poniedziałek, 5 maja 2025

Po majówce

 No i już po długim weekendzie. Znów, jak w przypadku Wielkanocy, te wolne dni minęły bardzo miło i intensywnie. Owszem, wiedziałam, że "będzie się działo", ale nie było szczegółowych planów i organizowaliśmy czas całkiem spontanicznie.

Gościliśmy naszych długoletnich przyjaciół, którzy znali już nasze bliższe i nieco dalsze okolice. Co tu pokazać nowego, czym zainteresować, żeby ciekawie razem spędzić czas? Postawiłam na "prywatę". Pojechaliśmy na mój stary ogród, teraz plac budowy domu rodzinnego mojego syna. Syn sam, swoimi rękami ( ze sporadyczną pomocą taty, czyli Mojego i rodziny) buduje ten dom. Po prostu "złota rączka", jak jego tato, a nawet w jeszcze większym zakresie. Dużo potrafi zrobić 😊 Na placu budowy, widomo, rozgardiasz, szczególnie, gdy przebudowuje się stary dom, najpierw rozebrany do połowy, a potem nadbudowany o piętro w górę. Ale pogoda była piękna, znajomi też niedawno budowali, więc rozumieją, że przy takiej budowie trudno o zachowanie ładu. "Pochwaliłam się" moimi najmłodszymi wnusiami 😍 Potem poszliśmy nad bród. To spacer leśną drogą, wśród lasu mieszanego (dużo zieleni, bo i krzewy, i sporo drzew liściastych) nad rzeczkę Główną (dopływ Warty). Rzeczka w tym roku wąska, wysuszona, kamienie ułożone, jak mostek, w najwęższym miejscu. Tam był właśnie bród, jeszcze ze 20 lat temu. Drogą jeździły ciągniki  i samochody terenowe, na pola i do żwirowni. Żwirownię zlikwidowano, zasadzono małe sosenki. Teraz to już wysoki las sosnowy. A na wjeździe do lasu, na drodze postawiono szlaban, można przejechać tylko rowerem albo innym jednośladem (tylko po co, ta droga prowadzi tyko do brodu). Pogoda był letnia, ciepła, słoneczna, ale nie spotkaliśmy nikogo, żadnych spacerowiczów, mimo, że w pobliżu osiedle domów letniskowych i (od pewnego czasu) całorocznych.


Tak wyglądał nasz domek letniskowy (w którym spędzałam wakacje z moimi rodzicami i dziećmi, a nawet wnukami, przez prawie 30 lat) kiedy jeszcze byłam "panią na włościach", ale już po śmierci Rodziców.


A tak wygląd teraz nowy dom mojego Najmłodszego, który zawsze kochał to miejsce - Gorzkie Pole.

W Dzień Flagi, czyli w piątek 2 maja pojechaliśmy na drugi ogród - ogród mojej szwagierki, który podczas jej nieobecności dogląda brat, czyli Mój. Szwagierka niedługo przyjedzie, więc była okazja obejrzeć ogród (i sprawdzić domek), zwłaszcza, że nieruchomość położona jest  w rekreacyjnej dzielnicy Poznania - Kiekrzu, w pobliżu największego poznańskiego jeziora - Kierskiego (i jednego z największych w Wielkopolsce - 2,85 km kw. powierzchni i 4,3 km długości).
Po południowej kawce w ogrodzie wybraliśmy się nad jezioro. Było ciepło, słońce czasem chowało się za chmurę, ale przez dłuższy czas było słonecznie. Nad jeziorem sezon turystyczny, weekendowy już się rozpoczął. otwarte bufety, lodziarnie, grill-bary, czynna wypożyczalnia sprzętu wodnego. Wypożyczyliśmy rower wodny na 4 osoby i popłynęliśmy (panowie pedałowali, panie się relaksowały).



Już płyniemy 😊


Słońce akurat zaszło, a żeglarze trenują.


Na brzegu już spory ruch, mieszczuchy odpoczywają na łonie przyrody😉

A my wróciliśmy po obiedzie (w miejscowej restauracji) na ogród, wypić herbatę . Bo można wydać na obiad sporo, ale są granice przyzwoitości. Jeszcze nigdy nie płaciłam za szklankę herbaty w lokalu 20 zł, jak tam sobie życzyli. I nie zamierzam😖

A na ogrodzie rozkwitła wisteria (Glicynia). Gdy parę dni wcześniej tam byliśmy, wyglądała, jakby przymarzła. A ona miała jeszcze czas.


Ale jest taka jakaś blada. No i jako pnącze zarasta wszystko w niebywałym tempie (tu zarosła cały ganek, wejścia nie widać.


Bez na tym ogrodzie kwitnie bujnie (u mnie taki sam, pełny, w tym roku bez rewelacji).


I ten wiosenny krzew, złotlin,  pięknie rośnie i kwitnie.

W ogrodzie kwitną też teraz kępkami niezapominajki i nieznane mi wcześniej hiacyntowce, małe roślinki cebulowe, które podobno całymi dywanami kwitną w lasach Szkocji. W tym ogrodzie tylko pojedyncze  kwiatki, w kilku miejscach (jak wszystkie wiosenne cebulowe, znikają latem).


Na 3 Maja znów pojechaliśmy nad wodę, do niedalekiej Środy Wielkopolskiej, w której już jakiś czas temu powstał zalew na niewielkiej rzeczce Moskawie. Teraz ten zalew - "jezioro", to miejsce rekreacji dla mieszkańców Środy i okolic. W Poznaniu nad Kierskim gwar i brak miejsc parkingowych, a tutaj pustki, do sezonu pewnie jeszcze z miesiąc (jak nie więcej) i to, kto wie, może nawet jeśli pogoda zrobi się letnia. W to majowe święto pogoda przed południem rzeczywiście nie zachęcała. Było pochmurnie i wietrznie. Ale, żeby aż tak zatrzymać ludzi w domu? Nad jeziorem pusto, nawet psów na spacerze (i ich właścicieli, oczywiście) nie było widać. Mieliśmy nadzieję na lody, które sprzedają nad jeziorem. Ale wszystko zamknięte na głucho, i restauracja, i budka z lodami, i wypożyczalnia sprzętu wodnego. No cóż. Pojechaliśmy na kawę (i lody) do domu.



Po drodze wstąpiliśmy do stanicy myśliwskiej, którą z Moim odwiedzaliśmy często, od kiedy zamieszkaliśmy na wsi. Jeździliśmy tam rowerami, do najbliższego nam lasu. Od paru lat stanicę dzierżawi osoba prywatna ( a nie oddział Związku Łowieckiego, jak dawniej). Nie byliśmy tam chyba ze 2 lata.  Nadal są tam ławy i ławki, na których dawniej robiliśmy sobie piknik z kawką z termosu i ciastkiem. Nadal teren jest otwarty, to znaczy nie ma furtek ani bram zamkniętych na cztery spusty. Jednak pojawiła się niemiła tabliczka :" Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Jak to przykro brzmi... Czy nie ładniej i kulturalniej brzmiałby napis "teren prywatny, uszanuj to miejsce"? Kto nie uszanuje, to i "wstęp wzbroniony" , ani wysokie płoty i kłódki go nie powstrzymają.

A my "wstąpiliśmy", na chwilę, na moment. Pokłonić się myśliwym, którzy odeszli na wieczne łowy. I zrobić kilka zdjęć pięknego, spokojnego miejsca, na leśnej polanie, gdzie ptaki śpiewały rozgłośnie.



Goście wrócili do domu, a my dalej "świętowaliśmy" 😉
W niedzielę niedaleko nas Muzeum Przyrodniczo - Łowieckie zapraszało na "Festiwal Leśnych Smaków". Dawniej (dawno, dawno temu), gdy moje dzieci i wnukowie byli w wieku szkolnym, to jeździliśmy do Uzarzewa, do tego muzeum, jako do atrakcji turystycznej w pobliżu naszej daczy. Potem byłam tam jeszcze kiedyś ze znajomymi. Ale...nie lubię polowań, zabijania dzikich zwierząt, zwłaszcza , gdy słyszę o grupowych polowaniach. I mam mieszane uczucia wobec wypchanych, czyli preparowanych zwierząt. A w Uzarzewie właśnie są eksponowane trofea myśliwskie w postaci niezliczonej ilości poroży- jelenich wieńców i małych rogów rogaczy (czyli samców saren - zapewne mają swoją fachową nazwę w języku myśliwych). No i jest tam przegląd krajobrazów Wielkopolski, takie dioramy pełnowymiarowe: pół i lasów, wraz z wypchanymi zwierzętami i ptakami (najbardziej poruszają mnie wypchane maluchy: warchlaki czy sarenki). Wiem, że to ekspozycje edukacyjne, można obejrzeć z bliska te zwierzęta, które zwykle są dla ludzi niewidoczne na polach czy w lasach. Ale w dobie elektroniki i różnych 5D takie ekspozycje przejdą pewnie do historii?


Tu pałac, w którym są ekspozycje trofeów myśliwskich i sal pałacowych z epoki. A na zdjęciu jedna z prelekcji na tematy leśnych smaków (np. Dzikie owoce, Grzyby w kuchni, Dziczyzna - królowa wśród mięs).
Pojechaliśmy na ten Festiwal dla towarzystwa😊Tam umówiliśmy sie ze znajomymi. 
Festiwal - bez przesady. Kilkanaście stoisk kół łowieckich i kół gospodyń wiejskich z okolicy. 


Tu trochę "prywaty"😉

Wyroby własne. Do degustacji pasztety z dziczyzną (to jedyne zaobserwowane leśne smaki), domowe smalce, "wiejskie" chleby, żurek, miody na sprzedaż w zaporowych cenach (miód faceliowy 400g za 30 zł!, ja bezpośrednio u  pszczelarza kupuje taki za 14 zł), wyroby "gospodyń wiejskich" - najróżniejsze placki (jeden kawałek 6-8 zł), wyroby rękodzieła - najczęściej biżuteria, poroża, które można było kupić. Także wyrób białej kiełbasy - zachęta do odwiedzin filii Narodowego Muzeum Rolnictwa, czyli Muzeum Gospodarki Mięsnej w Sielinku i festynu tam organizowanego  "Biała Fest" w końcu czerwca.


Trochę edukacji.

A po festiwalu kawa ze znajomymi u nas w domu. Ostatnio pijamy kawę, jemy podwieczorek na tarasie. Ale wczoraj było wręcz zimno i słońce przykryły chmury. Jednak atmosfera spotkania była ciepła. I o to chodzi😊
A dziś jakby przedłużenie przyjemności: starsza wnusia ze swoim tatą (moim Najstarszym) u nas na zupce i kompocie z rabarbaru 😋 Dla nas obu sporo radości 😊
I mam nadzieję, że reszta tygodnia będzie równie udana, jak jego początek . Wam też tego życzę😄

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Wiosna na Wielkanoc

 Trochę przyrody. Wiosna wybuchła w całej swej krasie! Wszystkie drzewa owocowe kwitną, wiosenne kwiaty już przekwitły, tylko tulipany nadążają za wiosną, która jest jak lato. Wczesna zieleń, najpiękniejsza z zieleni. Wszystko nadrabia wczesnowiosenne zaległości i przymrozki. Nawet rzepak zaczyna kwitnąć. Tylko jeszcze przydałby się tym roślinom śmigus dyngus z nieba. Ale na razie to tylko marzenie rolników i ogrodników (w naszym stepowiejącym rejonie).


Moje czereśnie kwitły bujnie. Już przekwitają, sypią płatkami, jak śniegiem😊


Śliwa odmiany Dąbrowicka, wczesna, ma piękne białe kwiaty i duże owoce ( typu węgierka).

Teraz kwitną już węgierki włoskie (tak się nazywają). Mają kwiatki, jak jętki, blade, półprzezroczyste. Owoców zwykle mnóstwo. W zeszłym roku nie owocowały (prawie), nie miałam kłopotu. W tym roku westchnęłam - cóż bujnie kwitnie, niestety. Przecież nie wyrzucę owoców na kompost, a przerabiać już ani ochoty nie mam, ani sił.

Kwitnie wisienka. Niewielka, ale zrobiłam w zeszłym roku 2 dżemy, parę kompotów i jeszcze na surowo zajadałam, prosto z drzewa (chociaż to czereśnie są  moimi ulubionymi owocami).


Jabłonie pod domem są zachwycające. Ta pierwsza dojrzewa w końcu czerwca (tak, w zeszłym roku!), jest bardzo smaczna, moje wnuczęta sie zajadają tymi pierwszymi jabłuszkami. Druga jest późnosierpniowa, też pyszna 😋 Zaczęły też kwitnąć jabłonie jesienne. Nie tak bujnie, ale będzie trochę jabłek. Do teraz mam zeszłoroczne jabłka, suszę (wnuki bardzo lubią) i robię jabłeczniki (przechowywałam w nieogrzewanym garażu).


Poszliśmy wczoraj na spacer w pole. Za domem zwykle sieją kukurydzę. W tym roku po jednej stronie bitej drogi zboże (pewnie żyto, ale tak dobra nie jestem, żeby po trawce rozpoznać, czy żyto, czy pszenica) ozime. Kukurydza też będzie, ale posieli ją dopiero co.

Zaskoczyła mnie ta bujność kwiecia nad rowem melioracyjnym. To tarnina!? Aż niemożliwe? Tarnina kwitnie w marcu, pierwszy kwitnący krzew. I ma drobne kwitki jak szara mgiełka, taka nie do końca czysta biel. A te krzaki aż świeca bielą!


Cudne!😍 Czy to inna odmiana? Inna śliwa? Nigdy nie widziałam na tych krzakach owoców. Może w tym roku przyjrzę im się bliżej jesienią?


Tulipanki mizerne, rosną same od kiedy je posadziłam parę lat temu. I rosną po kilka w całym ogrodzie, takie barwne akcenty na niezbyt zadbanym tle. Ale nie mam siły. Nich rośnie co chce, gdzie chce, byle by kwitło 😉



Bez zaczyna kwitnąć. Wcześnie. Ale ma jeszcze trochę czasu, żeby w pełni się rozwinąć i cieszyć zapachem i kolorem.


I jeszcze świąteczny akcent.


Pięknej Wiosny wszystkim Wam życzę!😍

niedziela, 13 kwietnia 2025

Jarmark Wielkanocny

 Z reguły siedzę, jak ślimak, w swoim domku. Ale chętnie daję się "wyciągnąć" z tego domku. Albo kiedy sama coś zorganizuję (nie za często), albo gdy znajomi nas "zgarną" ze sobą.

Dziś właśnie przyjaciele chcieli z nami spędzić czas, jednocześnie odwiedzić coroczny, tradycyjny Jarmark Wielkanocny w Muzeum Narodowym Rolnictwa w Szreniawie pod Poznaniem. Ja, jak ten przysłowiowy Cygan, dla towarzystwa jestem gotowa na wiele (ale teraz czuję, że ten jarmark, to było dla mnie trochę za wiele, jestem zmachana).

Przyjaciele przyjaciółmi, umówiliśmy sie już tydzień temu. Ale jako "najlepsi" dziadkowie "nigdy nie znamy dnia ani godziny", kiedy syn przywiezie nam wnusia. Kocham wnusia całym sercem i jestem niezwykle cierpliwa wobec małych dzieci. Wnuś odwzajemnia to uczucie, także wielbi dziadka (który próbuje go "wychowywać" i nie jest tak cierpliwy , jak ja). Wnusia mieliśmy od wczoraj i dzisiaj razem z przyjaciółmi pojechaliśmy wszyscy na jarmark. 

Tłum odwiedzających przerósł moje oczekiwania. Żeby dotrzeć do muzeum trzeba było odstać na skrzyżowaniu do muzeum  (ze światłami) 10 minut, a odległość do świateł to był zaledwie 1 kilometr. Jak gdyby wszyscy Wielkopolanie (i nie tylko) chcieli wziąć udział w jarmarku. Na szczęście miejsc parkingowych starczyło (dla większości) 😉

Pogoda dopisała. Wręcz było aż za ciepło na takie snucie się między straganami i po salach muzealnych. Dziecko grzeczne nad podziw (to też zasługa kochanej cioci, która poświęcała dziecku czas, dziecko jest ufne, ale z mniej znaną mu osobą jest wręcz wzorcowe)😁

Sama nie wybrałabym się na taką masową imprezę, nie lubię tłumów. I wiadomo, ceny na takich okolicznościowych imprezach są zwykle wysokie. Nic mi nie potrzeba, ozdób wielkanocnych wystarczy mi już do końca życia, ale podziwiałam rzemieślników i pasjonatów rękodzieła, życząc im w duchu udanych transakcji.



Tu tylko dwa z kilkudziesięciu stoisk. oczywiście były też stoiska gastronomiczne, ale nie byliśmy głodni (ani łakomi).

 Skusiłam się tylko na szparagi (pęczek szparagów grubości solidnych męskich palców, 0,5 kg za 16 zł). Do sklepów warzywnych, na stragany okoliczne nie zaglądam, nie wiem, czy to dużo, czy mało. A bardzo lubię szparagi, tak szybko mija sezon na nie. Kupiłam też (no, kupiono mi) ser żółty kozi. Delikatny w smaku i bez wyraźnego "koziego" posmaku (mnie on nie przeszkadza, ale Mój nie lubi). No i nie obyło sie bez popcornu dla wnusia i lemoniady (cieszę się, gdy je cokolwiek).


Nasi przodkowie barwili jajka naturalnymi sposobami, ziołami drewnem, łupinami cebuli (popularne do dziś).


Takie wielkie kosze nosili (zwozili) dawniej ludzie do kościoła na święconkę.


Czy to jeden gospodarz jechał z taką święconką, czy pół wsi?

Zobaczyliśmy też ekspozycje muzealne, historię wsi, chłopów, upraw i maszyn (nawet niebywale skomplikowane makiety cukrowni, ile to trzeba pokonać różnych etapów produkcji, żeby wyprodukować taki "oczywisty" cukier!). I oczywiście zwierzęta: kozy i kózki, owce i jagnięta, świnki i woły (ogromne). Wszystkie młode bardzo łase na głaskanie, co szczególnie spodobało się wnusiowi, który głaskał kózki i owieczki z radością (przez pręty kraty)😀


Taki ogromny traktor parowy pomagał w pracach polowych przed wynalezieniem silników na ropę i benzynę.

Na terenie muzeum jest dwór dawnych właścicieli. Jest tu ekspozycja dawnych wnętrz siedzimy ziemiańskiej i wielkanocny stół pana dziedzica.


Imponujący! Ciekawe na ile osób. Niezły mieli apetyt drzewiej😋

zmęczyłam się fizycznie, ale miło spędziłam czas z moimi Miłymi i Kochanymi. Czasem dobrze jest dać się wyciągnąć ze skorupy😊

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Azory cz.2

 Wyspa Sao Miguel, pierwsza zamieszkana wyspa, jest też najludniejszą wyspą Azorów. Według statystyk jest tu prawie 180 osób na kilometr kwadratowy. Wzdłuż wybrzeża, dookoła wyspy poprowadzono szosę, co parę kilometrów są osady, małe miasteczka, wszędzie, nawet w środku wyspy, mieszkają ludzie. Ale...żeby dotrzeć do tych położonych na wybrzeżu miejscowości trzeba zjechać w dół z dwupasmówki (czasem tylko szerszej jednopasmówki) z wysokich klifów, wąską krętą drogą w dół. Zjechaliśmy tylko raz , do Ponta da Ferraria, gdzie jest zabytkowa latarnia morska i wspomniany we wcześniejszym  wpisie basen termalny i lawowa "plaża". Ta szeroka szosa opasuje całą wyspę, często widać z niej morze, z dużej wysokości, a czasem jedzie sie wąwozem wśród nadmorskich wzniesień.


Z samolotu widać te wysokie klify i maluśkie (z tej odległości) miejscowości nad morzem.

Korzystając z wypożyczonego auta pojechaliśmy na najdalszy północno-wschodni kraniec wyspy. Jest tam miasteczko o mało finezyjnej nazwie Nordeste, czyli Północny Wschód 😉 To centrum administracyjne i turystyczne tego rejonu. Tu na wschodzie wyspy zaczynają się najwyższe klify Sao Miguel. oczekiwaliśmy spektakularnych widoków, jednak pogoda pokrzyżowała te plany. Była mgła. I mżawka. Miasteczko malutkie, ale o długiej historii, sięgającej XVII wieku.


Przede wszystkim główny plac z kościołem. uderzyło mnie, że wszystkie "pierwsze" kościoły na wyspie, we wszystkich odwiedzanych miasteczkach wyglądały tak samo, zbudowane według tego samego wzoru, raz mniejsze, raz większe, ale jakby te same. Nawet wieżę mają z tej samej strony (?) 


Tu miejski ratusz i główny plac miasteczka (przed kościołem).


Tu widać, że miasto leży na dwóch poziomach. trzeba wykorzystywać każde dostępne płaskie miejsce.😉 
Stamtąd pojechaliśmy główna szosą, wzdłuż wschodnich klifów wyspy na południe. Wracając do Ponta Delgada odbiliśmy znów na północ, żeby zobaczyć słynne (podobno) uzdrowisko Furnas. Są tu naturalne baseny z wodą termalną ( jeszcze odświeżane przed sezonem), ładne parki, małe kolorowe wille, wąskie uliczki i sporo restauracji i czegoś na kształt naszych gospód, proste drewniane stoły i krzesła i swojskie (czyli miejscowe ) jadło.
Już poprzedniego dnia zatrzymaliśmy się na obiad (w całej Portugali obiady wydają od 12.00 do max.15.00) przy nowoczesnej restauracji, całej oszklonej, z szerokim widokiem na ocean, rozciągający sie kilkaset metrów poniżej. Tu było elegancko. I były też dania azorskie. Zamówiłam smażonego łososia na szpinaku i pure z batatów. Po portugalsku batat, to ziemniak, ale jest też batata doce. I to jest batat, czyli słodki ziemniak. Na Azorach bataty bywają tak jasne, jak nasz ziemniaki (u nas sprzedają tylko bataty koloru dyni).😋


Mój wolał mięso 😉 

Ładnie podane, prawda? Sałatką się podzieliliśmy.
A w Ponta Delgada poszliśmy na kolację do poleconej tawerny. Zamówiłam przystawkę, miały być owoce morza, z pieca, we Włoszech zawsze mi smakowały. Tu dostałam takie coś:

Twarde  gumowate i czasem gorzkawe. Ciekawe, co to było. czasem ciekawość nie popłaca😉
Tu na Azorach mają swoją plantację herbaty i herbacianą manufakturę, w miejscowości Gorreana. Tak też nazywa się azorska herbata, zielona i czarna, bardzo popularne na wyspie i smaczne. W Portugalii raczej pijają kawę (na Maderze piją herbatę, "w spadku" po Anglikach). Na Sao Miguel kawa jest bardzo popularna. Cafe, to espresso. Ale są też inne kawy, mające swoje nazwy. Nie jestem amatorką espresso. Ale prosząc cafe pierwszy raz dostałam właśnie naparstek, dla mnie nie do picia. Odkryłam później, że najbardziej mi odpowiada kawa "pół kawy pół mleka" (taka nazwa). Nie wiem czemu, ale na kontynencie portugalska kawa była inna, smaczniejsza. 
Oczywiście kupowałam azorskie ciastka (bolo), ale nie było tu nic specjalnego. Parę razy kupiłam w sklepie pasteis de nata, słynne portugalskie  babeczki z ciasta francuskiego z budyniem (no powiedzmy). Ja lubię, Mój nie.


Tu smaczny torcik z orzechami i ciastko serowe.

 Furnas leży w górach. Miałam wrażenie, że w górach stale skrapla sie mgła. Nadal kropiło. Nie robiłam zdjęć. Zatrzymaliśmy sie przy gospodzie. I znów spróbowałam miejscowej, azorskiej potrawy. 


To bardzo popularna tutaj "krwawa kiszka" z ananasami. Tak, to z pewnością rodzaj kaszanki, a raczej bułczanki (było u nas coś takiego swego czasu), bo żadnej kaszki w środku nie było. Kiszka była smażona, z jakąś dziwną przyprawą, nie znaną mi, lekko słodka, a ananas był świeży, słodki, pyszny😋 (Mój wziął bułę z pieczonym ciepłym plastrem wołowiny i michę sałaty). A talerz, na którym podano mi danie bardzo mi się podobał (kocham glinę). Nigdzie w sklepach na taki sie nie natknęłam 😞
Niedaleko miejscowości znajduje się drugie co do wielkości jezioro wyspy Lagoa das Furnas (lagoa, to ponoć staw po portugalsku, ale jaki to staw, który ma kilka kilometrów kwadratowych powierzchni?) Pogoda mnie zniechęciła do robienia zdjęć. Chciałam szybko znaleźć się "na nizinie", bo tam było słońce. A spacerowanie po Ponta Delgada było przyjemnością.
Kolejnego dnia wybraliśmy się zobaczyć najwyżej położone jezioro (staw?) na wyspie - Lagoa do Fogo. Nie wiem, kto miał taki pomysł, żeby jezioro wiecznych mgieł nazwać jeziorem Ognia? Do jeziora dojeżdża się szosą z kilkunastoma serpentynami. Chyba dobrze, że (od pewnej wysokości) była mgła, bo nie widziałam tych stromych zboczy, opadających w dół przy szosie. Jezioro leży w dość głębokiej niecce. To kolejna kaldera dawnego wulkanu. Punkty widokowe zorganizowano znacznie powyżej lustra wody. Próbowałam coś dojrzeć, ale przy tej mgle efekt był marny.


Z Ponta Delgada widać góry, w których znajduje się Lagoa do Fogo. "Poskarżyłam się " w hotelu, że niewiele widziałam z powodu mgły i mżawki. Pani w recepcji przyznała, że w tych górach tak jest, stale gromadzą sie nad nimi chmury. Sprawdzałam o różnych porach dnia, jak wyglądają tamte góry. Codziennie z czapą chmur...
Po oddaniu auta wybraliśmy się autobusem do miasta Lagoa. Transport publiczny jest dobrze rozwinięty. Autobusem można dotrzeć w wiele miejsc na wyspie. Ale nie do atrakcji turystycznych, ani nie na lotnisko (połączenie z Ponta Delgada zapewniają taksówki, lotnisko leży 3 km od centrum, stała opłata za kurs, to 10 Euro). 
Lagoa, to trzecie co do wielkości miasto (miasteczko) Sao Miguel. A autobusem jeżdżą "sami swoi",  więc wszyscy nie tylko się znają, ale znają także trasę autobusu. Nic się nie wyświetla, nikt nie podaje nazw przystanków. Jechaliśmy z Ponta Delgada prawie cały czas przez obszar zabudowany. Próbowałam czytać nazwy mijanych miejscowości (na odcinku ok 6 km  autobus przystawał 14 razy!). Gdy zaczęły pojawiać się pola pospiesznie wysiedliśmy. To jeszcze była Lagoa, ale do centrum mieliśmy kawał drogi. Uff, zdążyliśmy wysiąść na ostatnich przedmieściach. Szliśmy wąskimi krętymi uliczkami, zupełnie pustymi, jak zwykle bez chodników albo z takimi szerokości 20 centymetrów. Ale było ciepło, świeciło słońce i szliśmy stale w dół. Po drodze podziwiałam "wizytówki" mijanych domów.





Nad każdym wejściem były takie ciekawe płytki, w prywatnych domach zawsze były to postacie świętych.

 
Po drodze do centrum taki piękny widok 😊


Na rynku, czy może na głównym placu miasta kościół, z wieżą po drugiej stronie niż w Ponta Delgada i Nordeste. To jedyna różnica.


Na ścianie kościoła piękne azulejos.
A na "rynku" jedynie miejscowa knajpa. Nie zachęcała do wejścia. Kawy nie wypiliśmy.
Uważam zwykle, że "zaliczyłam" jakieś miejsce, jeśli wypiłam tam kawę (z ciastkiem). Ale w nogach miałam kilka kilometrów i też uznałam, że Lago jest "zaliczona" 😉


Tu przed głównym kościołem Ponta Delgada (po portugalsku Igreja Matriz, po angielsku Main Church)  Zachwyciłam sie jego wnętrzem:


To główny ołtarz .

Drewniany ołtarz w bocznej nawie.
To jedna z kaplic. Piękny barok.

Jeszcze o przyrodzie.  Odwiedziliśmy piękny park pałacu Santa Ana. Park i pałac są letnią rezydencją prezydenta Portugalii. Chyba nie bywa tam zbyt często? 


To właśnie ten pałac i ja pod parasolem (właśnie zaczęło kropić).


Tu ogromna araukaria, ciekawe ile ma lat? Pod drzewem ławka, dla porównania wielkości😉

Tu grupa bambusów. 


Gdy już weszliśmy do parku rozpętała sie burza, szybko wróciliśmy do pomieszczenia z kasą. Z nieba sypnęło gradem!

Nawet pan ochroniarz robił zdjęcia swoim smartfonem. Widocznie to rzadkie zjawisko.




Ciekawa grupa palm. I śmieci po burzy na alejce.

Jeszcze taka ciekawostka: przeczytałam, że na Azorach, w czasie Wielkiego Postu jest taka tradycja, że mężczyźni chodzą po drogach w procesji. Ubierają tradycyjne stroje, chusty i kostury i wędrują od kościoła do następnego.
I my jadąc autem natknęliśmy sie na taką procesję, na odludziu.


Chusty biedne, jakie kto miał. Widać, że to jest autentyczne, nie pod turystów.


A taki pielgrzym reklamuje na lotnisku sklep z azorskimi pamiątkami 😀
I to już wszystko. Azory pozostaną w mojej wdzięcznej pamięci 😍