, ale nie aż tyle, żebym się martwiła nadmiarem, jak w zeszłym roku. I są też winogrona do zerwania. Wiele gron jest zniszczonych przez osy. No i szpaki nie odpuszczają. Powróciły po parotygodniowej przerwie i znów robią przeloty z postojami na naszych winogronach. A co mi tam. Niech jedzą, będzie mniej pracy dla mnie i Mojego. Na razie zrywamy tylko tyle, ile chcemy zjeść na bieżąco. Mam jeszcze sporo pracy z zerwaniem suchych strąków fasoli. jest ich tyle, że wystarczy i na przyszłoroczny siew i do jedzenia (bo nie mam aż tyle miejsca, żeby wszystkie ziarna posiać). I jeszcze muszę przed przymrozkami wykopać kłącza kanny i bulwy dalii (cebulki gladioli już wykopałam). Potem powinnam posadzić cebulki tulipanów i czosnek. I zakończyć sezon ogrodowy. 
Kwiatów już nie mam. Te, które zostały kwitną drugi raz i są mizerne. Do wazonika zwykle coś znajdę, choćby topinambury, kwitnące nad strugą za domem 😊



7 komentarzy:

  1. Więcławice są także blisko mnie, podobnie jak Łagiewniki, taka zbieżność nazw!
    Nie dziwi mnie, że pojechałaś, odpuścić taką okazję?
    Lubię oglądać wioski i małe miasteczka w drodze, czasami zatrzymujemy się na jakimś ryneczku, zdarzy się i cukiernia z dobrym ciastem.
    Bardzo ciekawa relacja, Haniu:-)
    Pięknego października, kochana!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje Joasiu! W tej połowie roku nie składa nam się żaden większy wyjazd, więc chociaż małe przerywniki w codzienności cieszą :) Serdeczności!

      Usuń
  2. Łucznictwo, wow! Ale tymi smakołykami to mi narobiłaś smaka! Ślinka cieknie! Pozdrawiam Cię serdecznie i zapraszam do mnie ♥️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę się oprzeć tym ciastkom. Ale w domu takich smacznych nie mam, no i zwykle jadam o wiele mniejsze porcje ;) Mój łucznik strzelał już, gdy sie poznaliśmy (ciebie jeszcze na świecie nie było ) :)

      Usuń
  3. Studiowałam w Rzeszowie, tam też mówią na polu. Bardzo mnie to śmieszyło, nigdy nie używałam. Moje teściowie tak mówili, Ale mąż nie. Jeszcze były tam inne regionalizmy, ale nie pamiętam.
    Kiedyś przed laty poznałam w pociągu jednego łucznika, pamiętam, że miał bardzo piękne umięśnione ręce🤣
    Dla mnie Kraków to jakby moje miasto uniwersyteckie, bo tak często tam bywałam w młodości, znałam doskonale miasteczko akademickie, kluby i domy studenckie. Pamiętam, że mając kompleksy mojej prowincjonalnej uczelni, często, gdy poznawałam nowych ludzi w Polsce, podawałam adres zamieszkania DS Babilon. Kilka moich koleżanek tam zostało po studiach, często do nich jeździłam i nadal jeżdżę. Córka też tam pracowała. Jeździłam na koncerty, teatry itd umiałam jeździć po Krakowie samochodem. Ostatni raz byłam równy rok temu, bo miałam wycieczkę zagraniczną z Krakowa i przy okazji dwa noclegi u koleżanki, bo wyjazd był rano a powrót w nocy. My wszyscy w kieleckim kochamy Kraków, wycieczki tam są regularne, dużo połączeń komunikacyjnych. Zięć ma tam brata i córka ciągle jeździ.
    I w ogóle, jak u Boya, A czy znasz ty te kawiarnie ,w całym świecie takich nie ma.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie znam Krakowa zbyt dobrze, byłam tam wiele razy i jestem gotowa z byle okazji tam pojechać, ale najdłużej to pewnie byłam tam 3, czy 4 dni. I właściwie znam tylko centrum. Miałam przyjaciółkę na medycynie w Krakowie i kiedyś ją odwiedziłam i nocowałam w jej pokoju w akademiku na Grzegórzeckiej. I zwykle nocowałam w centrum. Do Krakowa od nas daleko, no i nie mam tam znajomych ani rodziny, więc rzadko bywam.
      W Poznaniu też mamy mnóstwo nastrojowych kafejek, zwłaszcza w okolicach Starego Rynku i centrum.
      A mój łucznik, gdy go poznałam był zawodnikiem, nawet w kadrze narodowej juniorów. I piękny był, gdy strzelał na torach w letni dzień :)) Nadal z łukiem dobrze wygląda (choć czasu się nie cofnie ani nie zatrzyma).

      Usuń
  4. Ja też jeździłam zwykle na dwa -trzy dni i zawsze w czyimś towarzystwie, to byłam kierowana. A po koncercie Paula Mc Cartney'a w Tauron Arena, poszłam pół miasta na piechotę do koleżanki na nocleg zanim taksówka zaczęła odpowiadać na telefony. Do tramwaju nie dało się wcisnąć. Weszłam w końcu do jakiegoś eleganckiego hotelu i stamtąd mi zamówili. Im odpowiedzieli.
    I w ogóle tak mnóstwo wspomnień z Krakowa, Wieliczki i oczywiście Zakopanego sprzed lat, bo kiedyś jeździło się przez miasto. Ale najfajniejsze to są te z czasów studenckich. Tak dawno temu, a doskonale się pamięta. Szalona lokomotywa... Życia.

    OdpowiedzUsuń