poniedziałek, 26 maja 2025

Taki "szpinak"

 Kiedy dom na wsi był już zbudowany, ale jeszcze nie było normalnego ogrodu, mój tato posiał mi wzdłuż płotu  sąsiedzkiego "ozdobną lebiodę", czyli łobodę ogrodową odmiany czerwonej (Atriplex hortensis).


Rośnie teraz wszędzie, a więc także tuż za płotem.

Rośnie szybko, jest niewymagająca i dobrze wygląda na pustym zagonku. Na daczy rodziców rosła "lebioda" zielona, którą przygotowywaliśmy, jak szpinak. To, przeczytałam, popularna niegdyś roślina jadalna, uprawiana w całej Europie od bardzo dawna. Ale od XVIII wieku zaczęła tracić na znaczeniu. W moim rodzinnym domu też jadaliśmy w czasach mojego dzieciństwa szpinak. Potem tato miał ogródek działkowy, ale łobody - lebiody tam nie było. Dopiero po zakupie ogrodu za miastem pojawiła się lebioda, zamiast szpinaku. Wtedy okazało się, że tę lebiodę znała i siała moja babcia (mama taty) w swoim przydomowym ogrodzie, na obrzeżach dużego miasta. Także w czasie wojny było to łatwo dostępne własne warzywo. I dopiero prawie 40 lat po wojnie tato przypomniał sobie o lebiodzie (tato kochał swój ogród warzywny i starał sie uprawiać wszystko to, co się w naszych warunkach klimatycznych udawało; pamiętam, że były tam takie "egzoty", jak arbuzy, melony i bakłażany, poza "normalnymi" zwykłymi popularnymi warzywami). pojawiło się to kolejne nietypowe warzywo. A może miało to związek z autostradą? Bo babci dom i ogród znalazły się na terenach planowanej nowej autostrady, trzeba sie było wyprowadzić, zlikwidować ogród. Może wtedy tato zebrał nasiona, sadzonki roślin, które pamiętał z dawnych czasów młodości? Nie chciał, żeby przepadły. Pamiętam fasolę " od babci", "szczepki" jabłoni dawnych odmian, które tato zaszczepił na młodych drzewach, był też bez z ogrodu babci, taki liliowy, "bzowy", podwójny, i  biały, też podwójny. Mam te bzy, tato mi je posadził przed nowym domem 😍 I tak lebioda (ogrodowa) znalazła się także na moim ogrodzie. 


Tu jeszcze malutkie rośliny, rosną wśród truskawek.

Tu widać, jak lebioda czerwona skrzyżowała się z zieloną i jest koloru pośredniego.

To bardzo "wygodna" roślina. Nie trzeba jej siać, sama się rozsiewa, rośnie wszędzie, zupełnie niewymagająca (to "wszędzie" może być problemem dla estetów i pedantów, dla mnie nie jest). I zapewne jest wcześniejsza od sianego (na grządce) szpinaku. A dodatkowo można obrywać jej liście sukcesywnie, od dołu, a pozostałe liście w późniejszym czasie (je sie tylko liście, ogonki liściowe są dość twarde, można też podobno jeść młode łodygi, gotować jak szparagi i niestety, obierać też, jak szparagi, nie próbowałam).  W niektóre lata tak bujnie rosła, że wyrywałam ją, jak chwast (zbyt dużo szpinaku nie jest zdrowe, lebioda zawiera, jak szczaw, kwas szczawiowy). W kolejnym roku zaczęło mi lebiody brakować, więc już o nią dbałam, zostawiałam na siew. Jest pewien problem, bo ani tato, ani Mój nie chcieli jeść czerwonej lebiody (a buraki są OK). To dziwne, tym bardziej, że czerwona lebioda, po sparzeniu traci czerwony kolor (piękny wywar, jak buraczany) i jedynie żyłki i ogonki liściowe sie troszkę czerwienią. W latach, gdy zielonej lebiody było mniej, a czerwona obrodziła, to trochę "oszukiwałam", dodając nieco tej sparzonej czerwonej, która czerwona już nie była, tylko taka nieco brudnozielona.

Dziś do napisania tego tekstu zainspirowała mnie jedna roślina - olbrzym, wyrosła na żyznej ziemi, na oborniku (granulowanym) i kompoście (mamy kompostownik), wśród posianych dyń 😊 Zdjęcia nie zrobiłam, bo jednak nie chodzę zrywać (choćby) lebiody ze smartfonem (wiem, są osoby, które nie ruszają sie na krok bez smartfona). Dopiero w domu, gdy myłam liście, zafascynowała mnie ich wielkość, na tej jednej roślinie.


Liść jest znacznie większy od dłoni, mój pierścionek na liściu pokazuje skalę.

Z całego dużego garnka zielonych liści powstaje mały garnek "szpinaku".



Do zmiksowanych, sparzonych i chwilę gotowanych liści dodaję masło z niewielką ilością bułki tartej (jak do kalafiora np), sól do smaku i jest smaczne warzywo do obiadu. Ja lubię 😋

Czy ktoś z was zna tę roślinę, sieje, je? Czy to już zapomniane warzywo?

W moim ogrodzie teraz mało kwiatów, trochę irysów, trochę złocieni (samosiewki, nazywamy te kwiatki margaretkami) i nadal wiciokrzew na płocie (kapryfolium, pięknie pachnie). 



Akacje, bujnie kwitnące w Poznaniu, u mnie przy ulicy dopiero zaczynają kwitnąć i są w tym roku dość mizerne, w porównaniu z zeszłym rokiem. Ale są, kwitną i pachną 😊

Poznańskie akacje😍

sobota, 17 maja 2025

Moje multi-kulti

 Jedna z was swoim wpisem o multi-kulti przywołała wspomnienia. Wiem, że wielu Polaków jest obywatelami świata, otwartymi na inne kultury, liberalnymi i tolerancyjnymi. Żeby być szczerą wobec siebie muszę przyznać, że nie jestem aż tak tolerancyjna, za jaką sie uważam, jaką chciałabym być. Ja muszę to sobie zawsze analizować. Polska jest krajem homogenicznym, a przez to w dużej mierze ksenofobicznym. Niby przez wieki mieliśmy do czynienia z wieloma kulturami (choćby litewską, żydowską, ormiańską) i wieloma ludami (Ukraińcy, Białorusini, Tatarzy, potem Niemcy, Rosjanie, narody cesarstwa austro węgierskiego - w czasach zaborów). Ale Polacy nie za bardzo chcieli integracji, wręcz przeciwnie, walczyli o polskość, jak lwy. I tak im zostało, zdaje się. Ja mam problem z tolerancją wobec kultur, których nie znam, których nie rozumiem. Bo, jak mówią mądrzy ludzie - boimy się nieznanego. U mnie to dotyczy uogólnienia. Bo jak przychodzi do "szczegółu", to perspektywa się diametralnie zmienia. Na przykład jestem bardzo sceptyczna wobec wyznawców Allaha. Nie wiem, jak oni patrzą na świat, jakie mają podstawowe wartości (akurat wiem, że dla nich wartością nadrzędna są więzy krwi, a rodzina stoi znacznie wyżej niż wolność osobista, niż przyjaciele). Ale gdy poznałam Araba, Irakijczyka, to nie było żadnej granicy, żadnej przeszkody, inności: człowiek, rozsądny, inteligentny, nie żaden talib (był taty doktorantem i przychodził często do domu rodziców; ja wtedy już matka dzieciom przychodziłam z ciekawości). Taty doktorantem był także Afrykańczyk (żeby nie powiedzieć murzyn) z Senegalu. Bardzo dobrze mówi po polsku (podobnie, jak po angielsku czy hiszpańsku, o francuskim nie wspominając, bo to był jego język urzędowy , obok języka plemiennego). Wspaniały "chłopak", inteligentny i z poczuciem humoru (obecnie dyrektor jednego z instytutów , tego, którym niegdyś kierował mój tato). A mój najmłodszy syn znał Jeana od piątego roku życia i byli "po imieniu". Syn na pewno nie ma problemów z tolerancją innych ras. Dla niego po prostu nie ma podziałów( a rasa, to pojęcie demograficzne, no może antropologiczne?). To jest wspaniałe w dobie, gdy świat jest dla nas otwarty. 

W domu moich rodziców (skromnym domu, zaledwie dwupokojowym) gościli w czasach mojego dzieciństwa  i młodości ludzie ze świata: Niemcy z NRD i z RFN, Holendrzy, Rosjanie, ów Irakijczyk - doktorant i Senegalczyk, Amerykanin- stażysta, przyjaciele Słoweńcy, Węgrzy, Chorwaci. Tato był synem prostego robotnika spod Poznania, na robotach u Bauera ( później teren NRD), nauczył się niemieckiego (tego literackiego z gazet i radia, potocznego i gwarowego od ludzi ze swojego otoczenia), a później angielskiego i hiszpańskiego. Rosyjskiego nauczył się na robotach od znajomych Rosjan i Ukraińców, a francuski znał z dwóch lat gimnazjum przedwojennego. No, a ja, taki leń, nie wzięłam z taty przykładu, a przecież nauka języków nie sprawiała mi kłopotu. Po prostu niczego nie kończyłam, leniwie brałam, co życie niosło. Ale z domu rodzinnego wyniosłam ciekawość innych ludzi. W moim (naszym) domu bywali  Rosjanie i Ukrainki, i Włoszka, Francuzi ( pani z pochodzenia Polka znała trochę polski), i polscy Amerykanie, i australijsko- polscy Australijczycy. Ze skośnookich poznałam tylko Jakuta. Niby obywatel rosyjski, ale to zupełnie inny świat (doktorant na geologii). Ciekawe doświadczenie. 
Multi -kulti, to także kuchnie świata. I tu na pewno każdy, każda z nas ma sporo do powiedzenia, ma swoje doświadczenia. Kuchnie europejskie, każda nieco inna od polskiej, kuchnie gruzińska i ormiańska, kuchnia żydowska, kuchnie azjatyckie - turecka, tajska, chińska, japońska (ja dopiero parę lat temu pierwszy raz jadłam sushi), indyjska, kuchnia meksykańska, to te najpopularniejsze w Polsce. To światowe bogactwo kulinarne, doświadczenia innych narodów. Możemy wybierać i jeść, co nam smakuje.
A jeszcze podróże po świecie pokazały mi, że ludzie i w Azji,  i w Afryce ( ja tylko Maroko) są tak samo ciekawi nas, jak my ich, dzięki tej ciekawości są życzliwi i pomocni. I wszelkie różnice kulturowe na poziomie pojedynczych ludzi nie mają znaczenia. Wszystkich poznanych "w drodze" ludzi wspominam z sentymentem i z uśmiechem. Świat jest taki piękny i różnorodny, wraz ze swoimi mieszkańcami. Myślę, że dzięki poznawaniu ludzi z innych, niż nasza kultur wzbogacamy się i stajemy się bardziej wyrozumiali, tolerancyjni.
Wierzę, że jeszcze przede mną kilka ciekawych spotkań z nowymi ludźmi. I jak dotąd jestem przekonana, że zaliczyłam swoje multi-kulti.





Rafting na Bali 😄

poniedziałek, 5 maja 2025

Po majówce

 No i już po długim weekendzie. Znów, jak w przypadku Wielkanocy, te wolne dni minęły bardzo miło i intensywnie. Owszem, wiedziałam, że "będzie się działo", ale nie było szczegółowych planów i organizowaliśmy czas całkiem spontanicznie.

Gościliśmy naszych długoletnich przyjaciół, którzy znali już nasze bliższe i nieco dalsze okolice. Co tu pokazać nowego, czym zainteresować, żeby ciekawie razem spędzić czas? Postawiłam na "prywatę". Pojechaliśmy na mój stary ogród, teraz plac budowy domu rodzinnego mojego syna. Syn sam, swoimi rękami ( ze sporadyczną pomocą taty, czyli Mojego i rodziny) buduje ten dom. Po prostu "złota rączka", jak jego tato, a nawet w jeszcze większym zakresie. Dużo potrafi zrobić 😊 Na placu budowy, widomo, rozgardiasz, szczególnie, gdy przebudowuje się stary dom, najpierw rozebrany do połowy, a potem nadbudowany o piętro w górę. Ale pogoda była piękna, znajomi też niedawno budowali, więc rozumieją, że przy takiej budowie trudno o zachowanie ładu. "Pochwaliłam się" moimi najmłodszymi wnusiami 😍 Potem poszliśmy nad bród. To spacer leśną drogą, wśród lasu mieszanego (dużo zieleni, bo i krzewy, i sporo drzew liściastych) nad rzeczkę Główną (dopływ Warty). Rzeczka w tym roku wąska, wysuszona, kamienie ułożone, jak mostek, w najwęższym miejscu. Tam był właśnie bród, jeszcze ze 20 lat temu. Drogą jeździły ciągniki  i samochody terenowe, na pola i do żwirowni. Żwirownię zlikwidowano, zasadzono małe sosenki. Teraz to już wysoki las sosnowy. A na wjeździe do lasu, na drodze postawiono szlaban, można przejechać tylko rowerem albo innym jednośladem (tylko po co, ta droga prowadzi tyko do brodu). Pogoda był letnia, ciepła, słoneczna, ale nie spotkaliśmy nikogo, żadnych spacerowiczów, mimo, że w pobliżu osiedle domów letniskowych i (od pewnego czasu) całorocznych.


Tak wyglądał nasz domek letniskowy (w którym spędzałam wakacje z moimi rodzicami i dziećmi, a nawet wnukami, przez prawie 30 lat) kiedy jeszcze byłam "panią na włościach", ale już po śmierci Rodziców.


A tak wygląd teraz nowy dom mojego Najmłodszego, który zawsze kochał to miejsce - Gorzkie Pole.

W Dzień Flagi, czyli w piątek 2 maja pojechaliśmy na drugi ogród - ogród mojej szwagierki, który podczas jej nieobecności dogląda brat, czyli Mój. Szwagierka niedługo przyjedzie, więc była okazja obejrzeć ogród (i sprawdzić domek), zwłaszcza, że nieruchomość położona jest  w rekreacyjnej dzielnicy Poznania - Kiekrzu, w pobliżu największego poznańskiego jeziora - Kierskiego (i jednego z największych w Wielkopolsce - 2,85 km kw. powierzchni i 4,3 km długości).
Po południowej kawce w ogrodzie wybraliśmy się nad jezioro. Było ciepło, słońce czasem chowało się za chmurę, ale przez dłuższy czas było słonecznie. Nad jeziorem sezon turystyczny, weekendowy już się rozpoczął. otwarte bufety, lodziarnie, grill-bary, czynna wypożyczalnia sprzętu wodnego. Wypożyczyliśmy rower wodny na 4 osoby i popłynęliśmy (panowie pedałowali, panie się relaksowały).



Już płyniemy 😊


Słońce akurat zaszło, a żeglarze trenują.


Na brzegu już spory ruch, mieszczuchy odpoczywają na łonie przyrody😉

A my wróciliśmy po obiedzie (w miejscowej restauracji) na ogród, wypić herbatę . Bo można wydać na obiad sporo, ale są granice przyzwoitości. Jeszcze nigdy nie płaciłam za szklankę herbaty w lokalu 20 zł, jak tam sobie życzyli. I nie zamierzam😖

A na ogrodzie rozkwitła wisteria (Glicynia). Gdy parę dni wcześniej tam byliśmy, wyglądała, jakby przymarzła. A ona miała jeszcze czas.


Ale jest taka jakaś blada. No i jako pnącze zarasta wszystko w niebywałym tempie (tu zarosła cały ganek, wejścia nie widać.


Bez na tym ogrodzie kwitnie bujnie (u mnie taki sam, pełny, w tym roku bez rewelacji).


I ten wiosenny krzew, złotlin,  pięknie rośnie i kwitnie.

W ogrodzie kwitną też teraz kępkami niezapominajki i nieznane mi wcześniej hiacyntowce, małe roślinki cebulowe, które podobno całymi dywanami kwitną w lasach Szkocji. W tym ogrodzie tylko pojedyncze  kwiatki, w kilku miejscach (jak wszystkie wiosenne cebulowe, znikają latem).


Na 3 Maja znów pojechaliśmy nad wodę, do niedalekiej Środy Wielkopolskiej, w której już jakiś czas temu powstał zalew na niewielkiej rzeczce Moskawie. Teraz ten zalew - "jezioro", to miejsce rekreacji dla mieszkańców Środy i okolic. W Poznaniu nad Kierskim gwar i brak miejsc parkingowych, a tutaj pustki, do sezonu pewnie jeszcze z miesiąc (jak nie więcej) i to, kto wie, może nawet jeśli pogoda zrobi się letnia. W to majowe święto pogoda przed południem rzeczywiście nie zachęcała. Było pochmurnie i wietrznie. Ale, żeby aż tak zatrzymać ludzi w domu? Nad jeziorem pusto, nawet psów na spacerze (i ich właścicieli, oczywiście) nie było widać. Mieliśmy nadzieję na lody, które sprzedają nad jeziorem. Ale wszystko zamknięte na głucho, i restauracja, i budka z lodami, i wypożyczalnia sprzętu wodnego. No cóż. Pojechaliśmy na kawę (i lody) do domu.



Po drodze wstąpiliśmy do stanicy myśliwskiej, którą z Moim odwiedzaliśmy często, od kiedy zamieszkaliśmy na wsi. Jeździliśmy tam rowerami, do najbliższego nam lasu. Od paru lat stanicę dzierżawi osoba prywatna ( a nie oddział Związku Łowieckiego, jak dawniej). Nie byliśmy tam chyba ze 2 lata.  Nadal są tam ławy i ławki, na których dawniej robiliśmy sobie piknik z kawką z termosu i ciastkiem. Nadal teren jest otwarty, to znaczy nie ma furtek ani bram zamkniętych na cztery spusty. Jednak pojawiła się niemiła tabliczka :" Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Jak to przykro brzmi... Czy nie ładniej i kulturalniej brzmiałby napis "teren prywatny, uszanuj to miejsce"? Kto nie uszanuje, to i "wstęp wzbroniony" , ani wysokie płoty i kłódki go nie powstrzymają.

A my "wstąpiliśmy", na chwilę, na moment. Pokłonić się myśliwym, którzy odeszli na wieczne łowy. I zrobić kilka zdjęć pięknego, spokojnego miejsca, na leśnej polanie, gdzie ptaki śpiewały rozgłośnie.



Goście wrócili do domu, a my dalej "świętowaliśmy" 😉
W niedzielę niedaleko nas Muzeum Przyrodniczo - Łowieckie zapraszało na "Festiwal Leśnych Smaków". Dawniej (dawno, dawno temu), gdy moje dzieci i wnukowie byli w wieku szkolnym, to jeździliśmy do Uzarzewa, do tego muzeum, jako do atrakcji turystycznej w pobliżu naszej daczy. Potem byłam tam jeszcze kiedyś ze znajomymi. Ale...nie lubię polowań, zabijania dzikich zwierząt, zwłaszcza , gdy słyszę o grupowych polowaniach. I mam mieszane uczucia wobec wypchanych, czyli preparowanych zwierząt. A w Uzarzewie właśnie są eksponowane trofea myśliwskie w postaci niezliczonej ilości poroży- jelenich wieńców i małych rogów rogaczy (czyli samców saren - zapewne mają swoją fachową nazwę w języku myśliwych). No i jest tam przegląd krajobrazów Wielkopolski, takie dioramy pełnowymiarowe: pół i lasów, wraz z wypchanymi zwierzętami i ptakami (najbardziej poruszają mnie wypchane maluchy: warchlaki czy sarenki). Wiem, że to ekspozycje edukacyjne, można obejrzeć z bliska te zwierzęta, które zwykle są dla ludzi niewidoczne na polach czy w lasach. Ale w dobie elektroniki i różnych 5D takie ekspozycje przejdą pewnie do historii?


Tu pałac, w którym są ekspozycje trofeów myśliwskich i sal pałacowych z epoki. A na zdjęciu jedna z prelekcji na tematy leśnych smaków (np. Dzikie owoce, Grzyby w kuchni, Dziczyzna - królowa wśród mięs).
Pojechaliśmy na ten Festiwal dla towarzystwa😊Tam umówiliśmy sie ze znajomymi. 
Festiwal - bez przesady. Kilkanaście stoisk kół łowieckich i kół gospodyń wiejskich z okolicy. 


Tu trochę "prywaty"😉

Wyroby własne. Do degustacji pasztety z dziczyzną (to jedyne zaobserwowane leśne smaki), domowe smalce, "wiejskie" chleby, żurek, miody na sprzedaż w zaporowych cenach (miód faceliowy 400g za 30 zł!, ja bezpośrednio u  pszczelarza kupuje taki za 14 zł), wyroby "gospodyń wiejskich" - najróżniejsze placki (jeden kawałek 6-8 zł), wyroby rękodzieła - najczęściej biżuteria, poroża, które można było kupić. Także wyrób białej kiełbasy - zachęta do odwiedzin filii Narodowego Muzeum Rolnictwa, czyli Muzeum Gospodarki Mięsnej w Sielinku i festynu tam organizowanego  "Biała Fest" w końcu czerwca.


Trochę edukacji.

A po festiwalu kawa ze znajomymi u nas w domu. Ostatnio pijamy kawę, jemy podwieczorek na tarasie. Ale wczoraj było wręcz zimno i słońce przykryły chmury. Jednak atmosfera spotkania była ciepła. I o to chodzi😊
A dziś jakby przedłużenie przyjemności: starsza wnusia ze swoim tatą (moim Najstarszym) u nas na zupce i kompocie z rabarbaru 😋 Dla nas obu sporo radości 😊
I mam nadzieję, że reszta tygodnia będzie równie udana, jak jego początek . Wam też tego życzę😄