piątek, 30 sierpnia 2024

Ptasie manewry

Nie wiem, czy to już ta pora, czy co roku szpaki już w sierpniu urządzają te swoje przeloty? Wydaje mi się, że w tym roku i one uaktywniły sie wcześniej. Przelatują ogromnymi stadami całkiem nisko nad łąkami, polami, nad ogrodami. Nad moim też. Mam momentami wrażenie, jakbym znalazła się w filmie Hitchcocka "Ptaki" (zapewne właśnie szpaki "grały" tam istotną rolę, bo to one zbijają się w wielotysięczne stada).


To dość kiepskie zdjęcie, ale widać, o co chodzi. Nadlatują z hałasem, z szumem tysięcy skrzydełek (w końcu to niewielkie ptaki)  i czasem, tak, jak te na zdjęciu - lecą gdzieś, jakby bez celu, jakby tylko ćwiczyły mięśnie przed długim lotem na Południe. za jakiś czas wracają (może to inne?) A czasem spadają wielką chmarą na cokolwiek, co da się zjeść. A uwielbiają wszelkie owocowe kulki, które można połknąć na jeden raz. 

Niedawno zauważyłam przez okno w kuchni, że wielkie stado obsiadło moją jarzębinę! O robieniu zdjęć nie myślałam,  nie było czasu. Szkoda mi było moich jarzębinowych korali (przy drogach w okolicy rośnie bardzo dużo "gminnych" jarzębin, oblepionych koralami, niech tym się posilają). Wybiegłam na ganek i zaczęłam energicznie machać rękami, krzycząc "a sio" i dodając różne niepochlebne słowa. Podziałało, odfrunęły. Korali jeszcze trochę zostało (tak z połowa). Ale dziś zauważyłam, że dereń świdwa, taki z czarnymi kulkami owoców, jest całkowicie owych owoców - kulek pozbawiony. Zostały same szypułki. No tak, szpaki poradziły sobie z dereniem, gdy ja przeganiałam je z sąsiedniej jarzębiny 😉

Niechby sobie jadły tego derenia i owoce bzu czarnego (hyćki). Tylko, jak to ptaki (jak kury, kaczki, gęsi w gospodarstwie), co przelecą, to nabrudzą i to na fioletowo! No! I potem mam sprzątanie płytek tarasowych...

I chociaż jesieni nie czuć jeszcze, ciągle letnie upały, to rośliny już spieszą się z dojrzewaniem (np. u mnie już są dojrzałe winogrona, a jeszcze września nie ma, fasola idzie w ziarno), a kwiaty, te letnie przekwitają (bardziej wysychają). U mnie jesień zapowiadają zimowity. 


I nie wiem, czy żałować lata, czy czekać z niecierpliwością na "normalne" temperatury. Bo te upały mnie dobijają. Cóż, wiem, że za 2-3 miesiące będę tęsknić za słońcem i ciepłem lata. Ale na razie "przyrodo pozwól żyć! "😉

poniedziałek, 19 sierpnia 2024

"W moim ogródeczku"

 Lato w pełni. Dziś przedpołudniem można było trochę odpocząć od upału. Po wielu dniach dobrowolnego zamknięcia w domu w ciągu dnia (źle znoszę upały, nie lubię gorąca) dziś wypiliśmy naszą południową kawkę pod lipą.




Korzystając z przyjaznej temperatury wyszłam na dłużej do ogrodu. Oczywiście, codziennie bywałam w ogrodzie, ale przed zmierzchem, żeby podlewać i zebrać to, co urosło, co spadło z drzew, co trzeba zagospodarować. Ale były to wyjścia "robocze", bez szczególnej przyjemności. 

Dziś, przy lekkim zachmurzeniu, po deszczyku (mizernym, niestety, ale każda woda z nieba cieszy) lżej się oddychało i ogród pachniał deszczem. Rośliny trochę zostały "umyte". Róże przyjęły ten drobny deszczyk z "zadowoleniem" ;) Podlewane codziennie odwdzięczają się ciągle bujnym kwitnieniem. Może czują, że je uwielbiam?




To są te przyjemności, bo poza pięknym widokiem moje róże pięknie pachną. Chodzę i patrzę okiem "pani na włościach" jak i co mi rośnie. 
Kiedy tak chodzę z koszem po ogrodzie, to co chwilę coś zrywam, najczęściej (codziennie) fasolę. Tyle jej urosło, że nie nadążamy zjeść, a ile można jej mrozić na zimę? Nie narzekam, sama chciałam, żeby mi jej nie zabrakło, żeby starczyła do przymrozków. Najwięcej jest teraz fasoli tyczkowej, "szparagowej". Duże strąki, zielone, po ugotowaniu rozpływają się w ustach.😋 (fasole lubią wszyscy "moi", więc rozdaję).


Tak sobie rośnie na zachodniej ścianie garażu.


A tak wygląda z bliska.
Ogórków już (prawie) nie zrywam. Miałam tylko wysiane dwa rzędy. Jakieś kiepskie w tym roku, może nasiona mizerne?  Było ich trochę na mizerię, dość małe, susza im wybitnie nie posłużyła (a codzienne podlewanie nie pomogło). Zostało ich 2-3, na malutką mizerię może starczy ?
Zrywam też dojrzewające brzoskwinie, te, co zwykle są dojrzałe na przełomie sierpnia, września i we wrześniu. Część z nich spada, na trawę, zbieram, podnoszę. Podobnie z jabłkami. Ale tych nie zrywam, na drzewie są jeszcze niedojrzałe. Natomiast te, co spadają mają już czarne pestki i są smaczne. To takie "dzikie" drzewko. Sadzonka przyniesiona z polnej miedzy. Rosła na miedzy nieduża jabłonka, obsypana smacznymi czerwieniejącymi się jabłuszkami. A pod jabłonką kilkanaście samosiewek -sadzonek. Wzięliśmy trzy takie sadzonki, malutkie. Posadziliśmy w naszym, małym, niskim wtedy, "lasku". W tym roku największe z drzewek, po chyba dziesięciu latach, jest obsypane jabłkami, pierwszy raz! Te inne rosną w cieniu "lasku", maja po 5-6 niewielkich jabłuszek, nadal smacznych.


Tu są i jabłka i brzoskwinie. Brzoskwiń, na szczęście nie ma zbyt wiele. Tylko po parę, czasem paręnaście na drzewku ( mam ich 5). Tu są te najładniejsze, te mniejsze dam na placek, może zrobię knedle. Ładne zjemy i wydam dzieciom. Gorzej z jabłkami. Jest ich za dużo na zjedzenie na surowo, a to jabłka późnego lata, nie nadają się na długie przechowywanie (chociaż są jędrne, o zwartym miąższu). Chyba będę je suszyć, wszyscy lubią suszone jabłka zimą (tylko to obieranie ze skórki!).
A to dopiero początek zbiorów (na szczęście jabłek zbyt dużo już nie będzie, w tym roku nie ma urodzaju na pozostałych trzech drzewach; i nie są to wielkie drzewa). Zaczynają dojrzewać śliwki. Zupełnie nie mam zamiaru robić powideł. Za dużo energii (gaz) i czasu (trzeba pilnować), a potem nie ma chętnych do jedzenia. Zresztą mam już 20 słoików z mirabelkami (takimi ciemnymi). Mój uwielbia, Mój robił.

To nie koniec urodzaju. Jak co roku będzie dużo, bardzo dużo, winogron. I tak, jak wszystko w tym roku, także winogrona będą wcześniej niż zwykle. One JUŻ dojrzewają!



To wspaniała odmiana bezpestkowa, z jasnoróżową skórką. Już je można jeść.😋


A żeby nas sąsiedzi nie podglądali, to tatuś posadził nam szpaler, żywopłot na długości 30 metrów. Sąsiadów nie ma (i oby jak najdłużej nie było, jest pusta działka, zarośnięta nawłocią), a Mój co roku robi wino z tych wszystkich winogron, a raczej dwa wina, bo są tu trzy odmiany, jedna ciemna, aż ciemnofioletowa. Na szczęście najpóźniejsza. Jeśli wino się nie uda, to się je destyluje i mam potem czym dezynfekować zakrętki. I na czym robić nalewki (których coraz bardziej nie ma kto pić).
I jeszcze jedno ulubione warzywo Mojego, które sieje, sadzi, podlewa i hołubi - dynie😊 W tym roku dynie po prostu chciały same rosnąć. Zanim na przygotowanym "polu" posialiśmy nasiona (w maju), już tam rosły całkiem duże roślinki  - z nasion, które znalazły się w kompoście, którym Mój nawiózł zagonek pod dynie. No i dzięki temu (i łaskawej ciepłej wiośnie, kiedy nic u nas nie zmarzło) jemy dynie już od lipca. I wydajemy rodzince.


Szkoda, że tu nie ma skali. Ale każda z nich waży kilka kilogramów. I to jeszcze nie koniec. Trzeba je było wziąć z pola, bo rosły na płocie i się urwały, czyli leżały na ziemi, w chaszczach na pustej sąsiedzkiej działce.
Robię z dyń zupy i nic więcej. Mrożę na zimę, pokrojone w małą kostkę i mam błyskawiczną zupę (na sposób austriacki). 
W upały nic mi się nie chce robić. Chętnie zamieniłabym się miejscami z moimi "nie moimi" kotami. Takim to dobrze 😉



piątek, 9 sierpnia 2024

Bez smartfona poza domem

 Wiadomo, że w naszych czasach bez smartfona, jak bez ręki (czasem mam wrażenie, że dla niektórych, jak bez głowy). Wychodząc z domu na dłużej (jechałam do Miasta) wzięłam to urządzenie ze sobą. W końcu jest to telefon, narzędzie komunikacji. a jechaliśmy autem Mojego i mieliśmy się w mieście rozdzielić, a potem ewentualnie zdzwonić. Miałam jeszcze 36% naładowania baterii, ale Mój stwierdził, że to mało. No to podłączyłam ładowarkę. potem szybkie zatrzymanie w środku miasta, wysiadłam, a auto odjechało. Prawie natychmiast zorientowałam się, że smartfon został "na ładowaniu". Ale przepadło. Jak miałabym zawiadomić i zawrócić Mojego? Bez telefonu?  Przez chwilę poczułam się niepewnie,  bezradna i taka "samotna". Byłam w centrum mojego rodzinnego miasta, blisko pięknego Starego Rynku, ale jakoś tak mi nastrój padł (chciałam zrobić parę zdjęć nowego "wystroju" Rynku), że postanowiłam wracać do domu. Tramwajami, autobusami jeżdżę za darmo, mimo licznych (kolejnych) remontów i zmian tras tramwajów, po polsku czytam, więc problemu z dotarciem na dworzec nie ma żadnego (na przystanku była starsza niemiecka para, ciekawe, czy się połapali w tychch nowych trasach). Wsiadłam w wygodny tramwaj, który dowiózł mnie pod sam dworzec. A że teraz przy każdym większym dworcu jest galeria handlowa, to skorzystałam z okazji, żeby zrealizować parę bonusów (tych z okazji niedawnych urodzin). 

No, tak, ale część ofert była w telefonie (mimo wszystko nie pobrałam sobie prawie żadnych aplikacjami; i tak bym się w nich zgubiła). Postanowiłam skorzystać z oferty Tchibo na filiżankę tańszej kawę. Kartę Tchibo (ciągle jako kartę) mam od wielu lat. Rzadko coś kupuję (na polskie warunki są drodzy), ale akurat chciałam sobie poprawić humor kawką (z mufinkiem, tym razem). Okazało się, że karta Tchibo wystarczy, nie muszę pokazywać sms-a. 

Smartfon, to też często zegarek, tak go używam. A tu "zegarka" brak. Ale jakoś tak (intuicja?) wzięłam ze sobą mój stary sentymentalny zegarek, po tacie, żeby przy jakiejś okazji wymienić zużytą baterię (a zegarek czekał na tę wymianę baterii chyba 2 lata?). I oto akurat idąc do tramwaju natknęłam się na zegarmistrza. Jak za dawnych czasów - na ścianach stare zegary wiszące, najróżniejsze, zegary stojące, kominkowe, stolikowe. No i oczywiście mnóstwo zegarków nowoczesnych (pewnie też smartwatch'ów, ale się nie przyglądałam). Całkiem młody pan zegarmistrz (pewnie w wieku moich synów)  wymienił mi baterię i znów miałam sprawny zegarek i czułam się znacznie pewniej (lubię mieć złudne poczucie kontroli upływającego czasu). 

Na dworcu otwartych 7 kas, ale tylko dwie kolejki do nich. I to dość długie, piątkowe kolejki. Poszło szybko. I mimochodem zauważyłam, że dobrze wybrałam: ta moja kolejka posuwała się o wiele szybciej, niż ta obok ( ale tu były czynne 4 kasy, a obok tylko 3, jeszcze spostrzegawczość u mnie działa). Nawet jeśli kupuję bilety przez Internet, to zawsze je drukuję (cóż, jestem z poprzedniego wieku). Inna sprawa, że powrót pociągiem nie był (rano) jedyną opcją. Gdyby nie brak "komunikacji" z Moim, to pewnie wracałabym z nim do domu, autem.

Nic się nie stało. Wszystko załatwiłam, jak chciałam, nic ważnego nie ominęło mnie z braku telefonu (koleżanka dzwoniła, oddzwoniłam do niej, po powrocie Mojego do domu z moim naładowanym smartfonem). 

Na wieś dotarłam 1,5 godziny po wyjeździe z Poznania. Tak długo to trwało, bo autobusy gminne kursują częściej dopiero w godzinach szczytu, a ja byłam w Miasteczku "zbyt wcześnie" i musiałam godzinę czekać na najbliższy autobus. Wykorzystałam ten czas na drobne zakupy. Bo choc moje miasteczko nie ma dużego dworca, to przy tym niewielkim dworcu też jest niewielkie centrum handlowe 😊

A w domu, po ostatnich, bardzo dla ogrodu łaskawych deszczach róże mi znów pięknie kwitną i cieszą moje oczy 😍




Najdłuższą wzięłam do domu, jutro będzie przepiękna 😊

Czy zdarza się wam wyjść z domu bez smartfona? Jak reagujecie w takich sytuacjach?
Ciekawa jestem waszych reakcji, spostrzeżeń 😊 Ja przeżyłam ten dzień na luzie. ale wolę jednak mieć smartfon ze sobą😉

piątek, 2 sierpnia 2024

Jarzębina i codzienność

Tak dzisiaj ciemno i "smętnie" . Wczoraj jeszcze pełne słońce i upał, a dziś pada, kropi, mży od rana. I chłodniej. To jest obiektywnie bardzo pożądany stan, ale subiektywnie nie lubię jesiennej szarówki w lecie. Od razu nastrój mi siada.

Wyszłam przed dom sprawdzić, czy jeszcze moczy. I wpadła mi w oko moja jarzębina i jej pomarańczowe korale. No, bo moja jarzębina nie jest czerwona, krwista, tylko pomarańczowa. Gdy zaczęliśmy porządkować teren przed domem, już po postawieniu domu, tatuś przywiózł mi małą jarzębinkę. Samosiewka, która zasiała się i podrosła w taty ogrodzie. Tato nie wyrywał, nie wyrzucał samosiewek. Starał się je "zagospodarować", na pasie wspólnym przed jego ogrodem rosły brzozy, sosny, wierzba, lipy, nawet małe dąbczaki, które wyrosły nieproszone w taty ogrodzie. A mnie takim sposobem dostał się wiąz (moje i rodzinne celtyckie drzewko), lipa, czereśnia (która nie bardzo chciała rosnąć u taty) i właśnie jarzębina. Przez kilka lat rosła i dojrzewała. A gdy w końcu zakwitła i wydała owoce, to okazały się pomarańczowe, nie czerwone. Tatuś posadził jarzębinkę przy furtce, nie bacząc na to, że obok rośnie cis (zresztą też od taty), a drugi symetrycznie po drugiej stronie furtki. 

I tak do tej pory cis "przepycha się" z jarzębiną. Przycinamy i cisa (w ostrosłup) i jarzębinę (tę raczej na wysokość) i jakoś sobie koegzystują. Nie chciałam jarzębinki ruszać, bo po 1) posadził ją tato, a po 2) dowiedziałam się od rodzimowiercy (wyznawcy dawnych wierzeń słowiańskich), że jarzębina przy wejściu do domu, obejścia, to dobra wróżba, to szczęście i pomyślność tego domu :) Jakbym mogła tę pomyślność i szczęście zlekceważyć?


 Zwykle, gdy patrzę na pomarańczowe korale, to sobie w duchu marudzę "czy nie mogłaś być czerwona, jak wszystkie spotykane po drodze jarzębiny?" Ale dziś, w ten "zgniły" dzień pomarańczowe korale "zabłysły", jak korale z "ruskiego" złota😊 I chyba pierwszy raz popatrzyłam na moją jarzębinę z zadowoleniem. Taka zielona, okazała i ma wyjątkowo dużo korali. Ładna.😊


A dzień, jak co dzień. Tyle, że zwykle o wiele więcej czasu spędzam w ogrodzie. Wczoraj na przykład zrywałam fasolę i porządkowałam kwiaty na zagonkach kwiatowych (no trudno to nazwać klombami, rosną byliny i trwa, bez planu i porządku, coś z tym muszę zrobić, tylko kiedy?). Korzystając z wczorajszej gorącej pogody wyprałam i powiesiłam na dworze pranie (a potem zdjęłam i poskładałam, nie znoszę prasować, jeśli nie jest to niezbędne). Oczywiście, jak co dzień zjedliśmy z Moim "południk" z kawką i lodami + borówkami (uwielbiam borówki, szczególnie takie wielkie). Tym razem siedzieliśmy sobie w cieniu lipy na ławce. Na tarasie, mimo zacieniającej rolety, było za gorąco (taras od południa).

Pojechałam też do biblioteki do miasteczka. Dostałam mail, że mam do odebrania zamówioną książkę (moje ostatnie odkrycie Ruth Ware, angielska pisarka kryminałów i thrillerów, świetnie sie czyta). Początkowo, jakieś 12 lat temu, z pewnym sceptycyzmem podchodziłam do małej gminnej biblioteki i jej zbiorów (wtedy brali ode mnie wszystkie książki, które im przynosiłam). W Poznaniu chodziłam do szacownej Biblioteki Miejskiej im. Edwarda Raczyńskiego (oczywiście korzystałam z osiedlowej filii). Okazało się, że moja gminna biblioteka im. Kazimiery Iłłakowiczówny bardzo się rozwinęła przez te kilkanaście lat, a ja stałam sie jedną z najwierniejszych czytelniczek. Bardzo często jestem pierwszą czytelniczką nowo zakupionych kryminałów😉 I "testuję" czyściutką, pachnąca drukiem książkę. 


To nie najnowsza książka (z 2022r). Rekomendacji Anny Kańtoch mogę zaufać "w ciemno", cenię tę pisarkę.

A na razie przeczytałam "Kobietę z kabiny dziesiątej" i "Śmierć pani Westaway". I teraz czekam niecierpliwie na każdą kolejną książkę tej autorki (są "w czytaniu")

Po powrocie do domu musiałam się zająć obiadem, jak co dzień. Czasem mam na to ochotę, czasem zupełnie nie. Wczoraj było ciekawie. Resztę  jambalayi z poprzedniego dnia potraktowaliśmy jak przystawkę. Miałam trochę więcej czasu, żeby przygotować "coś innego". Na życzenie Mojego zrobiłam tartę, a raczej quiche z cebulą. Tylko zapomniałam, że nie lubię gryźć cebuli, nawet takiej duszonej, jak w quiche. Dawno nie robiłam tego dania. Wcześniej rozdrabniałam cebulę w takim ręcznym "mikserze", żeby nie czuć kawałków cebuli. Wczoraj o tym zapomniałam i miałam problem . Ale to był mój problem, Mój był bardzo zadowolony 😁 (zdjęcia nie ma, bo za późno się zorientowałam, że mogłam pstryknąć fotkę)

Dziś od rana byłam w Dino, moim ulubionym markecie (odkąd mieszkam na wsi). Do najbliższego mam 4,5 km, do dalszych, do których lubię jeździć 6 i 8km (w różne strony). Jak nałogowiec uzupełniłam zapas borówki amerykańskiej (póki jest świeża polska i taka duża) i zapas mleka bez laktozy (gdy go używam nie muszę słodzić kawy).

Po powrocie zajęłam się dżemem z mirabelek. Wczoraj Mój zagotował i przetarł mirabelki (takie ciemnobordowe), a dziś ja je dosłodziłam (mnóstwo cukru, żeby dało się zjeść, nie lubię zbyt kwaśnego dżemu) i włożyłam do słoików. I jeszcze pasteryzowałam.

Z ok 7 kg owoców jest kilka słoików. Następne owoce już czekają na zebranie i usmażenie (dobrze, że nie muszę sama robić wszystkiego).


Potem  zajęłam się przygotowaniem obiadu. Dziś klasyka jakby niedzielna 😋 Był rosół z kurczaka i schabowe z ziemniaczkami z koperkiem i  nasza fasolka szparagowa, a na koniec jeszcze kompot z mirabelek (przy okazji jeszcze trochę tych śliwek zużyłam).

I dopiero po obiedzie mogłam sobie poczytać. Taka malutka prasówka: poczytałam parę zaległych tekstów z ostatniej "Angory", rozwiązałam krzyżówkę (tę łatwiejszą), potem przeczytałam kilka ciekawych artykułów z Psychologii (Newsweek). Tytuł numeru "Kim jest współczesny mężczyzna". Ciekawy temat. Lubię od czasu do czasu poczytać jakie problemy nurtują  ludzi. Psycholodzy prowadzą badania, prowadzą psychoterapię, czytam wizytówki autorów, specjalistów swoich dziedzin badawczych. I często nie rozumiem, czym oni się zajmują. Czemu te specjalności muszą (czasem) tak mądrze brzmieć (co to znaczy trener w odniesieniu do psychologa czy psychoterapeuty, co to coach i czemu po angielsku, terapeuta EMDR czy EFT, focusing. kto to facylitatorka?). Zauważyłam , że im kto ma wyższy stopień naukowy, tym prościej się przedstawia. Bo rozumiem, że te wizytówki, to każdy autor sam napisał o sobie? Czytam sobie o problemach innych i zapewne to dobrze, że są ludzie, którzy potrafią pomóc potrzebującym tej pomocy. Ale chyba trzeba mieć dużo kasy, żeby z takich treningów, warsztatów, porad skorzystać. No i na pewno trzeba mieć wiarę w to, że ta pomoc pomoże (inna sprawa, to pomoc dzieciom zagrożonym wszelkiego rodzaju przemocą, darmowa mam nadzieję). Ale zostawmy psychologię specjalistom (i potrzebującym).

Nie codziennie, ale często jeżdżę do Poznania pociągami. Na krótkiej trasie  naszymi miejscowymi "Kolejami". Jestem zawsze mile zaskoczona i czystością wagonów i uprzejmą obsługą konduktorską (kupić bilet w pociągu, żaden problem i bez dodatkowej opłaty). Konduktorzy i konduktorki są grzeczni, pomocni i wręcz bywa, że wychodzą poza swoje obowiązki. Wnuk jadąc do mnie zostawił w takim pociągu list (opłacona przesyłka ) dla mnie. Był tam oprócz adresu także  mój nr telefonu. Konduktor zadzwonił do mnie, że znalazł mój list i że mi go przywiezie do Poznania (tam był jeszcze mój poznański adres) w drodze powrotnej ze stacji końcowej. Podał godzinę. Akurat byłam w Poznaniu, ale nie mogłam tak długo czekać na powrót pociągu. Wróciłam do domu na wsi. List pojechał do Poznania, a potem, po moim telefonie albo dwóch telefonach, z powrotem zrobił trasę przez  moje miasteczko i w końcu odebrałam go na mojej stacji od kierownika pociągu. Byłam wdzięczna i pełna podziwu, że kilka osób zadało sobie trud, żeby mi ten list doręczyć (a tam był jedynie zamówiony kalendarz). 

I tak sobie spokojnie żyję z dnia na dzień. O tym, że nie mogę nic planować, bo każdej chwili może do nas wjechać syn z wnusiem i będziemy z Moim mieć całodniowe "zajęcie" ( które co prawda osłabia , ale które uwielbiamy i wnuś też), o tym napiszę innym razem (być może) .😉