piątek, 15 listopada 2024

"Ale to już było" - może wróci?


Zmieniając rzeczy z letnich na zimowe natknęłam się na wełniany sweter Mojego, który zrobiłam dla niego dawno, dawno temu (ze 40 lat?). Całkiem dobry, czemu taki zapomniany? Mój aż tak nie zmienił sylwetki, żeby nie móc go nadal nosić.


Trochę się rozciągnął (ale przecież nie wystawiam go na sprzedaż, tylko "się chwalę", że umiałam zrobić 😉)

 Potem wzięłam swoje zimowe swetry, które przez lato leżakują na "górce". I znów w oko wpadły mi moje dawne wyroby. Taki "kardigan" i kamizelka. Ten rozpinany sweter ma przeszło 40 lat. Z czasów "niedoborów". Na pewno nie jest z wełny, ale anilana to też nie jest. Jakaś mieszanka. Żadne mole go nie nadgryzły. A ja go bardzo lubię. Wtedy sporo robiłam na drutach, bo w sklepach prawie nic nie było. Ale słyszałam zawsze od mamy, że mam "dwie lewe" (ręce), więc te moje sweterki codzienne były zupełnie zwykłe, z włóczek z odzysku, bez żadnej fantazji (albo je sprułam, albo wydałam). Ten rozpinany robiłam ściśle według wzoru i "przepisu". Włóczkę udało się "zdobyć", więc kolor nie jest moim wyborem. Bardzo byłam z niego dumna.


Potem, pamiętam, robiłam jakieś sweterki na dwumiesięcznym stażu w Moskwie. Wtedy była modna angora i ogólnie włóczki z włosem. Gdy przestały być modne sprułam.

Na "górce" znalazłam jeszcze kamizelkę, wełnianą. Rzadko nosiłam, bo wycięcie pod szyją wyszło trochę małe i wełna gryzła mnie w szyję. Teraz czasem noszę z golfem.


Całkiem niedawno, z 6 lat temu wykorzystałam resztki wełen wiśniowych, bordo, o fantazyjnym splocie i zrobiłam taką obszerną kamizelę (na długi rękaw nie starczyło). To całkowicie mój autorski pomysł 😉Lubię ją (jak sobie o niej przypomnę). Kolory przekłamane.


I ostatnia praca, ma ze 3 lata. Taki pled patchwork, z 24 kawałków różnych włóczek. Z wiekiem jestem coraz bardziej niecierpliwa (tylko wobec wnusia jestem "siłą spokoju") i robienie jakiejś dużej formy, pledu w jednym kawału, by mnie znudziło i zniechęciło A małe kwadraty robiły się szybko (jak na mnie ślimaka) i moja wyobraźnia mogła dojść do głosu. I potem  komponowanie, zszywanie ich to była fajna zabawa. Teraz to taki element kolorystyczny na kanapie i ciepły kocyk na krótka drzemkę (zwykle nie moją).


Wyjęłam też "antyk" , spódnicę z włóczki, którą 45 lat temu zrobiła dla mnie babcia Mojego. Ta spódnica jest dla mnie tym cenniejsza, że babcia Magdosia miała 19 wnucząt!!! W tym 10 wnuczek. A spódnicę zrobiła mając 80 lat!(rok później zmarła). Może dlatego mnie się ona dostała, że mieszkaliśmy blisko babci i dość często do niej wpadaliśmy "po drodze" ? No a Mój był wnukiem, który często spędzał część wakacji u babci i dziadka na wsi (gdy jeszcze żył dziadek i mieszkali na wsi). 
Spódnicy nic "nie dolega".

I ja się w nią ciągle mieszczę😄

Moje ręce zapewne nie są "dwie lewe", ale są już mocno zmęczone. Nie wiem, czy jeszcze sięgnę po druty (szydełkiem umiem tylko łańcuszek), czy moje ręce będą mnie słuchać. No i czy znajdę w sobie chęć "sztrykowania", jak mówią w Poznaniu. Choć tych parę moich "szmatek" po mnie zostanie, jak ta spódnica po babci Magdosi. Bo poza tym, to ja umiem tylko śpiewać, piec i gotować, a to ulotne dziedziny sztuki...😋


piątek, 8 listopada 2024

Sucha kraina - Furteventura

 


To diuny (inaczej wydmy), piaszczyste pustkowia w prowincji Pajara (czyt. Pahara) w południowej części drugiej co do wielkości wyspy obszaru Wysp Kanaryjskich - Fuerteventury. 

Drugiego dnia pobytu zrobiliśmy sobie z Moim długą wycieczkę po diunach, które są naturalnym obszarem chronionym(Parque Natural de Jandia). Te dawne wydmy nadmorskie zajmują obszar od jednego morskiego brzegu (na wschodzie, do drugiego na zachodzie).

Tu akurat napis na wyjście  (słońce świeciło na tablicę, po przeciwnej stronie informacja, że wchodzi się na teren obszaru chronionego). 

Piękne miejsce, zupełnie poza czasem i poza światem. Pustka, nikogo i tylko kserofity, piach, kamienie i... para kruków (a może matka i dorosłe dziecko?)





Kruki towarzyszyły nam przez kilkadziesiąt metrów, zwykle zatrzymując się w cieniu zarośli. 


Zupełnie sie nas nie bały, wręcz przeciwnie , zaczepiały nas. Zapewne poprzednie spotkania z całkiem licznymi turystami (sadząc po śladach na piasku), nauczyły je, że ludzie mogą mieć dla nich coś do zjedzenia. Niestety, ja miałam tylko jednego cukierka, którego sprawiedliwie podzieliłam na pół. Chętnie zjadły 😋

Bardzo chciałam dojść do takiego miejsca, z którego zobaczyłabym drugą stronę wyspy i wybrzeże  Atlantyku po zachodniej stronie. W tym miejscu, gdzie byliśmy Fuerteventura jest najwęższa. Po przejściu kilku niewielkich wzniesień (dawnych wydm) zobaczyłam z daleka strome zachodnie wybrzeże. Gdy sie odwróciłam,  hen daleko,  widziałam to morze, nad którym wypoczywaliśmy. 

A wkoło cisza i czyste, nieruchome powietrze. Piękny spacer (ok 9 km w obie strony, ale po płaskim mogę chodzić, to lubię).

Innego dnia pojechaliśmy na długą, bardzo szeroką plażę do najdalszego na południu wyspy "cywilizowanego" kurortu Morro Jable (j=h). Dalej nie ma asfaltu, tylko bite drogi dla jeepów i quadów, na sam kraniec Fuerteventury (tam się nie wybraliśmy, nie lubimy kurzu, spalin i hałasu, jeepy i quady jadą stadami).



Morze lazurowe, spokojne, ludzi niezbyt dużo, jak widać. Ale zaskoczyła mnie (i nieco zaszokowała) spora ilość "naturystów" na publicznej, ogólnodostępnej plaży. Nikt na golasy nie patrzy, wszyscy udają, że nic nie widzą. Albo i nie udają. Kogo może obchodzić chudy goły staruszek, albo "niewyprasowana" seniorka, czy też gruba "Afroeuropejka"? Sama natura. Tylko u nas zwykłe ludzkie ciało (a nie takie "na pokaz" i wyidealizowane) jest "tabu". Gdzie indziej podchodzą do nagości bez kompleksów.

Morze, ocean - bezkresny (najbliższy ląd to Afryka). Woda przy brzegu przyjemnie omywała stopy. Ale mimo +27 stopni (powietrza w cieniu) i słońca nie zanurzyłam się, nie kąpałam, nie pływałam, dla mnie za zimno. ale ja zmarzluch jestem ;)


Kolejnego dnia pobytu wypożyczyliśmy auto i pojechaliśmy zwiedzać "środek" wyspy. Na północ od diun (i na południe także) rozciągały się góry, pochodzenia wulkanicznego (jak wszystkie Wyspy Kanaryjskie). Najwyższy szczyt to Pico de la Zarza 809 m n.p.m. W Parku Jandia.





Ten księżycowy krajobraz i niezwykłe widoki z punktu widokowego tzw. Astronomicznego.
Fuerteventura jest od 2009 roku rezerwatem biosfery. Ze swoim pustynnym klimatem jest całkiem niezwykłą wyspą.
A my jechaliśmy krętymi, wąskimi, górskim drogami do stolicy prowincji , do miasta Pajara. To malutkie miasteczko w środku wyspy, centrum administracyjne prowincji, ale bez szczególnych atrakcji, więc turystów tam nie ma. W jedynym barze (cafe) przy głównym placu miasta wypiliśmy wyśmienitą kawę (jak wszędzie na wyspie), moją ulubioną "con leche", czyli z mlekiem, za "grosze" - 1,50 Euro. 


 Zwiedziłam jedyny ciekawy obiekt w mieście - kościółek z XVI wieku - Matki Boskiej Królewskie (Nostra Senora del Regio). Z pięknym portalem.


I ciekawym wnętrzem.

Świątynia była dwunawowa i miała dwa "równoległe" ołtarze, jednak ten drugi był w zupełnym cieniu, nawet nie próbowałam zrobić zdjęcia.
Dalej pojechaliśmy przez masyw Betancurii i "Park wiejski" (Parque Rural) do miasta Betancuria (centrum kolejnej prowincji), leżącego wśród gór. To była stolica wyspy, do XIX wieku . Założona w XV wieku przez Francuza Juana de Bethancourta przez wieki centrum polityczne, kulturalne i religijne wyspy. Posiada piękne Stare Miasto z katedrą Santa Maria, z XV wieku, przebudowaną w XVII wieku.





Miasto jest malutkie, ale urokliwe. Niezwykle zielone i ukwiecone, jak na suchą Furteventurę, z przytulnymi uliczkami, kafejkami, sklepami z rękodziełem (garncarstwo - uwielbiam).









Taka "reklama"  - Betancuria historyczna stolica Kanarów 

Opuściliśmy Betancurię i pożegnaliśmy też góry. Przyjechaliśmy do Puerto del Rosario, jedynego dużego miasta na wyspie, będącego stolicą Furteventury (ok. 43,5 tys. mieszkańców). Przeczytałam, że miasto rozwinęło się z osady nadmorskiej, gdzie w XVIII wieku hodowano kozy (nadal to symbol wyspy). I wtedy nazywało sie Puerto de la Cabra (koza). W 1860 roku Puerto del Rosario zostało stolicą wyspy "detronizując" Betancurię.
W Puero del Rosario jest kilka ładnych historycznych budynków w starym centrum miasta:


Kościół. Hiszpanie nazywają Matkę Boską "naszą panią". Ten kościół to Nuestra Senora del Rosario (nad n powinna być "falka", ale nie jestem aż taka biegła w Internecie i nie tak drobiazgowa, żeby sie tym przejmować, czyta się jak nasze ń czy "ni").


To budynek rządowy, delegatura Autonomii Wysp Kanaryjskich.


To jeszcze jeden ze starszych budynków przy głównym placu miasta.

Puerto, to port. I jest tu oczywiście duży port handlowy, przybijają tu także wielkie wycieczkowce. Nad morzem jest piękna promenada, zielone skwery, parki. Jest też plaża miejska.

Prawdziwy szkielet wieloryba, jak rzeźba nadmorska. W tle port.


Reklama?😉

Przyjemny park nadmorski.
 
Chcę wspomnieć jeszcze o długiej tradycji obchodzenia Halloween  w Hiszpanii. Tutaj wydaje sie na ozdoby, stroje i gadżety związane z tym świętem tyle samo pieniędzy, co na ozdoby na Boże Narodzenie i tylko nieco mniej niż na Trzech Króli , ulubione, ukochane Święto Hiszpan.
Trafiliśmy właśnie na Halloween.


Hotel tak sie reklamuje💀😉


A taki "miły" gostek wita gości restauracji.


Nawet ciastka mają akcenty świąteczne: cukierki - duszki, dyńka z marcepanu i kremowe "oko".

No i kelnerzy umalowani na "duchy". Co kraj to obyczaj. Jakoś nie rozbawia mnie to "obśmiewanie" śmierci. Wolę listopadową zadumę...

W pozostałe dni chodziliśmy na plażę w Costa Calma. Szukałam też ciekawych roślin, którym dobrze się rosło (w parkach i ogrodach) w ciepłym i suchym klimacie (mimo wszystko bez podlewania by nie rosły).


Kaktusy w hotelu, imponujące!

Inne sukulenty przy innym hotelu.


A to kwitnący aloes na skwerze (ok 1m wysokości!).

Plaża w Costa Calma też jest piaszczysta i dość szeroka (i długa).  Należy do Plaż Zawietrznych (Playas de Sotavento).




A w przybrzeżnych skałach żyją takie małe urocze wiewiórki:




I to już koniec mojej letniej - listopadowej przygody😊 Dziękuje wszystkim, którzy dotrwali do końca wpisu😉

piątek, 1 listopada 2024

O spostrzegawczości

 Pozdrawiam Was z Fuerteventury! Poleciałam z jesieni do lata. Bardzo potrzebowałam naładować "akumulatory" przed zimą, poczuć, że jeszcze stać mnie fizycznie i psychicznie na taki wysiłek , na taką wyprawę (bo zorganizowałam ją z niewielką tylko pomocą pośrednika turystycznego i jest to wyjazd indywidualny, wycieczka na dwie osoby: Mój i ja).😊

O wrażeniach z wypoczynku napiszę po powrocie, w przyszłym tygodniu. Teraz tylko zapowiedzi przyszłych tematów.


Piaszczysta, bardzo szeroka plaża na południu wyspy.


I diuny z górami Betancurii w tle.


A to nasze skomponowane (z bufetu) niewielkie obiadki.

I właśnie podczas takiego obiadu zapatrzyłam się na młodą ładną dziewczynę (w wieku, na oko +- 40 lat. Wcześniej zobaczyłam w tej sali jadalnej kobietę niebywale podobną do mojej dawnej koleżanki z pracy. Wiem, że to nie mogła być ona, bo już od kilkunastu lat nie żyła. Ale ta pani była jej sobowtórem. Tym razem kobietka, która siedziała przodem do mnie była niezwykle podobna do córki blogowej koleżanki. Z tym, że ja tę córkę znałam tylko ze zdjęć, przesyłanych przez koleżankę. Z koleżanką jestem nadal w kontakcie, ale już nie tak częstym, jak kiedyś. Nie miałam pojęcia, co ta córka teraz robi. Usłyszałam, że panie (były dwie przy stoliku) rozmawiają po polsku. Sami przyznacie, że to trochę nieprawdopodobne, żeby pani pod pięćdziesiątkę, wyglądająca jak "czterdziestka", z południa Polski, nagle znalazła się w niewielkim (acz eleganckim) hotelu na Fuerteventurze, w Costa Calma, akurat w tym czasie , co ja (załatwiałam miejsce przez niemieckiego pośrednika). 

Na wszelki wypadek napisałam do tej mojej znajomej, mamy owej dziewczyny, oględnie pisząc, gdzie jestem i że siedziałam naprzeciw dziewczyny bardzo podobnej do jej córki. A w odpowiedzi "Tak!!! wszystko sie zgadza! Przyleciała wczoraj z Krakowa z koleżanką! To wręcz niemożliwe!! o ja cię...! no nie wierzę!"😁 Koleżanka zadzwoniła do córki, przesłała jej moje zdjęcie i przy następnym posiłku się spotkałyśmy,(roz)poznałyśmy, sympatycznie porozmawiałyśmy i jesteśmy teraz  znajomymi 😊

A ja wam powiem, że to nie pierwszy raz, gdy rozpoznałam nieznaną mi osobę tylko na podstawie widzianego kiedyś zdjęcia. Dawno temu, w czasach licealnych, pojechałyśmy z przyjaciółką do Warszawy, bo była okazja (nocleg w mieszkaniu służbowym taty tej mojej przyjaciółki). Siedząc sobie w kawiarni, twarzą do ulicy, zobaczyłam chłopaka, który prawie przykleił twarz do kawiarnianej szyby. Przyjaciółka była zajęta deserem, a ja patrzeniem na ludzi na ulicy. I mówię do mojej Gosi: zobacz, to ten chłopak, który sie w tobie bujał na tym obozie wędrownym 3 lata temu (widziałam tylko jego zdjęcie). No i to był rzeczywiście on! Nastąpiło miłe spotkanie po latach. I zdziwienie, że rozpoznałam chłopca tylko na podstawie zdjęcia. Taak, wtedy mogłam jeszcze w jakiś sposób wykorzystać te moje umiejętności obserwacji (?). Rodzinka żartowała często, że minęłam się z powołaniem i powinnam była zostać śledczą 😉 Ale praca na rozkaz i pod rozkazami, to nie dla mnie, wolnego ducha 😏. Przez 35 lat wykorzystywałam tę umiejętność obserwacji w pracy ze studentami. Znałam ich twarze i (najczęściej) imiona, pamiętałam dziesiątki osób przez sporo lat (zwłaszcza tych, z którymi miałam zajęcia przez 3 lata). Potem w mieście (uniwersyteckim przecież) pokazywałam Mojemu "zobacz, to mój student, studentka". Znów żarty rodzinki, że każda młoda osoba spotkana w mieście, to moi studenci...😉

Teraz już nie wgapiam się w ludzi idących ulicą , nadchodzących z przeciwka, albo jadących ze mną tramwajem. Już wzrok nie ten i myśli zajęte czym innym. Ale gdy przez 8 lat dojeżdżałam do szkoły tramwajem właśnie, to taką obserwacją (według mnie dość dyskretną) skracałam sobie czas dojazdu. 

Każde ćwiczenie pamięci, czy to wzrokowej, czy słuchowej, pamięci smaków czy zapachów jest dobre, żeby mózg nie zardzewiał. No to ćwiczę, bo lubię 😄

 

Za parę dni opowiem o tych piaskowych diunach w prowincji Pajara i o innych pięknych miejscach na zupełnie niezwykłej wyspie Fuerteventura.