Byliśmy wczoraj z Moim odwiedzić wnuka na obozie harcerskim.
Zaskoczył mnie ten obóz. A odczucia mam ambiwalentne. To chyba dlatego,
że przywykłam już do cieplarnianych warunków życia, zapomniałam, co
znaczy "przygoda" . I nieodparcie narzucały się porównania z "moim" obozem harcerskim sprzed 55 lat :)
14 lat, to dobry wiek na "oderwanie od maminej
spódnicy", a tyle ma nasz wnuk. A to oderwanie, to skok na głęboką wodę samodzielności. Jest
las, daleko od cywilizacji. Są namioty, po kilka w półokręgu, a te półokręgi oddzielone od siebie niewysokimi drzewami, krzakami. Jeden namiot, to jeden zastęp,
po kilka osób, zwykle 5-6, w podobnym wieku.
T
o namioty młodzieży. Łóżka, a właściwie prycze chłopcy zrobili sami z przygotowanych dla nich cienkich drągów sosnowych. Na niższej półce jest "magazyn" - ubrania, rzeczy osobiste, na wyższym poziomie materac (z zasobów harcerskich), własna karimata i swój śpiwór.
Tu śpią młodsi, zuchy.
Nie ma prądu, nie ma
bieżącej wody. Harcerze (i
harcerki, także zuchy) myją się w "umywalni", powierzchni (pod gołym
niebem) z miskami, na drewnianych stojakach, wodą z jeziora. Do mycia
twarzy - woda z butli. Jedzenie harcerze też przygotowują sami: są
dyżury, zastępy robią kanapki na śniadanie, gotują niewyszukane obiady
(obierają ziemniaki, gotują kasze, ryż, makaron, jajka, jakieś warzywa,
kiełbasy - na palnikach na butle gazowe). Kuchnia jest polowa, osłonięta
z dwóch stron nieprzemakalnym plastikiem, z takim samym, przejrzystym
dachem.
Wodę do jedzenia, picia i zmywania dostarcza dość cienki wąż,
ciągnięty ok. 2 km z najbliższej wioski (w tej wiosce nie ma akurat
nawet sklepu).
Latryna, to kolejna osobliwość.
Oczywiście, osobna dla dziewcząt, osobna dla chłopców. Wielki i głęboki
dół wykopany w głębi lasu, otoczony starymi plakatami wyborczymi z
czasów wyborów prezydenckich (tworzą "ściany", ale niezbyt wysokie). Nad
tym kloacznym dołem zamontowano solidne rusztowania, na których można
usiąść ("za potrzebą", przeżycie, jak z horroru). Papier
toaletowy był na miejscu, na długim gwoździu. A na polance obok butla z
wodą, z kranikiem i mydło (wszak należy umyć ręce).
Obóz w
środku lasu, a po sąsiedzku leśne jezioro z piaszczystą plażą. Zdaje
się, że kilkoro rodziców tych najmłodszych zuchów rozbiło namioty nad
jeziorem, żeby maluchy nie czuły się zbyt samotne. Upał okrutny, jezioro
nęciło, więc skorzystałam z okazji i popływałam chwilę. W cieniu drzew,
w środku lasu, tam gdzie stały namioty, nie było tak tragicznie. Ale
mimo wszystko pogoda, dla mnie, nieznośna.
A wnuk
zadowolony. Właśnie o takim "obozie przetrwania" marzył. Takie wakacje
od Internetu na pewno dobrze każdemu zrobią ;) (bo przecież nie ma
prądu, nie ma jak naładować rozładowanego smartfona, tu też przydali się
odwiedzający rodzice, dziadkowie, w restauracji, do której zabraliśmy
wnuka i syna, można było naładować telefon, w oczekiwaniu na obiad).
Przypomniałam sobie mój obóz harcerski. To było w 1969 roku. Też kilka
namiotów w lesie, nad brzegiem dużego jeziora. Chyba był prąd. Była
kuchnia polowa, ale była też kucharka. Harcerze owszem, obierali
ziemniaki, mieli dyżury w kuchni, ale nie pamiętam śniadań ani kolacji.
Robiliśmy sami z podanych produktów? Mieliśmy dyżury zastępami, także w
nocy. Pamiętam, jak w kuchni, w nocy objadaliśmy z galaretki kość od
giczy cielęcej, na której poprzedniego dnia była nagotowana zupa (tej
kości nikt by już nie zużył). Nie jadam cielęciny (nie jadam "dzieci"),
ale wtedy był to niesamowicie dobry smak, zapamiętany na całe życie.
Spaliśmy w dużych namiotach, ustawionych w okrąg. Obóz otoczony był
siatką maskującą, z dwóch stron, od bramy, aż do plaży. Na prawo od
bramy spały dziewczyny (chyba 3 namioty po 8 osób), po lewej chłopacy i
kierownictwo - drużynowy i oboźny, jeszcze osobno pani kucharka i pani
pielęgniarka. Spaliśmy na metalowych łóżkach, przywiezionych z Poznania.
Ale materace zrobiliśmy sobie sami: wsypy musieliśmy uszyć w domu, a
wypchaliśmy je dostarczonym sianem :) No i śpiwory mieliśmy swoje. I
tak, jak wnuk, mieliśmy podchody, ogniska, apele, wyprawy piesze do
pobliskiego miasteczka (na lody) i spotkania z innymi harcerzami z
drugiej strony jeziora. To była niezapomniana przygoda.
Takie niewyraźne zdjęcie ze zdjęcia, ale widać mnie w mundurku, stoję druga, z wyciągniętą ręką (i druhny z zastępu, czas zatarł imiona). A datę pamiętam
dobrze, bo właśnie na obozie słuchaliśmy przez radio (głośnik obozowy)
relacji z pierwszego lądowania człowiek na Księżycu! Czyli dokładnie
20/21 lipca , 55 lat temu! "Jeden mały krok człowieka, ale wielki krok
ludzkości" . Ale czy rzeczywiście? Niewiele dalej posunęliśmy się w "zagospodarowywaniu" kosmosu. Inne dziedziny były ważniejsze.
Ale data jest historyczna. Warto o niej pamiętać. Dzięki obozowi pamiętam do dziś.