sobota, 4 maja 2024

Turcja - to, co turyści zwykle oglądają cz.2

 Do Antalyi jechaliśmy przez góry Taurus, pasmo górskie, które dochodzi aż do samego morza Śródziemnego. Najwyższe szczyty mają powyżej 4 tys. m. n.p.m 




Góry uchwycone z autobusu.

Dojechaliśmy w okolice Antalyi. Przenocowaliśmy w Belek, takim turystycznym miejscu, po wschodniej stronie Antalyi. Podobno Polacy lubią wypoczywać w tamtych rejonach. My tu tylko nocowaliśmy. Kolacja była tzw. bufetowa, czyli każdy brał talerz i częstował się czym tylko chciał i ile był w stanie zmieścić. Bardzo lubię taki rodzaj wyżywienia, bo mogę spróbować wielu potraw, w niewielkich, wręcz minimalnych ilościach. Różne sałatki, jak dania obiadowe, bezmięsne i na zimno, najróżniejsze sery, w tym twarde i miękkie kozie i owcze (uwielbiam), dania mięsne (bez wieprzowiny, bo kraj muzułmański), zapiekane z warzywami, grillowane, gotowane, duszone w sosie, ryby smażone i marynowane, mnóstwo warzyw surowych, z których można sobie zestawić surówki. A jeszcze, jak zostanie odrobina miejsca w żołądku, najróżniejsze ciasta i desery. Im lepszy hotel, im wyższa kategoria, tym większy wybór, szersza oferta. I tylko za napoje trzeba zapłacić. Napoi nie ma w cenie kolacji. Nie zrobiłam zdjęć, żeby nie wywoływać u was ślinotoku (jak to piszę, mimo, że jestem po kolacji, to przełykam ślinę na wspomnienie tych frykasów). Wszystko było pięknie wyeksponowane, kolorowe i bardzo smaczne. No i bardzo istotne: wszystko podane, bez mojej pracy, tylko brać i jeść😋

Śniadania były sporo skromniejsze, bo po prostu Polacy jedzą śniadania "po swojemu". W każdym razie ja nie jadam na śniadanie fasolki w sosie pomidorowym, nawet tych "amerykańskich" płatków śniadaniowych, z jogurtem czy zimnym mlekiem (akurat jadam płatki owsiane z jabłkami i rodzynkami, bez mleka i na ciepło). No i w muzułmańskim kraju nie ma (nie serwowano) porządnych smacznych wędlin (skusiłam się na "polędwicę" jagnięcą, jak z plastiku ). Programowo nie jadam wędlin w Turcji. Za to na śniadanie brałam chyba z 6 rodzajów sera (po jednym kawałku), czasem jajecznicę i dżem. Dżemy są słodkie, jak ulepek i w jakimś zagęszczonym, ciągnącym się sosie. No i na koniec kawałek arbuza albo pomarańczy. I ciasteczko (ale nie zawsze, bo bywały zbyt mokre, umaczane w jakimś lukrze, kochają cukier w tej Turcji). Zauważyłam, że w hotelach jak gdyby "skąpiono" owoców. Mimo, że sezon truskawkowy już u nich trwał w hotelach truskawek nie było. Nie było też bananów, mimo, że mają na miejscu swoje odmiany. Były pomarańcze i jabłka, zawsze (nasze jabłka o wiele smaczniejsze), czasem bywały kawałki melona i arbuza.

Z Belek rano pojechaliśmy do Antalyi, dużego miasta nad Morzem Śródziemnym (2,5 mln mieszkańców). Po drodze mijaliśmy hotele - pałace. Według tureckiej kategoryzacji były to hotele 5* +2 (czyli jakby 7*). np. taki,


gdzie jeden nocleg kosztuje kilka tysięcy dolarów (euro?)

W Antalyi zobaczyliśmy ten ciekawy wodospad Arbuzowy. Bardzo lubię wodospady. 



Pogoda była piękna i ciepła, mieliśmy czas wolny, wokół wodospadu piękny park i rzeka, która wodospadem wpada do morza.



Potem było to, co Turcy lubią najbardziej: handel. Zawozi się wycieczkę do wytwórni wyrobów skórzanych i nagania turystów do kupna owych wyrobów (a przy okazji i innych najróżniejszych: tekstyliów, torebek, wyrobów wcale nie ze skóry). Żeby wyjść z tego labiryntu  trzeba "opędzać się" od ciągłego nagabywania o kupno czegoś. No po prostu to nie na moje nerwy. Nie znoszę takiego zachowania, nie cierpię się targować, to poniżej mojej godności. Mam wrażenie , że w samej idei targowania się leży oszustwo: kto kogo przechytrzy, kto więcej zyska. Może dla tych wschodnich ludów to rodzaj hobby, ja tego nie znoszę. Brr...

Podobnie było w wytwórni biżuterii, ale tu od razu powiedzieliśmy, że nie wydamy więcej niż 100 euro na pierścionek. No i nie wydaliśmy. Niepotrzebne mi pierścionki na moje stare ręce. A lokować kapitału w złocie nie mam zamiaru (najpierw ten kapitał trzeba mieć). W końcu po całkiem grzecznych "rozmowach handlowych" z sympatyczną Białorusinką, mówiąca pięknie po polsku (mama Polka, a ona uczyła się w Polsce) Mój kupił mi srebrny pierścionek, pozłacany. Nikt nawet nie zauważy, że to nie złoto. A "zaoszczędzone" euro spożytkuję niebawem na kolejnym wyjeździe 😉

Więcej już nas nie męczyli zakupami. Pojechaliśmy do zabytkowego centrum Antalyi, nad morze, w okolice portu. I tu mieliśmy czas wolny. 




W małej restauracyjce zjedliśmy turecki obiad.


Jak przystało na nadmorskie miasto była zupa rybna. Tylko zupełnie niesłona. Taki zwyczaj, bardzo dobry, każdy dosoli sobie według smaku (podobnie w hotelach, raczej wszystko niedosolone, ale to lepiej, niż miałoby być przesolone). I ta zupa rybna była jakoś mało rybna. Owszem, miała sporo rybnych kawałków, smacznej miękkiej ryby, ale bez rybnego smaku? Smakowała mi, ale jej w domu nie będę robić.


Ja drugiego nie miałam, ale podjadłam Mojemu z jego dania.


Takie tosty z serem i pomidorami+ frytki , oliwki i warzywa. Smaczne i sporo😊

Po południu zawieziono nas w końcu do hotelu, w Kemer, na zachód od Antalyi, w którym mieliśmy spędzić  ostatnie 2 noce.


Hotel miał w nazwie "Resort & SPA" i tureckie 5*.  Te 5* widać było przede wszystkim w restauracji. Tu był taki wybór, że chyba bym pękła, gdybym wszystkiego spróbowała. Wspaniała kuchnia! Ale w pokojach mizernie, ani wody w butelkach, ani zestawu do parzenia herbaty, kawy (we wszystkich pozostałych 4 hotelach to było). Także Internet był płatny. Co za skąpcy!

Jak widać strefa rekreacji była spora, dużo basenów. Ludzie korzystali. Ja jednak pływam w wodzie o temperaturze nie niższej niż +25 st. A w basenach woda była dla mnie za zimna (w końcu to był dopiero kwiecień i noce bywały jeszcze chłodne, choć powietrze nagrzewało się w dzień do +30 st.). Hotel otoczony był zielenią. wszystko tu kwitło, przyroda była bujna i zachwycająca.


Girlandy nieznanych mi białych kwiatków.


Bugenwille wszędzie - tu przy restauracji.




Oleandry.

Lantany.


Przepiękny wiciokrzew (kapryfolium), cudnie pachnący.


A to nie wiem, co za drzewo. Spotkałam je już w Portugalii.


Tu jeszcze lantana z wiciokrzewem. Bardzo mi się te kwiaty w żywopłotach podobały.

Ostatniego dnia pobytu wybraliśmy się na półdniową wycieczkę łodzią wzdłuż wybrzeża. Taki prawdziwy wypoczynek, lenistwo na wodzie.


Widoki cudne.


Góry Taurus w tle.


Taką podobną łodzią pływaliśmy. Robiliśmy przystanki w zatoczkach i chętni (zwykle panowie) mogli popływać w morzu (temperatura wody ok. 20 st.).


Skały wchodzące w morze.


Na wodzie dostaliśmy obiad, smakował znakomicie 😋



 
Tak skończył się ostatni piękny dzień w Turcji.

Na koniec ciekawostka kulturowa.


To ubikacja na międzynarodowym lotnisku w Ankarze. Byłam zaskoczona. Czy widzieliście kiedyś  podobną "muszlę"? Ja widziałam. I nie tylko w ZSRR, czy Bułgarii. Także w Polsce, w latach 70-tych, na KUL w Lublinie. Ale myślałam, że to już przeszłość, a jednak nie. Nic to. Co kraj, to obyczaj 😁



czwartek, 2 maja 2024

Turcja - zwiedzamy cz.1.

Byliśmy w Turcji na tygodniowej wycieczce objazdowej "Śladami starożytnych cywilizacji".

 Tytuł może na wyrost, ale trochę tych cywilizacji zobaczyłam.

Często słyszymy "Anatolia". Wydawało mi się, że to jakiś region w Turcji. Jednak to znacznie więcej. To cała azjatycka część Turcji, ten wielki półwysep otoczony Morzem Czarnym od północy, Morzem Marmara, Morzem Egejskim od zachodu i Morzem Śródziemnym od południa. Cała Turcja, to jeszcze część europejska, granicząca z Grecją i Bułgarią. To ogromny kraj. Turyści docierają zaledwie do połowy Anatolii. Poza Kapadocję nikt ich nie wiezie. Zbyt duże odległości, zbyt mało tolerancji, zacofanie, bieda i głęboka "Azja". 

A ta część "turystyczna" Turcji (Anatolia i Stambuł) jest nastawiona na maksymalny zysk, na "strzyżenie" turystów na wszelkie sposoby. Podobno Turcy są gościnni i życzliwi. Ja niestety miałam wrażenie, że za każdym uśmiechem w sklepie, za każdą herbatką, wręczaną na "powitanie" , stała chęć  wyciagnięcia ode mnie kasy, chęć wymuszenia na mnie zakupu. Jedynie w sklepie sieciowym w galerii handlowej (jakimś tureckim, nieznanej mi firmy) sprzedawczynie zachowywały się "normalnie" - zupełnie nie zwracały na mnie uwagi 😉No i ceny były na metkach ( i bardzo dobrze, bo ja nie cierpię się targować).

Anatolia, jak rzadko która kraina, była domem dla wielu dawnych cywilizacji. Ludzie zamieszkiwali te tereny już w paleolicie. Potem powstało tam imperium Hetytów -14 wieków przed naszą erą, prawie 4 tysiące lat temu! Na południowym wschodzie Anatolii swoje wpływy, przez kilka stuleci, do 600 lat p.n.e., miała cywilizacja asyryjska (która rozwinęła się w dolinie Tygrysu i Eufratu). Anatolię podbijali także władcy perscy, czyniąc z niej swoje prowincje (Dariusz, Kserkses). Później na wybrzeżu Morza Egejskiego kwitła kultura helleńska (słynne miasta Efez, Milet, Pergamon, także Troja) i kolonie rzymskie.  W Muzeum Anatolijskim w Ankarze (muzeum archeologiczne) pięknie pokazano historię i kulturę ludów zamieszkujących te tereny.


Muzeum w zabytkowym budynku dawnego seldżuckiego karawansaraju.


Fascynujące (mnie) wyroby gliniane sprzed 30 wieków!


Hetyckie byki, przedmioty kultu.


Wyroby z brązu (z późnej epoki brązu ok 800 lat p.n.e.).


Przed muzeum bezgłowe rzeźby z okresu rzymskiego (szyja w rzeźbie jest miejscem newralgicznym, łatwo utrącić głowę osadzoną na cienkiej podstawie). W tle replika fragmentu bramy miejskiej z Hattuszasz, stolicy Hetytów.

W Ankarze widzieliśmy urocze stare miasto, położone wysoko nad współczesnym miastem. 
Z dawnych murów miejskich roztacza się wspaniały widok na tę stolicę, sześciomilionową metropolię!


Na drugi dzień pojechaliśmy zwiedzać zabytki cywilizacji hetyckiej. 

Stolicą imperium Hetytów było ogromne miasto Hattuszasz (200 tys. mieszkańców), z murami obronnymi długości 6 km, z sześcioma podwójnymi kamiennymi  bramami (wewnętrzne i zewnętrzne), z bramami ziemnymi (w wałach ziemnych). Jest to teraz rezerwat archeologiczny, wpisany na światową listę dziedzictw UNESCO już w 1986 roku.


Może to teraz sprawia wrażenie "kupy kamieni", ale to pozostałości dawnych świątyń, pałaców, domów, rozrzucone na szczycie wzgórza  na 1,8 kilometrach kwadratowych. 



Nefrytowy kamień,  jedyny taki w tym mieście, w świątyni.


Obecny widok Bramy Lwów i wizualizacja z czasów Hetytów.


Połowa bramy, zrekonstruowana w 2010 roku (nie chciałam wymazywać twarzy Mojemu, wolałam go "schować w cieniu").

Kolejne bramy, znacznie gorzej zachowane:


Brama Sfinksów, od strony miasta, widać fragment bramy zewnętrznej.


Wejście do bramy pod wałem ziemnym, od strony zewnętrznej, 70 m tunelu, wyłożonego ogromnymi głazami.

Już widać wyjście, do miasta.


I to , co pozostało z bramy wewnętrznej, wyjście z tunelu.

Bardzo rozległy teren, archeolodzy ciągle mają tu dużo do zrobienia. Powiem to "po cichu": to "bogactwo kamieni męczy (zwłaszcza laika). Chociaż doceniam to, że tysiąclecia patrzą na nas (a my na nie).

Następnego dnia była Kapadocja, niebywałą kraina geologiczna, krajobraz z innego świata, zamieszkana przez ludzi od stuleci, do 1956 roku, kiedy przesiedlono ludzi do normalnych domów zbudowanych na powierzchni. Bo w Kapadocji ludzie od setek lat mieszkali w "skałach". Drążyli w plastycznym tufie komory, pomieszczenia, gdzie temperatura latem i zimą była taka sama (lub prawie), nie za zimno i nie za gorąco.  Bo my trafiliśmy akurat na upał +30 st.+. Mnie było ciężko. A tam żadnego cienia (każdy cień drzewa na wagę złota).




To ostatnia zamieszkana, do lat 50-tych XXw. wioska Zelve, oczywiści rezerwat na liście UNESCO.


Zawieziono nas też do prawdziwego, dwupoziomowego podziemnego "miasta", a raczej schronu, na wypadek napaści obcych wojsk (w wiekach minionych). Miejsce zdecydowanie posępne i nie dla klaustrofobów. Mieszkańcy okolicznych miejscowości mogli przeżyć w takim "mieście' do kilku miesięcy, miasto było nie do zdobycia z zewnątrz, korytarze zamykały ogromne okrągłe kamienie. Temperatura cały rok ok.+17 st.


Wąskie, niskie korytarze, czasem kiepsko oświetlone (tu widać ten kamień, którym w razie najazdu blokowano przejście).

Potem zawieziono nas znów do parku narodowego z niezwykłymi formami skalnymi.




Może marudzę, ale nadmiar wrażeń też męczy, zwłaszcza w upale 😉

Kolejnego dnia mieliśmy przed sobą długą drogę na wybrzeże (przeszło 500 km). Po drodze oczywiście przystanki i zwiedzanie ciekawych miejsc z czasów nowszych. Widzieliśmy jeden z większych, starych  karawansarajów z czasów seldżuckich (ok XII w.), To taki turecki zajazd, gościniec, który służył wędrującym kupcom. Miał oczywiście pokoje sypialne, ale także mały meczet, kuchnię, pralnię, magazyny, stajnie i niewielki ogród. 


Imponująca budowla. Obecnie (czasowo) jest tam wystawa zabytkowych dywanów.


Jeden z piękniejszych dywanów (w moim odczuciu). Niektóre mają ponad sto lat i wcale tego po nich nie widać (a niektóre są "zadeptane", nawet cerowane).





Teraz jest tu restauracja, a wcześniej były stajnie dla rozstawnych koni.

Po krótkim odpoczynku pojechaliśmy dalej do miasta Konya. Jest to podobno miasto tak ważne dla wyznawców Allaha w Turcji, jak Częstochowa dla katolików w Polsce.
Znajduje sie tutaj turkusowy meczet i mauzoleum założyciela zakonu Tańczących Derwiszów- Rumiego (XIII w.). Brzmi to nieco dziwnie dla moich uszu, ale tak, wyznawcy i członkowie owego zakonu wierzyli, że poprzez szybkie wirowanie (taniec) jednoczą sie z Bogiem. Spróbujcie szybko zawirować wokół własnej osi. Zakręci sie wam w głowie, aż do omdlenia, to trochę podobne do reakcji na nadmiar alkoholu (ponoć, nigdy nie byłam w takim stanie). I ma się "odloty". Zakon rozwiązano w latach powojennych, ale tradycja tańca derwiszów jest żywa, to część folkloru.



Figury derwiszów. Gdy wirują suknie unoszą się jak rozkloszowane spódnice w szybkim tańcu.
Oficjalny plakat meczetu - muzeum derwiszów ( po turecku -Mevlevi - wirujący derwisze).

Potem pojechaliśmy dalej w stronę Antalyi. I była już tylko przyroda, groźna i piękna (góry Taurus) i bujna śródziemnomorska - wodospad, morze i kwiaty. 
Ale o tym w następnym wpisie.

Taki piękny wodospad w środku miasta 😍 Karpuzkaldiran .