niedziela, 16 marca 2025

Wspomnienia podróży

 Dziś Mój się "rozmarzył" patrząc na piękny samochód znajomych. Ale..."ten samochód jest na szosy, na gorszej drodze sobie nie poradzi". "Moje auto powinno być autem terenowym, ale nie udawanym suwem, tylko takim na bezdroża". No, tak, pomyślałam sobie, ale po co? Przecież nie jeździmy po bezdrożach, raczej po asfalcie, najwyżej ten asfalt jest "czwartej klasy odśnieżania". Wydać taką kasę na auto? Kasę, której nie mamy za wiele? I znów: po co? Żeby sąsiedzi widzieli? Przecież mamy czym jeździć. Bez sensu.

A potem sobie pomyślałam, że może te moje wycieczki, wyjazdy też są bez sensu? A w każdym razie są bardzo egoistyczne. Bo to tylko ja chcę zwiedzać, poznawać nowe miejsca. Co prawda zwykle, jak w piosence "z tobą chcę oglądać świat".  Ale ...to wyłącznie moje przeżycia, moje doświadczenia, moje wspomnienia. Owszem, dzielę sie tymi przeżyciami z rodziną, przyjaciółmi, z Wami. Ale nic z tego nie zostanie "po mnie" (chyba). 

Z drugiej strony, to, co materialnego zostanie, te nasze różne hobby, moje dzbanki, miseczki, filiżanki mają wartość dla mnie (najczęściej emocjonalną, są wspomnieniami podróży). A moje dzieci będą miały tylko kłopot (no, chyba, że wnuki, bez bagażu emocji zgarną te wszystkie "skorupy"  i inne sprzęty, do "odpadów zmieszanych").. Ale... po mnie "chocby potop". 

Wybaczcie ten nieco minorowy ton. Nie należy udawać, że będziemy żyć wiecznie (zwłaszcza, że w "pewnym wieku" zdajemy sobie z tego sprawę ) . U mnie wszystko dobrze, w najlepszym porządku. Za 2 tygodnie znów jadę zobaczyć nowy kawałek świata. Już się zaczynam pakować 😉 Ale kto wie, ile jeszcze tych "razów" przede mną?

Przeczytałam o jakimś podróżniku, który odwiedził 45 krajów. Niby dużo. Ale czy faktycznie? Zaczęłam liczyć "moje" odwiedzone kraje. I ha, ha wyszło ich 39! Trzydzieści dziewięć państw! A transformacje geopolityczne pomogły mi ilość tych państw znacząco zwiększyć😉. Bo ja podróżowałam po ZSRR, zwiedzałam republiki związkowe, a teraz to suwerenne państwa. Można powiedzieć 8 w jednym, bo Litwa, Łotwa, Estonia, Ukraina, Gruzja, Armenia, Uzbekistan (i nawet Kazachstan, ale tam tylko lotnisko w Ałma Acie, gdzie mieliśmy parę godzin oczekiwania na samolot do Irkucka, mogliśmy wyjść do ogrodu lotniska, podziwiać kwitnące jabłonie i przepiękną panoramę miasta, leżącego w kotlinie, otoczonego ośnieżonymi górami, niezapomniany widok). I oczywiści sama Rosja. 

  Podobnie z Czechosłowacją: 2 w 1 😊 I Jugosławią. Tu tylko 3 w 1: Słowenia, Chorwacja i Serbia z Belgradem. I już mamy 13 krajów!  

Za socjalistycznych czasów wyjazdy zagraniczne nie były popierane przez "czynniki państwowe". Nawet do tzw. demoludów. Przecież paszporty były "przechowywane" na komendach milicji (później tzw. wkładki paszportowe do demoludów można było mieć w domu). I trzeba było o nie łaskawie prosić, gdy sie chciało odwiedzić NRD czy Węgry. I nie wierzyłam, gdy mi mówiono, że milicja szykanuje podróżnych. Dopóki mnie samej to nie dotknęło. Okazało się, że obywatel (studentka) nie może się szwendać , nawet po demoludach, częściej, niż 2-3 razy do roku . Tak się zdarzyło, że  pojechałam zagranicę czwarty raz w przeciągu 12 miesięcy (bo byłam  na wycieczce w ZSRR z Almaturem, potem w Budapeszcie i w Pradze prywatnie, potem znów w ZSRR z grupą studencką i pojechałam z tatą do znajomych do Budapesztu). W drodze powrotnej z Budapesztu zabrano mi paszport (wkładkę paszportową) i miałam ją odebrać na komendzie (tej od spraw paszportowych). Co jest grane? O co chodzi? W życiu niczym nie handlowałam, żadnej działalności anty, wzór cnót peerelowskich 😉 Na komendzie musiałam się tłumaczyć, skąd mam pieniądze na "ciągłe" wyjazdy, jeśli nie pracuję. No przecież studiuję, jestem jedynaczką, na utrzymaniu rodziców, tato jest pracownikiem naukowym, mama też pracuje, stać ich na finansowanie wyjazdów córki. Zdziwienie, niechęć i przestroga, że dają mi tę wkładkę, ale żebym do końca roku już nigdzie nie wyjeżdżała! No i nie pojechałam z Moim Chłopcem, jak poprzedniego roku. Musiałam zrezygnować, zostałam zmuszona.

Potem byłam z Moim Chłopcem jeszcze w Bułgarii , a potem już w podróży poślubnej we Włoszech. A rok po ślubie nawet nad Bajkałem (wtedy była ta Ałma Ata i Uzbekistan). No i wyjazdy zagraniczne skończyły się na kilka lat, bo i dzieci się sypnęły i Polskę (a zwłaszcza Polaków) odgrodzono od zagranicy stanem wojennym. Oczywiście bywały wyjazdy (służbowe, jako pilotka Juventuru) do Czechosłowacji, ZSRR (Ukraina), Bułgarii, do NRD (wakacyjna wymiana zakładów pracy). Ale tak bardzo chciałam zobaczyć więcej świata.

Gdy nastał czas kapitalizmu i wolności wyjazdów, to nie było na te wyjazdy zbyt wiele pieniędzy, bo wyjazdy wakacyjne zawsze są droższe (no i jest upał, który  źle znosiłam i którego "nie znoszę" do dziś). A zostawały mi tylko letnie miesiące na wyjazdy. Pracowałam na uczelni i nie mogłam wziąć urlopu w dowolnym czasie, tylko wtedy, gdy nie miałam zajęć. Marzyłam więc o emeryturze, żeby mieć wybór i terminu, i najkorzystniejszej ceny. 

Bez wahania poszłam na (nieco) wcześniejszą emeryturę, po 35 latach pracy  (chociaż naprawdę bardzo lubiłam swoją pracę i studentów). I zaczęłam wyszukiwać korzystne oferty. Zachwyciłam się Skandynawią, najpierw Kopenhaga promem (2 razy w lecie), potem Sztokholm też promem, potem już samolotem. I Oslo  4 dni. Potem Goeteborg i okolice (samochodem) i całkiem niedawno Południowa Szwecja i Olandia. Byliśmy też rodzinnie na Bornholmie. Skandynawia , to psychiczny luz. Wszystko czyste "oczywiste", porządek, leniwy spokój 😊

Przed zamkiem w Kalmarze (2022)

Paryż zobaczyłam pierwszy raz, gdy mój Najmłodszy miał 1 rok (potem jeszcze 2 razy). To był mój (dopiero) drugi wyjazd na Zachód (i nastał już kapitalizm).  I chociaż nie znam francuskiego (tyle co z "nasłuchu" i potocznych zwrotów oraz tego co przeczytam, chociaż nie będę umiała tego pewnie dobrze wymówić), to zawsze czułam się we Francji bardzo dobrze i mogłam się dogadać (z Francuzami, którzy poza swoim francuskim innego nie znali) (a byłam już i na Północy w Normandii, na Zachodzie na Srebrnym Wybrzeżu, na wschodzie w Alzacji, i na Lazurowym Wybrzeżu). Potem wybrałam się z przyjaciółką na wycieczkę do Szwajcarii. Super widoki, bogaty, piękny kraj. W międzyczasie mogłam w końcu poznać zachodnią część Niemiec. Bo NRD znałam od dziesiątego roku życia. I zjeździłam je od Północy po Południe (Turyngia, Rudawy), z metą pod Magdeburgiem i w Berlinie. 

Najmłodszemu zafundowałam pierwszy lot samolotem (musiał na niego czekać 23 lata) do Barcelony. Wtedy widzieliśmy ją razem, po raz pierwszy. Cudowne miasto. Żeby nie było, z Najstarszym byłam w Bułgarii (miał 8 lat, ja byłam trzeci raz), ze Średnim w Odessie (19 lat, po maturze na 5+ i był to nasz drugi pobyt tam) i świetnie się z synkami czułam na tych wspólnych wyjazdach we dwoje.

A potem z Moim wybraliśmy się do Australii, Indonezji i Malezji. Podróż życia, można by powiedzieć, trwała miesiąc. Bardzo chciałam zobaczyć, poczuć tropiki. I już wiem, że się do tropików nie nadaję. Sauna nie dla mnie 😉 Cieplutkie morze - super, ale zaraz po kąpieli klimatyzowany pokój. Na dworze "zdychałam", szkoda zdrowia.

Nawet Kanary, Kretę, Sycylię, czy Sardynię odwiedzaliśmy albo w końcu maja, albo w końcu września (ale i tak na Sycylii w trzecim tygodniu września trafiliśmy na ekstremalne upały powyżej +30 st., nawet szkoły zawiesiły naukę na tydzień, za to morze miało cudne + 27 st.😁).

Włochy, ach Włochy, pozostaną zawsze wspomnieniem pierwszego wyjazdu na Zachód i zachłyśnięciem sie tym kolorowym "wolnym" światem, tym pięknem przyrody i architektury. Później byliśmy jeszcze kilka razy we Włoszech, w Mediolanie (Lombardia) w Toskanii (Florencja, Siena i okolice) w Ligurii (Genua, Savona, wybrzeże Liguryjskie). Wspaniałe jedzenie, przemili ludzie (zwłaszcza, jak sie do nich powie coś w ich języku). 

A Hiszpania? Po pierwszym pobycie w Barcelonie chciałam zobaczyć więcej. Więc zobaczyłam sporą część nadmorskiej Katalonii,( byliśmy przy okazji też w Andorze - kolejne państwo 😉), widziałam później najpiękniejsze miasta Andaluzji (i Gibraltar), no i dwie Wyspy Kanaryjskie, też hiszpańskie. Hiszpańskie jedzenie jest pyszne!

Bardzo chciałam zobaczyć Portugalię. Na początek Lizbona i okolice (Sintra, Cascais). Śliczne. Takie białe słoneczne miasta (mimo końca lutego, + 17 st.). Potem było Algarve i miasteczka na wybrzeżu, także rzeka Guadiana przy granicy hiszpańskiej, no i Madera (nie spodziewałam się, że jest tak "stroma", czasem trzeba było do hotelu w Funchal wjeżdżać na pierwszym biegu). Ale to też jak, najbardziej Portugalia. Bardzo, bardzo lubię Portugalię, ten spokój ludzi, ich przyjazny stosunek do siebie i innych, pogodę ducha. Mimo, że nie znam (zupełnie) portugalskiego, to czułam się tam zawsze, jak w swojskim miejscu. No i niedługo znów będę w Portugali, wyspowej 😊

W Europie wszędzie są ciekawe i piękne miejsca (Austria od nizin na Wschodzie, poprzez Wachau - dolinę Dunaju, po  alpejskie szczyty i doliny na Zachodzie i Południu). Także maleńka Malta (o powierzchni równej powierzchni mojego Poznania!) ma bogactwo zabytków i pięknych nadmorskich pejzaży.

Była jeszcze Turcja i Maroko, piękne i bogate w zabytki kraje, o historii liczącej parę tysiącleci. A jednak, mimo przyjaznego stosunku do turystów, nie czułam się w tych muzułmańskich krajach najpewniej. Gdzieś tam w głowie pokutowała myśl, że "oni" nie traktują kobiet tak, jak się je traktuje w kulturze europejskiej. I, że ja nie wiem, jak oni patrzą na świat, ich świat mentalny jest zupełnie inny niż mój (wyrosły z europejskiej tradycji chrześcijańskiej).

Nie byłam w Belgii i Holandii. To jest realny cel, mogę o nim "marzyć". Islandia i marzenie zobaczenia zorzy polarnej raczej się nie ziści. Za drogo (czemu marzenia tak często zależą od zasobności portfela?)

Świat jest różnorodny i piękny, ten, który dane mi było zobaczyć. Nie potrafiłabym powiedzieć gdzie podobało mi sie najbardziej. Gdyby wrzucić do bębna losującego wszystkie miejsca, w których byłam i dano mi możliwość wylosowania kolejnego pobytu, to każdy los, każde miejsce przyjęłabym z radością. Bo sama nie potrafię zdecydować, gdzie było najpiękniej, najciekawiej, gdzie czułam się najlepiej. Lubię wracać do znanych miejsc. A najmilej jest, gdy mogę spotkać się w tych miejscach z przyjaciółmi, dobrymi znajomymi. Tak było w Szkocji (dwa cudowne pobyty, w dwóch niezwykłych miastach, u dwóch wspaniałych gospodarzy😊). Także w Austrii i we Włoszech, w Niemczech, Szwecji, na Ukrainie, w Australii i Indonezji. Dobrze mieć przyjaciół i znajomych  zagranicą (a jeszcze lepiej, gdy ma się tam najbliższą rodzinę, dzieci?).

Ale prawdziwe życie jest wtedy, gdy można być pożytecznym, dawać coś z siebie innym.  I gdy także n a m daje to satysfakcję i radość. Mnie zapewniają to (między innymi)  wnuczęta.  Ale to już nie wspomnienia, to teraźniejszość. Inna opowieść😊

Jeszcze kilka wspomnieniowych zdjęć, bez chronologii.

Na wyspie Sumbawa, nad brzegiem Morza Flores.(2014)


W parku małp w Ubud, Bali (2014)



Meczet w Kordobie, spełnienie jednego z marzeń (2016)


Algarve (2018)


Gozo (Malta) (2019)


Rzeka Guadiana i most graniczny Hiszpania - Portugalia (ja po stronie portugalskiej) (czerwiec 2019).


Meiningen (Turyngia) (1963 i 2023).


La Scala , Mediolan (2020, tuż przed pandemią i 2022)


Kreta - laguna Elafonisi (2016)


Rynek w Nowym Jicinie (Czechy) (2021)


Opactwo w Melk, w dolinie Wachau (Austria) (2021).


Monako (2022)


Arbatax, Sardynia (Włochy) (2017 i 2022). cudowne miejsce, przepiękna wyspa, jestem zauroczona Sardynią.

I jeszcze historyczne zdjęcia :

Zwienigorod pod Moskwą (2001)



Norymberga (2001)

Kopenhaga (2004)

No, ale to już było, może jeszcze wróci ?😊

I dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca wpisu😉

wtorek, 11 marca 2025

Nie ma jak w domu!

 Home sweet home. Albo "wracać wciąż do domu"😊Nareszcie! Sanatorium, to nie dla mnie, wolnej duszy. Odwykłam już od harmonogramów, nakazów i codziennych terminów (codziennie innych na dodatek - zegarek i karta zabiegów w ręku). Całe zawodowe życie (może z wyjątkiem początków) miałam wpływ na harmonogram zajęć, na termin ich rozpoczynania (nigdy przed dziewiątą). A tu takie "ubezwłasnowolnienie" i wydawać by się mogło, na własne życzenie. Sama na pewno bym nie pojechała, pojechałam z Moim, więc to co najważniejsze miałam ze sobą :) I pojechałam tam dla niego, bo moje dolegliwości były niewielkie, "jak u każdego w tym wieku " (jak to podsumowała lekarka rodzinna). Tym trudniej było mi zaakceptować te różne zabiegi, które musiałam odbyć, a które w większości mi nie pasowały (4 a czasem 5 zabiegów w ostatnim tygodniu). Miałam wrażenie nierealności, życia  "poza czasem" i  tracenia tego cennego czasu (który mi jeszcze pozostał),  na niechciane zbiegi i nieciekawe pomieszkiwanie w ciasnym niewygodnym pokoju. Nigdy więcej sanatorium z NFZ! To w żadnym razie nie wypoczynek, nie w lutym, nie nad morzem.  No, ale mam nadzieję, że te różne zabiegi na stawy pomogły Mojemu (na jakiś czas). A spacery, wcale nie codzienne, pozwoliły nam obojgu zażyć nieco więcej ruchu , łyknąć świeżego powietrza i poobserwować w ostatnich dniach budząca się wiosnę w przyrodzie.

Czy już widać lekką zieleń baziek? Z bliska było widać.


Na iwie widać wyraźnie rozkwit bazi 😊


A gąski gęgawy już parami.


I kaczki krzyżówki też.

Morze pożegnało nas taflą gładką, jak jezioro.

A ja "otrząsnęłam się" już (jak pies po wyjściu z wody). I z zapałem wskoczyłam w codzienność. Od razu sporo spraw, pranie, zadbanie o rośliny domowe (trochę sie przesuszyły, jak słońce przez tydzień grzało je przez okno tarasowe). Ale jaka miła niespodzianka mnie czekała!



Zakwitł mój piękny biały amarylis. czekałam na niego dwa lata (w zeszłym roku jakoś nie chciał zakwitnąć). Gdy wyjeżdżałam miał pąk kwiatowy z wyraźnymi już osobnymi kwiatami. Miałam obawy, że zakwitnie zanim wrócimy i nie będę go mogła podziwiać. A on "zaczekał" i kwitnie teraz ! I jeszcze pachnie😍 Wcześniej kwitł cudny czerwony.


Miał 4 kwiaty. A teraz wypuścił drugi pęd kwiatowy i znów za pare dni zakwitnie!


Czekam jeszcze na dwa kolejne amarylisy (właściwie Hipeastrum), które dopiero wypuszczają pąki kwiatowe. No i kwitną mi phalenopsisy, czyli storczyki.

Od razu w niedzielę po przyjeździe, przy pięknej pogodzie spotkaliśmy się na drugim ogrodzie z rodzinką, mogłam zachwycać się moją maleńką wnusią (2 miesiące). I poczułam, że "żyję", że jestem tu, gdzie moje miejsce.

Bo mimo, że lubię wyjeżdżać, poznawać nowe miejsca, nowe smaki, nowych ludzi, to bardzo lubię wracać do domu. Musi być takie miejsce, takie zakotwiczenie, gdzie mogę być całkowicie sobą, gdzie mam bezpieczną przystań. Nie mogłabym być nomadą (ew. nomadką).

A w ogrodzie kwitnie dereń jadalny.


Wiosny nie da się zatrzymać😃

niedziela, 2 marca 2025

Dziś inne morze


 Pogoda nie rozpieszcza. Od rana mżyło. Ale gdy przestało moczyć poszliśmy na spacer nad morze. Zrobiło się sucho, nadal szaro, a wiatr szalał w wysokich koronach drzew. Pod drzewami też wiało, ale nie huczało. To huczenie wiatru i morza słychać było z daleka. 

W Użytku Ekologicznym też zmiany. Woda na rozlewiskach od tygodnia płynie, ani śladu po niedawnym lodzie. Kaczki " wszystkie parami" (cytat z jednej ludowej piosenki) i pływają po tych płytkich wodach moczarów. 


Im bliżej morza, tym silniejszy wiatr, tym chłodniej.

Nad morzem wicher, fale gwałtownie biją o brzeg. Na plaży pojedynczy spacerowicze. Ja tylko wstąpiłam zrobić zdjęcia wzburzonego morza. Bo ostatnio, już parę dni temu morze było gładkie, jak spokojne jezioro. Nie, żeby mi to robiło różnicę. To temperatura robi różnicę (a tej różnicy nie zauważyłam). Nie znoszę zimnego zimowego wiatru. I nikt mnie nie przekona, że w taki czas przyjemnie się spaceruje brzegiem morza. Powtórzę za Poniedzielskim :" jak się nie ma co się lubi, to nie lubi się i tego co się ma". A przynajmniej u mnie się to sprawdza (żadnych kompromisów w tej kwestii).






Taki Bałtyk wygląda ciekawie tylko na zdjęciu. Palce mi zgrabiały od trzymania aparatu.

A Użytek ekologiczny wygląda teraz tak- nasza droga do i znad morza.


Jeszcze 6 dni zabiegów (26) , z zegarkiem w ręku, żeby się nie spóźnić. I jedzenie jakby gorsze, szczególnie nudne śniadania i kolacje (o 18.00) Dziś na kolację : wędlina (zwykle najtańsza tzw. szynka), ser żółty, ogórek świeży (5-7 cm w kawałku), masło, herbata, cytryna (pół plasterka). Nie ma co jeść, to zjem śledzia wędzonego na zimno, kupionego w sklepie. I już z górki. Dam radę! I nigdy więcej w lutym nad morzem. I w sanatorium na NFZ też mnie pewnie nie zobaczą. Ale kto wie, co przyniesie czas?


piątek, 28 lutego 2025

Takie sobie atrakcje

 Kołobrzeg w odległości 7 minut autem. Ale pieszo sie nie przejdzie, chyba, że po jezdni (brak chodnika), niebezpiecznie, daleko i teraz błocko. Nad morzem zawsze wieje, ciągle chłodno, do wiosny jeszcze czas (a do morza daleko). Rozrywek tu niewiele. Nawet handlarze (wyroby ze srebra) byli tylko raz. Mój "rozrywa się" grając w ping ponga i poolbilarda z chętnymi osobami (chętnych nie brakuje).

Od czasu do czasu są anonsowane koncerty. Był jakiś występ  bliżej nieznanego człowieka z piosenkami Michała Bajora. Piosenek Bajora nie znam, a śpiew Bajora jest tylko potwierdzeniem, że śpiewać każdy może, jeśli bardzo chce. 

Był też koncert  pod hasłem "lata 20-te, lata 30-te. Podeszłam do tych występów sceptycznie, bo  te nasze piosenki miał wykonywać Ormianin. Ormiański muzyk,  Aram ( jak sam podkreślił, jak Chaczaturian) wykształcony w rosyjskim konserwatorium, od 20 lat w Polsce, śpiewał (dziwnie akcentując) piosenki z lat dawno minionych. Muzykalny gość, czysto śpiewał,  repertuar miał specyficzny, a słów nie sposób było zrozumieć. Ale większość piosenek znam na pamięć. Umiał zainteresować publiczność, przyciągnąć.  Od "To były piękne dni"  (częściowo po polsku, częściowo po rosyjsku), przez Hankę Ordonównę, Zulę Pogorzelską, Eugeniusza Bodo, aż po Zbigniewa Kurtycza ("Cicha woda"). Były też przyśpiewki lwowskie i Jarzębina czerwona.  A na bis "Oczy czarne", oczywiście po rosyjsku. Publiczność na oko 70+. Nikomu nie przeszkadzały ruskie melodie ;) Klaskali zadowoleni. Pan ciekawie opowiadał o kompozytorach i wykonawcach piosenek, większość znalazła się  na krócej, czy dłużej w Rosji czy ZSRR ( np. Zula Pogorzelska urodziła się na Krymie, a romans "Oczy czarne" powstał w 1884 roku, skomponowany przez Floriana Hermana- Germana ). Przyjemnie sie słuchało starych polskich (i rosyjskich) przebojów. Pan jest po wydziale jazzowym i to się wyczuwało :) Mówił, że im szybciej się gra, tym lepiej ;) (chyba dla niego). Oszczędził tylko Ordonównę i jej hit " Miłość ci wszystko wybaczy". Bardzo się hamował, ale śpiewał wolno. Wszystkim się podobało. I mnie minął miło wieczór.

Tu są dwa rodzaje atrakcji: jedne zapowiadane ulotkami na tydzień przed wydarzeniem i symbolicznie płatne (jak koncert Ormianina za 10 zł w świetlicy, czy ognisko za tydzień za 15 zł) i koncerty z dnia na dzień, jak owe piosenki Bajora, czy dzisiejszy koncert chóru, bezpłatne, w kawiarni. Publiczność siedzi przy stolikach, zamawia napoje, w kawiarni ruch 😉

Wybrałam się na ten koncert. To (chyba) chór seniora. Ale z długą 40-letnią tradycją. Być może z czasem stał się chórem seniorów, gdy członkowie (14 członkiń i dwóch panów)  się zestarzeli, a młodzi nie przybyli? W każdym razie pani dyrygentka była w sile wieku, energiczna i z poczuciem humoru. Chór miał rozbawić i rozruszać kuracjuszy. Śpiewali przyzwoicie, nie fałszowali, znali słowa, pięknie przygotowani przez panią dyrygentkę, reagowali na jej gesty. No i panie miały ładne stroje (ciemna długa spódnica i seledynowa bluzka z koronką), a panowie garnitury z muszką. Tak to opisuję szczegółowo i porównuję z zespołem śpiewaczym w moim miasteczku. Tutaj była kultura muzyczna i zaangażowanie dyrygentki i chórzystów. Tam u mnie pełen luzik, takie sobie nucenie pod nosem od niechcenia i żadnej dyscypliny, "jakoś to będzie, ludzie wszystko kupią". Tutaj też piosenki były popularne, ale raczej znane: wiązanka przedwojennych "hitów", melodie z operetek, z polskimi słowami, kilka piosenek opiewających uroki Kołobrzegu i deklarujących miłość do swojej małej ojczyzny. Wzruszały. W sumie nie spodziewałam się więcej. Nie zawiodłam się, a pośpiewałam razem z chórem i innymi słuchaczami, zachęcana przez panią dyrygentkę, uśmiechałam się. I pozazdrościłam chórzystom możliwości śpiewania w zgranej, zaprzyjaźnionej grupie. Miło spędzony kolejny wieczór. 


Afisz zaprasza na koncert 😊

Po obiedzie pojechałam autobusem do Kołobrzegu. Co prawda mżyło, ale czułam potrzebę wyrwania się do normalnego świata, do ludzi w każdym wieku. 

Znalazłam te miejsca, o których pisałam poprzednio.


To ta pierwsza "jaskółka" na terenie dawnej starówki, ul. Stanisława Dubois. Postać wybitna, ale bardziej pasowała do czasów PRLu. No i dlaczego tę małą ulicę, teraz deptak, nazwano jego imieniem, a nie nadano jej nazwy związanej ze starówką, jakaś Szewska czy Kramarska? A Dubois? Kto zna francuski? Kto wie, że to "Dibua"? Ech...I cud wszelki, że nie zdetronizowano tego przedwojennego socjalisty, działacza Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego, więzionego za sanacji w Twierdzy Brzeskiej za "wywrotowe" poglądy, zamordowanego w Auschwitz. Za to należy się Kołobrzegowi uznanie. Jestem jak najdalsza od "dekomunizacji" nazw ulic. To takie małostkowe i nieuczciwe.


A to te większe kamienice, w drodze do katedry. Katedrę widać w tle. Jest tak obudowana innymi budynkami, że nie sposób zrobić jej zdjęcia z przodu. 

I jeszcze zabytek z dawnych czasów (gotyk). Baszta Prochowa. Teraz w remoncie.

Już widzę światełko w tunelu. Jeszcze 7 dni zabiegów i do domu! Dam radę (ale lekko nie jest).😉




wtorek, 25 lutego 2025

W Kołobrzegu


Pierwszy raz byłam w Kołobrzegu w 1970 roku. Był to jednodniowy wypad z bazy wakacyjnej pod Koszalinem. Wtedy miasto wyglądało smętnie. Szare bloki i puste centrum. Na ogromnej zielonej łące stała samotne katedra. Wokół pustka, nawet bloków nie było. Po zniszczeniach wojennych pozostał ten jeden gotycki kościół, jako świadectwo kilkuset wieków historii miasta. 


Zdjęcie z wczoraj, w tle widać i stylizowane Stare Miasto i bloki lat 70 -tych.

Część sanatoryjna ucierpiała znacznie mniej w walkach 1945 roku. Było tu sporo przedwojennych willi, pełniących rolę pensjonatów i ośrodków wczasowych (FWP). Latarnia morska z 1945 roku ma wysokość 26 metrów i stoi u wejścia do portu. W 1970 widziałam też Pomnik Zaślubin Polski z Morzem, odsłonięty już w 1963 roku (i nadal stojący w tym samym miejscu przy plaży, między kołobrzeskim molo, a latarnią morską).

Kolejny raz byłam w Kołobrzegu w 1983 roku, na wczasach FWP z rodziną (na kempingu, który trwa do dziś, widziałam). Wtedy w centrum miasta zwracał uwagę wielki, jak deska, hotel Skanpol. Przeczytałam, że po wielu latach budowy otwarto go w 1967 roku (ale gdy tam byłam w 70 roku, nie zapadł mi w pamięci). Nadal tam stoi i jest hotelem, teraz to New Skanpol 😁 W 1983 roku widać było, że zaczęto "coś" robić z historycznym centrum. Powstała mała kręta uliczka, zabudowana niewielkimi kolorowymi domkami, w których były cukiernie, lodziarnie i sklepy z pamiątkami. No i, niestety przy katedrze powstały okropne "deski" bloków z epoki Gierka. Wtedy może to było normalne. Ale dziś, to okropny zgrzyt, jak pięść do nosa. Estetyczna okropność.

Gdy znów zawitałam do Kołobrzegu po roku 90-tym, powstało nowe Stare Miasto. Cała nowa dzielnica, stylizowana na zabudowę historyczną. I bardzo dobrze. Wtedy w wielu polskich miastach, gdzie starówki były zrujnowane przez wojnę , 40 lat po tej wielkiej wojnie zaczęto odbudowywać historyczne centra Głogowa, Elbląga, Legnicy, później także np. Żagania, nawiązujące do czasów historycznych, stylizowane na "stare". I o wiele ciekawsze i ładniejsze, niż gomółkowskie, czy gierkowskie paskudne bloki (które mi tak bardzo szpecą wrocławskie Stare Miasto i oczywiście kołobrzeską starówkę). Nagle katedra kołobrzeska znalazła się wśród zabudowań. Z jednej strony gierkowskie bloczyska i paskudny pawilon handlowy (że też go do tej pory nie rozebrali?), z drugiej strony stylizowana starówka. Aż trudno zrobić zdjęcie, żeby blokowisk nie było widać.

Byłam potem jeszcze parę razy w Kołobrzegu, spodobały mi się eleganckie kamienice, stylizowane na przedwojenne, czy wręcz secesyjne przy ulicy prowadzącej do katedry. 

Można więc powiedzieć, że Kołobrzeg nie jest mi obcy. I znów tu jestem, drugi raz zimą (kiedyś spędziliśmy tu tydzień ferii zimowych z dziećmi). Wtedy była tu prawdziwa zima, z grubą warstwą śniegu i przymarzającymi falami Bałtyku, a na którymś z okolicznych jezior jeździliśmy na łyżwach! Teraz trafiłam na kilka mroźnych i śnieżnych zimowych dni, ale już nadchodzi przedwiośnie. Dość ciepło, ale i deszczowo. Niezbyt przyjemna pogoda do spacerowania.

Pojechaliśmy w niedzielę, kiedy nie ma zabiegów, przedpołudniem do Kołobrzegu. Akurat wtedy było pochmurnie, ponuro  i wietrznie. Co robić. Zrobiłam parę zdjęć, przeszliśmy się po nadmorskim parku im. Żeromskiego (pomnik przyrody, ów park) i wróciliśmy do naszego odludzia.


Niedzielna plaża i widok na kołobrzeskie molo (220 m długości, 9 m szerokości).


Widok z molo na latarnię. Wiatr głowy urywał, uciekaliśmy w zacisze.


Remontowany kołobrzeski Ratusz (z początków XIX wieku).


Tu Ratusz z egzotycznym drzewem na pierwszym planie. Może ktoś wie, co to za drzewo? Bardzo dekoracyjne 😍


Zabytkowy Domek Kata, w którym na parterze mieści się restauracja i stylowa kawiarnia. Zdjęcia z wczoraj, akurat był słoneczny dzień. Dziś znów pada. Może to już ciepły deszcz? Oby !

sobota, 22 lutego 2025

Znad morza - idzie wiosna

 Od dwóch dni odwilż nad morzem. Aleja w stronę morza zrobiła sie błotnista, w pobliżu sanatorium, tam , gdzie las i krzewy - breja pośniegowa, przydałyby się śniegowce. Ale co to za obuwie, konkretnie? Spojrzałam do "wujka" Google i już wiem - przede wszystkim obuwie z protektorem, najlepiej nieprzemakalne, botki albo wiązane, trochę jak buty sportowe. No, to ja takie akurat mam 😄

Wczoraj popołudniu zauważyłam kolejną wierzbę iwę z kotkami. Widocznie mimo wszystko Bałtyk, duży akwen wodny, grzeje (choć wydaje się, że przy samym morzu zimniej).


A w nadmorskich krzakach siedzą rudziki.😊 Mam sentyment do rudzików, a konkretnie do jednego, który od paru lat gniazduje w naszych świerkach. I co roku martwię się o niego z każdą mroźna nocą. Czy da radę, czy przetrwa? Zeszła zima była łagodna. A tegoroczny luty pokazał, co to znaczy zima, z mrozami do -12 st. u nas! Przed wyjazdem widziałam rudzika, czy go zastanę po powrocie? To taki mały ptaszek, odważny i ładny.


Ten maluch siedział zaledwie metr ode mnie. Zupełnie się nie bał. I jakby pozował do zdjęcia😊Dowiedziałam się, że samce rudzików mają dwie strategie na przedłużenie gatunku. Te odważne nie odlatują na południe, tylko próbują przeżyć zimę na miejscu. Wtedy zaraz z wiosną mają pełen wybór miejsc na gniazdo. Te bardziej zachowawcze lecą z samiczkami na południe, przeżywają, ale może się okazać, że nie znajdą odpowiedniego miejsca na gniazdo i nie znajdą żadnej samiczki 😕.

Ten samczyk przeżył najgorszy mróz (taki srogi już chyba nie wróci). Już może budować gniazdo😀

Przed naszym oknem rośnie wielka wierzba płacząca. Jeszcze śpi, ale lada dzień się obudzi i wypuści małe zielone bazie - kwity. Mam nadzieję, że do naszego wyjazdu zdąży. Będę dokumentować postępy wiosny.


A nad morzem dziś znów spokojnie (od wczoraj), Bałtyk gładki, jak jezioro.


I widać patyczki młodych iw.


Mało ludzi nad wodą, wiało (od lądu).


A my poszliśmy ścieżką spacerowo rowerową. Nad plażą. Plażę i morze widać było tylko od czasu do czasu. Zbudowano z betonowych brył umocnienia na skraju wydm, żeby morze nie podmywało brzegów. Te betonowe wały zasłaniają morze. Ale w szpalerze tych (nawet) bezlistnych drzew przyjemnie się spacerowało, bo nie wiało. No i śnieg tutaj już całkowicie stopniał.😊

Jednak nad morzem zimą jest nudno. To tylko stwierdzenie faktu. Ja jestem "górską dziewczyną"😉

czwartek, 20 lutego 2025

Sanatoryjne zapiski

Spostrzeżenia, uwagi, zdziwienia, informacje.

Jestem dopiero czwarty raz w sanatorium (to naprawdę mało, jak na mój życiowy "staż"). Mój tylko drugi raz! I to dzięki mnie i ze mną. Jak słyszę koleżanki, które odwiedziły "połowę" sanatoriów w Polsce, to się dziwię, kiedy one zdążyły to zrobić. No i na oko wyglądają na całkiem zdrowe? Może dzięki tym sanatoriom? Ale wszystko zależy chyba, gdzie i jak się trafi. Można pojechać zdrową, a wrócić chorą, jak moja dobra znajoma (grypa, którą zarażali sie po kolei [prawie] wszyscy kuracjusze). Albo można przyjechać wymęczoną psychicznie, jak ja dwa lata temu po pobycie w Dąbkach w lutym (obiekt zupełnie nieprzystosowany do pobytów zimowych - zabiegi w osobnym budynku i stołówka także, ubieranie i spacerki po mrozie po zabiegach, dla mnie dodatkowo nietrafionych; zbyt dużo ludzi, a zbyt mała baza zabiegowa, ciągłe kolejki i nawet czekanie pod gabinetami na stojąco z braku miejsc na krzesełka, no i niesmaczne jedzenie, niedoprawione, kucharki chyba bez pojęcia, monotonne).

No, to wiadomo, na co zwracam uwagę.😋

Teraz znów jesteśmy nad morzem, ale nie bezpośrednio, w budynku, który od wielu lat pełni funkcję sanatorium. Fakt, jesteśmy na odludziu, w środku "użytku ekologicznego", ale do mieszkania w "środku niczego" jestem przyzwyczajona. 

Podoba mi się :

-smaczna i urozmaicona kuchnia, i godziny posiłków (śniadania o 9:15), przyznane zabiegi (zwłaszcza ćwiczenia na basenie, aquavibron, czyli masaż pneumatyczny jakimś urządzeniem [ bo manualnego nie ma z braku personelu, chyba że za pieniądze w prywatnym gabinecie SPA], Hydro Jet, czyli łóżko masujące), łazienka w pokoju, śnieg na dworze, uprzejma obsługa, która idzie na rękę kuracjuszom (czyli mnie) 😊

Średnio podoba mi się pokój, raczej ciasny. Także mam pewne zastrzeżenia do godzin otwarcia kawiarni. Bo chętnie wypiłabym kawę  "five o clock" z ciastkiem, ale wtedy akurat (od 15:00, do 17:30) kawiarnia jest zamknięta. Kolacja o 18:00, więc nie skorzystam z kawy o tej 17:30, ani później, bo tak późno kawy nie pijam. Także nie jestem zachwycona zabiegami przed śniadaniem, bo kocham rano spać, a mi nie dają. No, ale rozumiem, że trudno pomieścić 280 osób na zabiegach i wszystkim dogodzić. W każdym razie nie jest źle, bo nie mam zabiegów przed 8:00.

W sumie ogólnie na razie jest o.k. Zabiegi, które mi nie pasowały (z prądem, mimo niewielkiego napięcia) zamieniłam na okłady bez prądu, rozgrzewające realnie, a nie gdzieś tam prądem ( szczypał ten prąd). A jak mi się borowina przestanie podobać (leżenie na brzuchu 20 minut - męka i nuda), to będę marudzić i prosić o kolejną zmianę. Do morza też nie jest blisko, około dwóch kilometrów. Gdy się ociepli (a powinno, bo będziemy tu aż do marca), to chętniej będę szła wdychać jod. Nie przepadam za Bałtykiem. Nie lubię zimnego wiatru, a tu stale wieje i tak czy tak w twarz (bo albo w tę, albo we w tę ), a wrócić trzeba, bo wyjść (wejść) z plaży, jak na lekarstwo, a ścieżek spacerowych nad plażą brak. Mimo zimy ładne widoki. Wyobrażam sobie, że w zielonych porach roku może tu być bardzo przyjemnie.


Po drodze do morza takie rozlewiska.


Droga nad morze, jeszcze go nie widać.


Po drodze niezamarznięta struga, a w niej kaczki krzyżówki. Lubię te nieporadne na lądzie ptaki, które elegancko pływają po wszelkich akwenach, no i mają niebywałą umiejętność wystartować do lotu bez rozbiegu prosto z wody. To unikalna umiejętność wśród ptaków wodnych.


No i jest morze😊 Zimowy Bałtyk i śnieg na plaży. Huczy i chłodzi, cóż, to Bałtyk.


Na zdjęciu uroczo. I jeszcze ze słonkiem😉

A minusy?

 Do większego miasta  żabi skok. Ale miasto nieprzyjazne i niegościnne . Np. każe przyjezdnym emerytom 70+ płacić za bilety komunikacji miejskiej, takie biedne, czy pazerne? Chyba to drugie, bo wszędzie tylko "płać i płać". Parkingi zastawione, mimo, że drogie (za 35 min. 5 zł). W cukierni za kg sernika 59 zł!! Tu w sanatorium najwyższy podatek uzdrowiskowy nad Bałtykiem, 6,35 za dzień pobytu. A za parking na 21 dni 250 zł! Po prostu chore (gdy za cały pobyt płaciliśmy nieco powyżej 400 zł za osobę).  I nawet nie chodzi o te kwoty, ale o to, że nie mam nic do gadania, że nie mam wyboru, że jestem do czegoś zmuszona. A ja tego nie cierpię i buntuję się, choć to takie miotanie się już złowionej ryby na haczyku (ta ryba jeszcze czasem ma szansę się zerwać z haczyka, ja nie).

I jeszcze duży minus - ogólnie na korytarzach spotyka się tylko ludzi starszych i starych, grubych, brzydkich i połamanych. Wiem, że to zupełnie niepolitycznie tak mówić. Ale to spostrzeżenie, nie krytyka. Sama wiem, jak "siedemdziesiątka" pozbawia urody i zdrowia. Ale czuję się, jak w geriatryku, to bardzo przygnebiające. Na co dzień, to ja jestem najstarsza (nie przeglądam się ciągle w lustrze, wkoło mam ludzi w sile wieku, młodych i całkiem malutkich. A tutaj inna planeta. Młodzi (no, w sile wieku) są tylko fizjoterapeuci (-tki). Nawet lekarz nas przyjmujący był chyba starszy od nas, do tego przy wizycie mówił : "proszę się odsunąć, nie tak blisko". Trzeba wyjść, wyjechać, żeby zobaczyć dzieci, żeby nie popaść w depresję.

Jak będzie coś nowego, to dam znać 😊 Przede mną kolejny nowy dzień.


I jeszcze przyjemność. Ale nie z sanatoryjnej kawiarni, tylko z kawiarni hotelu, oddalonego od nas o parę kilometrów (autem). Raczej nie powtórzymy, bo nadmorskie ceny dobijają (przeszło 80 zł za takie dwie porcje). Ale smaczne było😋