Deszczu nie lubię (suszy też nie lubię). Ale nic nie mogę poradzić ani na suszę, ani na deszcz.
Pomyślałam sobie, że jak wyjadę z domu, to może ucieknę od deszczu? Ale gdzie tam! Z deszczu pod rynnę. Bo nie wyjechałam daleko, nie do ciepłych krajów tylko do innego województwa i to jeszcze na północ od domu. 4 dni deszczu, to mogłoby zdołować najbardziej optymistyczną osobę. A ja jestem sceptyczką. Ale co zrobić.
Ten hotel zamówiłam jeszcze w czasie suszy. Zwykle początkiem października bywało u nas Babie Lato. Ale nie w tym roku. Raczej listopadowo się zrobiło. Trudno. Miałam ciekawą książkę, w hotelu było ciepło, jedzenie było rewelacyjne, a pani masażystka w gabinecie SPA - profesjonalna. Tyle mi wystarczyło do relaksu.
Dla chcących - bilard, kręgle (za opłatą), ping-pong, piłkarzyki, basen. Mój skorzystał, ja tym razem nie. Ale nie musiałam się martwić o "byt", miałam cały ten czas do swojej dyspozycji, nie narzekam.
To nie noc, to dopiero 18.00 w deszczu.
Raz, tylko raz, wychynęłam z ciepłego wnętrza na krótki spacer nad pobliskie jezioro, żeby zobaczyć zmagania Mojego z naturą. Deszcz przestał padać, tylko mżyło ;) Powietrze świeże, ale pachniało ciągle deszczem i jesienią.
Jednak z ryb (hobby Mojego) nic nie wyszło. Gdy tylko przestało lać szedł łowić. I nic, ryby spały chyba. Był zawiedziony.
Na basen nie miałam ochoty, za dużo tej zimnej wody wokół.
A jakuzzi akurat było w konserwacji.
Hotel w ramach rekompensaty za brak urządzenia zafundował gościom poczęstunek.
W pubie, o pretensjonalnej (bo nie po polsku) nazwie Hunter Pub z równie pretensjonalnym wystrojem, w piwnicy (to nie ja tam chciałam iść) dostaliśmy herbatę z konfiturą i jabłecznik.
Ze względu na aurę wolałabym chyba jacuzzi (żeby się wygrzać), bo ten jabłecznik był jedynie poprawny, a konfiturę z czarnej porzeczki robię lepszą (ale marudzę, to chyba przez ten deszcz).
I marudziłabym może więcej, gdyby nie spotkanie z dawno niewidzianą blogową znajomą.
A znamy się już 14 lat! Tyle lat już piszę blogi (nie z mojej winy musiałam 2 razy zmienić adres).
Było serdecznie miło i oczywiście za krótko! A łaskawy deszcz przestał po południu padać.
Poszłyśmy na spacer nad jezioro, cisza i spokój. Mój wędkarz oczywiście poszedł wędkować, a jednak jezioro Charzykowskie okazało się być równie uśpione, jak poprzednie jezioro Szczytno. Mój był rozczarowany - ani brania.
A jakie pożytki z deszczu? Grzyby! Bez deszczu nie rosną.
W zeszłym roku podobno w październiku pojawiły się grzyby, nie widziałam, nie byłam na grzybach. Już 2 lata nie miałam przyjemności w rwaniu grzybów, gdy trafiłam do lasu, to nachodziłam się i wróciłam do domu z mizerną garstką grzybków.
Teraz, wracając od znajomej do domu przystanęliśmy w jednej z leśnych dróg, całkiem blisko szosy. Było mokro po deszczu, ale nie padało, zbliżał się zmierzch. W ostatnim dziennym świetle znaleźliśmy przez niecałe pół godziny mnóstwo podgrzybków, dosłownie trzeba było uważać, gdzie się nogę stawia, żeby nie rozdeptać grzyba. Co to była za przyjemność! I nie szkodzi, że same podgrzybki. Były świeże, zdrowe, zgrabne, dużo małych, do octu :)
Nie mogłam się oprzeć, musiałam zrobić zdjęcie jeszcze w czasie zbierania. Na koniec z kosza się już "wylewało".
No fajnie. Zbiera się przyjemnie, ale trzeba te grzyby jeszcze oprawić, zagospodarować i to jak najszybciej.
Wróciliśmy już w nocy i na drugi dzień pracowałam z grzybami: na obiad, z masełkiem i śmietanką, w ocet, na susz, ładne zgrabne dla syna, ok kilograma, resztę pokroiłam, obgotowałam i część zostawiłam na dzisiejszą zupę, część zamroziłam.
Uff, przeszło 4 godziny zajęły mi te prace (w sumie). Chyba już nie chcę w tym roku iść na grzyby. No chyba, żeby ktoś zapewnił mnie, że znajdę prawdziwki, wtedy tak, z chęcią. I że będzie piękna słoneczna ciepła pogoda . Ale nie znamy prawdziwkowych miejsc, więc kto wie, czy jeszcze się zdecyduję na kolejne grzybobranie. Życzę Wam i sobie jeszcze pięknej ciepłej Złotej Jesieni!