niedziela, 21 lipca 2024

Na obozie harcerskim - wczoraj i dziś

Byliśmy wczoraj z Moim odwiedzić wnuka na obozie harcerskim. Zaskoczył mnie ten obóz. A odczucia mam ambiwalentne. To chyba dlatego, że przywykłam już do cieplarnianych warunków życia, zapomniałam, co znaczy "przygoda" . I nieodparcie narzucały się porównania z "moim" obozem harcerskim sprzed 55 lat  :)
 14 lat, to dobry wiek na "oderwanie od maminej spódnicy", a tyle ma nasz wnuk. A to oderwanie, to skok na głęboką wodę samodzielności. Jest las, daleko od cywilizacji. Są namioty, po kilka w półokręgu, a te półokręgi oddzielone od siebie niewysokimi drzewami, krzakami. Jeden namiot, to jeden zastęp, po kilka osób, zwykle 5-6, w podobnym wieku.


To namioty młodzieży. Łóżka, a właściwie prycze  chłopcy zrobili sami z przygotowanych dla nich cienkich drągów sosnowych. Na niższej półce jest "magazyn" - ubrania, rzeczy osobiste, na wyższym poziomie materac (z zasobów harcerskich), własna karimata i swój śpiwór.


Tu śpią młodsi, zuchy.

 Nie ma prądu, nie ma bieżącej wody.  Harcerze (i harcerki, także zuchy) myją się w "umywalni", powierzchni  (pod gołym niebem) z miskami, na drewnianych stojakach, wodą z jeziora. Do mycia twarzy - woda z butli. Jedzenie harcerze też przygotowują sami: są dyżury, zastępy robią kanapki na śniadanie, gotują niewyszukane obiady (obierają ziemniaki, gotują kasze, ryż, makaron, jajka, jakieś warzywa, kiełbasy - na palnikach na butle gazowe). Kuchnia jest polowa, osłonięta z dwóch stron nieprzemakalnym plastikiem, z takim samym, przejrzystym  dachem. 



Wodę do jedzenia, picia i zmywania dostarcza dość cienki wąż, ciągnięty ok. 2 km z najbliższej wioski (w tej wiosce nie ma akurat nawet sklepu).
Latryna, to kolejna osobliwość. Oczywiście, osobna dla dziewcząt, osobna dla chłopców. Wielki i głęboki dół wykopany w głębi lasu, otoczony starymi plakatami wyborczymi z czasów wyborów prezydenckich (tworzą "ściany", ale niezbyt wysokie). Nad tym kloacznym dołem zamontowano solidne rusztowania, na których można usiąść ("za potrzebą", przeżycie, jak z horroru). Papier toaletowy był na miejscu, na długim gwoździu. A na polance obok butla z wodą, z kranikiem i mydło (wszak należy umyć ręce).
Obóz w środku lasu, a po sąsiedzku leśne jezioro z piaszczystą plażą. Zdaje się, że kilkoro rodziców tych najmłodszych zuchów rozbiło namioty nad jeziorem, żeby maluchy nie czuły się zbyt samotne. Upał okrutny, jezioro nęciło, więc skorzystałam z okazji i popływałam chwilę. W cieniu drzew, w środku lasu, tam gdzie stały namioty, nie było tak tragicznie. Ale mimo wszystko pogoda, dla mnie, nieznośna.




A wnuk zadowolony. Właśnie o takim "obozie przetrwania" marzył. Takie wakacje od Internetu na pewno dobrze każdemu zrobią ;) (bo przecież nie ma prądu, nie ma jak naładować rozładowanego smartfona, tu też przydali się odwiedzający rodzice, dziadkowie, w restauracji, do której zabraliśmy wnuka i syna, można było naładować telefon, w oczekiwaniu na obiad). 

Przypomniałam sobie mój obóz harcerski. To było w 1969 roku. Też kilka namiotów w lesie, nad brzegiem dużego jeziora. Chyba był prąd. Była kuchnia polowa, ale była też kucharka. Harcerze owszem, obierali ziemniaki, mieli dyżury w kuchni, ale nie pamiętam śniadań ani kolacji. Robiliśmy sami z podanych produktów? Mieliśmy dyżury zastępami, także w nocy. Pamiętam, jak w kuchni, w nocy objadaliśmy z galaretki kość od giczy cielęcej, na której poprzedniego dnia była nagotowana zupa (tej kości nikt by już nie zużył). Nie jadam cielęciny (nie jadam "dzieci"), ale wtedy był to niesamowicie dobry smak, zapamiętany na całe życie. Spaliśmy  w dużych namiotach, ustawionych w okrąg. Obóz otoczony był siatką maskującą, z dwóch stron, od bramy, aż do plaży. Na prawo od bramy spały dziewczyny (chyba 3 namioty po 8 osób), po lewej chłopacy i kierownictwo - drużynowy i oboźny, jeszcze osobno pani kucharka i pani pielęgniarka. Spaliśmy na metalowych łóżkach, przywiezionych z Poznania. Ale materace zrobiliśmy sobie sami: wsypy musieliśmy uszyć w domu, a wypchaliśmy je dostarczonym sianem :) No i śpiwory mieliśmy swoje. I tak, jak wnuk, mieliśmy podchody, ogniska, apele, wyprawy piesze do pobliskiego miasteczka (na lody) i spotkania z innymi harcerzami z drugiej strony jeziora. To była niezapomniana przygoda.


Takie niewyraźne zdjęcie ze zdjęcia, ale widać mnie w mundurku, stoję druga, z wyciągniętą ręką (i druhny z zastępu, czas zatarł imiona).

 A datę pamiętam dobrze, bo właśnie na obozie słuchaliśmy przez radio (głośnik obozowy) relacji z pierwszego lądowania człowiek na Księżycu! Czyli dokładnie 20/21 lipca , 55 lat temu! "Jeden mały krok człowieka, ale wielki krok ludzkości" . Ale czy rzeczywiście? Niewiele dalej posunęliśmy się w "zagospodarowywaniu" kosmosu. Inne dziedziny były ważniejsze.

Ale data jest historyczna. Warto o niej pamiętać. Dzięki obozowi pamiętam do dziś.

czwartek, 18 lipca 2024

Nad jeziorem

Z okazji urodzin zrobiłam sobie i Mojemu prezent: poszukałam hotelu nad jeziorem, nie za daleko od domu, z wyżywieniem, basenem, SPA i darmowym parkingiem (uważam, że opłata za parking hotelowy dla gości hotelowych, to jakieś dodatkowe "opodatkowanie" gości, jakaś fucha dla "znajomych królika", po prostu nadmiar zdzierstwa. Niech to będzie nieco wyższa opłata za pobyt, szczególnie, że są miejsca, gdzie bez auta się nie dojedzie (gdy teren parkingu należy do hotelu, to elegancko jest nie brać opłat za parking). 

Tym razem hotel nad jeziorem Rudnik (jeszcze w granicach miasta Grudziądza, ale na dalekich, zielonych peryferiach) miał wszystko to, co lubię. I co lubi Mój - spory akwen wodny :)

Jest lato, upały, więc nic dziwnego, że plaża była pełna ludzi (po sąsiedzku była plaża  Miejskiego Ośrodka Wypoczynku i Rekreacji, czysto i porządnie).


W tle nasz hotel.

Taka ciekawostka w Grudziądzu. I w hotelu i w mieście takie "zaplecione" wierzby w donicach. Czyżby tegoroczna miejscowa  moda? U nas czegoś takiego jeszcze nie widziałam.

W upał najlepiej być albo w wodzie, albo na wodzie :) Pływaliśmy rowerem wodnym ( wolny, jak żółw) i kajakiem (tak lubię znacznie bardziej).


A chmurki, jak wata cukrowa, odbijały się w wodzie.

No i pływaliśmy w jeziorze (nawet nie poszłam zobaczyć, jak wygląda hotelowy basen). Zanurzyłam się z "bólem" (trochę to trwało, duża różnica temperatur), ale potem woda była cudna, mimo, że nieco mętna. I nie chciało się z niej wychodzić.

Żeby w pełni wykorzystać pobyt w hotelu z masażami Mój zafundował mi ajurwedyjski masaż stóp (te "stopy" miałam masowane aż do kolan ) i masaż pleców. Bardzo dobrze mi zrobiły te masaże 😊.

Mimo upału nie mogłam usiedzieć w jednym miejscu. Przecież do centrum Grudziądza mieliśmy tylko ok 15 minut autem (a kawałek od hotelu, ze 2-3 przystanki autobusem miejskim, jest pętla tramwajowa, tramwaj nr 2 jedzie przez całe  miasto, aż pod sam  Rynek, może nawet na przeciwległy kraniec miasta, ale nie sprawdzałam). Grudziądz to duże miasto, powiatowe, w 1999 roku miało przeszło 100 tys. mieszkańców (teraz nieco ponad 97 tys.).

Byliśmy w Grudziądzu pięć lat temu. Też w taki upalny dzień. Lubię grudziądzkie Stare miasto. Ma swój klimat,  ja "zbieram" w pamięci takie klimaty, takie miejsca i lubię do nich wracać.


Rynek nieduży, zadbany. W narożniku gotycka bazylika św. Mikołaja.


Tu barokowy zespół poklasztorny benedyktynek tzw. Dom Opatek i kościół św. Ducha.


Muzeum Miejskie.


To sławne spichrze grudziądzkie, z poziomu Starego Miasta.


A to widok na spichrze od strony Wisły!
W Grudziądzu zachowały się fragmenty gotyckich murów obronnych.



Za murami gotycki kościół ewangelicki.

Odwiedziny  Starego Miasta nie byłyby pełne, gdybyśmy nie wstąpili do jednej z wielu kawiarenek na świeżym powietrzu, w uliczce przy Rynku.


Wypiliśmy tu smaczną kawę mrożoną .

Grudziądz znacznie ucierpiał w czasie wojny (65% miasta w gruzach). Jednak najważniejsze zabytki ocalały i Grudziądz znajduje się na Szlaku Gotyku Ceglanego

Na zakończenie pobytu, w dniu urodzin pojechaliśmy do Chełmna. Bardzo lubię to małe (jednak powiatowe - nieco ponad 18 tys. mieszkańców), bardzo zasłużone dla historii miasto (słynna lokacja miast na prawie chełmińskim). Miasto nie ucierpiało w czasie wojny i zachowało się tu siedem gotyckich kościołów, gotyckie mury obronne długości prawie 2,3 km, a w murach 3 baszty, dwie bramy i wieża Mestwina. Jest tu chyba najwięcej zabytków gotyckich na metr kwadratowy, w Polsce (13,86 km kw. powierzchnia miasta)😉(Szlak Gotyku Ceglanego).


To fara pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP, w środku są relikwie świętego Walentego (i pewnie dlatego, żeby promować miasto,  nadano Chełmnu miano "miasta zakochanych").



To kościół podominikański św. Piotra i Pawła.


To pięknie odnowiony zespół klasztorny Sióstr Miłosierdzia (dawniej cystersko-benedyktyński zespół klasztorny).

Barokowy ołtarz w przyklasztornym kościele (a kościół oczywiście gotycki).



I jeszcze kościół pofranciszkański pw. św. Jakuba i św. Mikołaja.

Ale najpiękniejszy jest Ratusz , na rozległym Rynku.😍



Perła architektury renesansowej (z elementami gotyku, a jakże).

Żeby uczcić urodziny wstąpiliśmy do uroczej cukierni na rogu Rynku.



Posileni tak wspaniałymi deserami mogliśmy wracać do domu. 
I jak tu nie lubić Chełmna? 

piątek, 12 lipca 2024

Przesadziłam ;)

 Przesadziłam z fasolą. I wcale nie przesadzałam fasoli. Okazuje się, że za dużo jej posiałam. Aż nie do wiary, że powiem coś takiego! U mnie raczej polityka niedoboru, a tu nadmiar. Bardzo lubię fasolkę szparagową. Od kiedy mieliśmy kawałek ziemi uprawnej (najpierw ogródek działkowy rodziców) była własna fasolka, przez całe lato. Na daczy było kilka (jeśli nie kilkanaście) odmian fasoli: niskie i pienne, zielone i żółte, wszystkie tzw. szparagowe, czyli nie na ziarno (chociaż biały i czerwony  Jaś też bywał). Tato siał sukcesywnie, co tydzień , dwa fasolę od maja do połowy lipca (dojrzewała przed jesiennymi przymrozkami). Ja też staram się tak siać fasolkę, żeby była przez całe lato. W zeszłym roku bardzo późno przyszła wiosna i nie miałam jakoś miejsca na większą ilość fasolki (kupiłam sporo sadzonek pomidorów, wysiałam ogórki). Nie najadłam się tą moją fasolką, czułam niedosyt (a nie kupuję, z zasady, warzyw, które rosną mi w ogrodzie).

W tym roku postawiłam na fasolkę. Pierwsze ziarna, próbnie, posiałam pod koniec kwietnia. Wiosna była ciepła, żadne przymrozki fasolkom nie zagroziły, jadłam pierwsze strąki pod koniec czerwca!


A teraz bujność i dojrzewają kolejne krzaczki. Trzy dni nie jedliśmy w domu (czyli nie jedliśmy naszej fasolki) i okazuje się, że zielone strąki są "wszędzie" i zaczynają iść w ziarno, dojrzewają (upał też ma na to wpływ).


Na warzywniku poza fasolką sporo kopru. Nareszcie! W zeszłym roku zupełnie nie chciał rosnąć. Ogórków troszkę będzie też, ale chyba na kiszenie nie starczy. Nie szkodzi, lubimy surowe też.
 Dziś zerwałam, co wpadło w oko i ręce. Na razie nieco ponad 1,5 kg. A do zerwania jeszcze raz tyle, bo wyjeżdżamy na pare dni (a na co mi tyle ewentualnych nasion na siew, już w tym roku nie byłam w stanie wysiać wszystkich zeszłorocznych, a fasolę w ziarnach jemy bardzo rzadko). No, przesadziłam z ilością, za dużo dojrzewa na raz.


Ale i tak sie cieszę, że kolejne strączki pojawią się za tydzień, następne może za 3 tygodnie . I nie zabraknie mi fasolki aż do jesieni. Czego nie wydam rodzince, czego nie zjemy - zblanszuję i zamrożę. Zimą też chętnie zjem choćby zupy jarzynowe z fasolką. 

Wiecie, że w Wielkopolsce mówiono na fasolkę szparagową "szabelek". Dziś będzie zupa szabelkowa. W dzieciństwie Mój miał tak często taką zupę na obiad, że teściowa wspominała, jak narzekał, jako dziecko: " ciągle tylko ten szabelek i szabelek". Dziś z sentymentem wspomina tamte dni i tamte dania, a ja postaram się zrobić najlepszą zupę szabelkową. Może choć trochę będzie przypominać tamtą, z dzieciństwa Mojego (ja tamtej zupy nigdy nie jadłam)?

A w ogrodzie cieszą oczy (i pachną cudnie) floksy, moje wspomnienia z dzieciństwa .



Jedne przekwitają, a drugie rozkwitają w pełni (po kilku dniach).😍

czwartek, 4 lipca 2024

Walota zakwitła

 Walota, kwiat doniczkowy, z cebuli, który sprowadzono do Anglii, z Afryki Południowej, w I połowie XIX wieku  (nie tak dawno, chyba w końcu XX wieku, zmieniono jej łacińską nazwę gatunkową, ale w Polsce funkcjonuje nadal jako Walota). 

Czemu tak się cieszę z kwitnącej waloty? Jej historia w moim domu sięga II połowy lat 80-tych. Byłam swego czasu wychowawczynią I klasy w podstawówce moich dzieci (a dokładnie byłam "Panią" mojego syna przez pół roku). W kasie było dużo kwiatów, którymi trzeba było się zaopiekować w wakacje. Dzieci brały różne kwiatki do domu na 2 miesiące. Ja (w imieniu syna) wybrałam niewielką roślinkę, z ładnymi wąskimi ciemnozielonymi wstęgowymi liśćmi, bez kwiatu. Ale jej starsza "siostra" (może "matka") na tym samym parapecie, zakwitła w klasie. I mnie zachwyciła. Tę roślinę też zabrałam na przechowanie. Po wakacjach syn odniósł do szkoły tę większą roślinę. A młoda została u nas w domu. Była zupełnie niekłopotliwa, stała sobie na wschodnim parapecie w kuchni i podlewałam ją, jak mi się przypomniało (a że była jedyna w kuchni, to ją podlewałam i nie zasuszyłam). Tyle, że nie miała zamiaru kwitnąć. Rok, trzy, dziesięć i nic. Już myślałam, że jest jakaś rozdzielnopłciowa albo trafiła mi się taka "bezpłciowa". I nagle, którejś wiosny, gdy już porzuciłam nadzieję na ujrzenie kwiatu, chyba po 16 latach, pojawił sie pęd kwiatowy! Akurat, gdy mieliśmy wyjechać na jakąś wycieczkę. Uprosiłam syna, żeby mi zrobił zdjęcie tego wyczekiwanego, a potem zapomnianego, kwiatu w pełnym rozkwicie. Ach jaki był piękny! Dla mnie wyjątkowy, niezwykły.😍 Ale nadal nie wiedziałam, co też to za roślina, taka piękna "bezimienna". Amarylis czyli hipeastrum to nie był. Bo mama miała całą kolekcję amarylisów i kwiaty (także szersze liście) nie pasowały do mojej roślinki. Nie była to też kliwia. Bo ona ma bulwę, a ten kwiat jest cebulowy (choć kwiaty podobne).

I w takiej nieświadomości rozmnażałam tę roślinę z cebul przybyszowych i oczekiwałam dalszych kwiatów. I dopiero na blogach (jeszcze były to bloogi poczty wp.) jedna z was mnie "poratowała", znalazła walotę. I to jest to!

Po okresie świetności w XIX wieku i na początku XX., walota poszła nieco w zapomnienie. Pojawiły się piękniejsze i większe kwiaty hipeastrum (także w większej gamie barw). A walota, bardzo wytrzymała, przetrwała na wielu parapetach aż do naszych czasów 😉



Ten trochę inny kolor, to inne światło.

Dzisiejsza walota jest jedną z najstarszych moich walot. Nie pamiętam, kiedy kwitła ostatnio. Mam ich sporo. Ostatnio jedna z młodych kwitła pierwszy raz, zeszłej jesieni. 

Podobno kwiaty powinny pojawiać sie regularnie, na jesieni, po okresie zimowego odpoczynku (chłodniej i mniej podlewania). Ale u mnie to nie działa. Kwitną kiedy same chcą, i dobrze, mam miłe niespodzianki. Tak jak teraz. Tak jest ciekawie. Hipeastrum są zwykle przewidywalne, a waloty są dla mnie "tajemnicze" i "nieodgadnione". Bardzo mnie cieszą jej kwiaty i chętnie zobaczyłabym na parapecie cały rząd kwitnących walot. Ale jestem zbyt niefrasobliwa, żeby ich "pilnować" i im "dogadzać'. Chcą kwitnąć? Super! Czuję, że one kwitną dla mnie 😊 A nie chcą? Trudno, poczekam, kiedyś sie doczekam😉