piątek, 28 czerwca 2019

Kawa czy herbata?

Kawa czy herbata? Takie pytanie najczęściej zadają gospodarze przybyłym gościom. A w domu, co wolicie - kawę czy herbatę?  I dla mnie jest to skomplikowane pytanie. Bo...
herbatę piję całe życie i jest to mój napój codzienny, jak gdyby pierwszy wybór (herbata czarna). Od dobrych 20 lat pijam herbatę bez cukru. Od kiedy pijam bez cukru, to taka (przypadkiem) posłodzona jest dla mnie nie do picia, okropna. Z drugiej strony mam pewne wymaganie wobec herbaty. Musi być liściasta, zaparzona w czajniczku (szklanym, porcelanowy mam tylko spory dzbanek, zaparzam, gdy przychodzą goście). Najchętniej piłabym herbatę świeżo zaparzoną, jest najsmaczniejsza, ale czasem zostanie trochę (już esencja) i z lenistwa piję taką (ale bez przyjemności, czasem zupełnie nie da się jej pić). I świeżo zaparzona, to nie znaczy, że mocna i kwaśna. Nie lubię zbyt mocnej herbaty. Mocna wcale nie znaczy "smaczna". Aha, herbata może być nie tylko czarna, lubię zieloną czy białą (ale już nie czerwoną "nieherbatę" rooibos, czy redbush). I nie lubię aromatyzowanych (delikatny Earl Grey ujdzie). Czasem mam też akurat nastrój na jakąś herbatkę ziołową, najczęściej ze swojego ogródka (mięta, melisa, lipa, macierzanka, kwiat bzu czarnego, rumianek).
W gościach raczej wybiorę kawę, bo kawa, to mniej napój, a bardziej przyjemność. A tak.
Kawę zaczęłam pijać dopiero przed czterdziestką. Wcześniej była mi gorzka i niemiła w smaku. Bo też wtedy nasza kawa "po turecku", w szklance, była kawą - plujką (do dziś nie znoszę kawy z fusami). I im była mocniejsza (pamiętacie - 2 czubate łyżeczki, brr) tym "lepsza".
Nie wiem, czy to moje picie kawy nie zaczęło się od jednego studenckiego egzaminu pisemnego.
Studenci, chcąc mnie zmiękczyć i "uśpić czujność" przynieśli mi kawę, ciastko i "Twój Styl", "żeby Pani magister się nie nudziła, jak my będziemy pisać". Kawa była "mocarna", 1/3 szklanki, to były fusy. Podziękowałam, powiedziałam, że kawy nie pijam, ale gdyby jeszcze przynieśli szklankę wody i szklankę mleka, to mogę spróbować wypić ten napój (cukier przynieśli wcześniej). Ochoczo załatwili wodę i mleko, a ja przez 1,5 godziny męczyłam ten napój kawowy (bo ciastek na sucho jeść nie lubię) ;).
Chyba tak się zaczęło z tą kawą u mnie. Teraz to jest rytuał : południowa kawka z ciastkiem (jednym, małym), popołudniowa kawka z ciastkiem (bo "sucha" czyli samotna kawa, to żadna przyjemność). I dlatego kawa kojarzy mi się z przyjemnością, bo zawsze do niej pogryzam coś słodkiego (a ci, co mnie znają, wiedzą, że nie "pękam w szwach", póki co).
 No i co do kawy też mam specjalne wymagania. Przede wszystkim musi być bez fusów (mam zaparzacze, kawiarki, ekspresy, żeby nie było fusów) i musi być łagodna, czyli najwyżej średnio palona, z małą ilością goryczki, absolutnie niekwaśna, właściwie każda brazylijska kawa spełnia te moje wymogi. Może dlatego uważam, że kawy w portugalskich kafejkach są najlepsze z kaw pijanych przeze mnie poza domem (bo z pewnością kawy w Portugalii są przede wszystkim z Brazylii).
Nie wiem, dlaczego w naszych kawiarniach stale uważają, że kawa musi być przede wszystkim gorzka i czarna, jak smoła? I dlaczego tak rzadko ma sie wybór rodzaju kawy? Owszem, można wybrać między espresso i americaną, ale  czy to będzie kawa łagodna( np.brazylijska), czy mocna (np. kolumbijska i z innych krajów Ameryki Środkowej), to już rzadko
Strasznie marudzę z tą kawą, bo lubię kawę z mlekiem i z odrobiną cukru. Ale nie przepadam za mlekiem pienionym i to już czasem jest problem. Pijałabym latte, gdyby u nas umieli ją zrobić. Niby co tu trudnego? Espresso i 3/4 szklanki ciepłego mleka . Tylko zazwyczaj te espresso są tak słabe, że po dodaniu mleka zupełnie nie czuć kawy. No i jeszcze ta piana, przez którą nie można się "przebić" do płynu. Pijam latte tylko w IKEI, bo tam poza mlekiem czuć jeszcze kawę. No i pijam na południu Europy, bo tam umieją latte zrobić.
W polskich kawiarniach marudzę przy zamówieniu, ale jeśli kawa ma być dla mnie przyjemnością i jeśli muszę za nią zapłacić często równowartość 3 Euro (zdzierstwo, w Hiszpanii, w Portugalii kawa kosztuje mniej niż 2 Euro), to mam prawo wymagać.
Dlatego na pytanie, co wolę: kawę czy herbatę, muszę odpowiedzieć : "to zależy" :)
A Wy? Jakie macie używkowe preferencje?


sobota, 22 czerwca 2019

Trochę więcej Drzew

Byliśmy dziś, kolejny już raz, w uroczym miejscu. nazywa się bałamutnie "7 Drzew", a jest to piękny prywatny park botaniczny. Najpierw, przez wiele lat powstawał ogród krajobrazowy. Właściciele mieli taką pasję - stworzyć piękny ogród - park. Teraz, gdy ogród jest sporym parkiem z wysokimi drzewami, powstał tu także gościniec ze wspaniałą restauracją, bazującą na warzywach i owocach z własnych upraw. Potrawy są zdrowe i smaczne (żadnych dodatków chemicznych typu glutaminian sodu, może to poświadczyć Mój, uczulony na ową sól).



Po smacznym obiedzie poszliśmy pospacerować po parku (można przyjechać tylko do parku, jest ogólnodostępny i bezpłatny).




To sie nazywa piramida - labirynt , formowany z różnych krzewów. Widoczna "szopa", to miejsce na spotkania biesiadne.
Szczególnie uroczo było w ogrodzie orientalnym:







Nawet bambusy tu rosły :)

Były też tematyczne poletka np.różnych traw:



A że w zajeździe często odbywają się wesela, to nie dziwi hasło, na tle szkarłatnych róż:


To był bardzo udany wypadzik, zaledwie ok 15 km od domu. I pogoda też sprzyjała. Po wczorajszych deszczach (och, nareszcie! uf!) dziś było przyjemne +26 st. w cieniu.  W sam raz na spacer po parku :)

sobota, 15 czerwca 2019

Subiektywny wybór chwastów

Chwasty należą do agrofagów, szkodników upraw. Chwasty zabierają składniki pokarmowe i wodę roślinom uprawnym, zacieniają je, a do tego odznaczają się dużą plennością, szybciej rosną, mają krótszy okres wegetacji, czasem mogą wydawać kilka pokoleń w ciagu okresu wegetacji. ( według  "Podręcznego Atlasu Chwastów" G.Skrzypczak , A. Blecharczyk, A.Swędrzyński).
Wszyscy mający ogrody nie lubimy chwastów z powyższych powodów, a także dlatego, że najczęściej chwasty nie są ładne. I zaburzają kompozycje ogrodowe. Można by przyjąć, ze wszystko, co nie zostało posadzone, posiane, co rośnie nie tam, gdzie (według ogrodnika) powinno, to chwast.
Tak traktował rośliny mój tato (z tym, że on miał ogród warzywny).
Ja dziele chwasty bardzo subiektywnie na ładne i byle jakie.
Ładne u mnie przestają być chwastami, a stają się częścią mojej kompozycji ogródkowej. A ładne, to dla mnie te dzikie rośliny, które mają kwiaty.


Moje ulubione "chwasty" - ostróżeczka polna i mak polny.

Z bliska.

Nie wyrywam. I znów uroda wygrywa ;) Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.


Jeśli dziewannie uda się zasiać na grządce kwiatowej (albo blisko niej), to pozwalam jej rosnąć, pilnując, żeby nie zdążyła wydać nasion. Bo to wielka roslina i lubi sie panoszyć, czasem mi przeszkadza.


Mogłabym uznać, że tegoroczne margaretki, to chwasty, bo ja ich tu nie siałam. Zasiały się same, wyszły z grządek i sie panoszą. Ale póki kwitną - zdobią. Potem będą skoszone. I mam nadzieję, że w przyszłym roku gdzieś je jeszcze zobaczę w ogrodzie.
Chwastem, który toleruję w pewnych granicach jest nawłoć  (czasem mówią o niej mimoza). Na razie jest zielona, pod koniec lata zakwitają żółte drobne kwiatki w "wiechopodobnych gronach" ( z "Flora jesienna" J. Mowszowicz). Trochę za dużo jej w różnych miejscach ogrodu, wypiera mi słoneczniczka, który ma o wiele ładniejsze kwiaty, więc wyrywam nadmiar nawłoci, zostawiam tylko tam, gdzie nie zakwitnie nic innego.
Podobnie wybiórczo traktuję przymiotno, ale nie to z maluśkimi kwiatkami (nazwa oficjalna "przymiotno ostre"), tylko jakąś inna odmianę z kwiatkami tylko nieco mniejszymi, niż przymiotno ogrodowe (które zwykle kwitnie na niebiesko).

To całkiem ładne kwiatki, zwłaszcza, jak nie ma innych obok ( w tle słoneczniczek, ale jeszcze bez kwiatów).
Tępię szczaw, żółtlicę, lebiodę, czyli komosę, bylicę, owo przymiotno ostre, przytulię, portulakę, wilczomlecz i wszelkie "psie trawki". To chwasty moje codzienne.
 Jest jeszcze wyka ptasia, oplata wszystko, trudno jej sie pozbyć (chociaż ma swój urok, ale co za dużo to niezdrowo). Wyrywam, ile się da.

 Tu już więdnie od upału, oplata nawłoć (to na moim drugim ogrodzie, po rodzicach).

Specjalne traktowanie zapewniam też rogownicy. Zapewne znacie wersje ogrodową . Rogownica kutnerowata ma siwe omszone listki, tworzy kobierce, a gdy zakwita, jest jedną bielą.
Też ją mam, już przekwitła.
Takie ma listki.
A ja darzę sentymentem rogownicę pospolitą, dziką siostrę tej ogrodowej. Ma niepozorne zielone listki, nie widać jej wśród innych roślin. Ale gdy zakwita wygląda to tak samo jak w przypadku odmiany ogrodowej, takie same białe kwitki (nieco mniejsze), ale rozbiela grządkę. Pozwalam jej rosnąć.
 To już resztki, też przekwita.
Gdy dopiero się urządzaliśmy na naszej "łące" któregoś dnia pojawił się biały pas z kwitnących drobnych kwiatków, których nikt nie posiał (rozsiał je zapewne wiatr), Rosły tak gęsto, kwitły tak obficie, że nazwaliśmy ten fenomen "mleczną drogą". Potem co roku Mój omijał kosiarką ten pas rogownicy, żebyśmy mogli podziwiać naszą mleczną drogę. Niestety przy wyrównywaniu działki walec "ugotował" te delikatne roślinki. Ale jak to chwasty- rozsiały się w innych miejscach. Teraz pozwalam im rosnąć tylko na grządkach, a po przekwitnięciu usuwam przekwitnięte kwiatki.
Chwastem jest też krwawnik. Gdy rośnie w niewielkiej ilości na grządce, gdy zakwita na biało i blado różowo - toleruję go. Jest wystarczająco ładny;). I lubię jego korzenny zapach. U mnie jeszcze nie zakwitł.
Pozwalam sobie na chwasty - nie chwasty (bo przecież dla mnie nie są już szkodnikami), bo mam ogród "leniwego ogrodnika", na luzie.
Przy tej piekielnej suszy, która dotyka nasz rejon, nie martwi mnie spalona łąka, wiem, że jak w końcu popada, to wszystko się odrodzi. A na grządkach te wytrzymałe dzikie rośliny też sobie lepiej radzą niż delikatniejsze hodowlane. A jeszcze burmistrz wydał zakaz podlewania ogródków przydomowych. Chyba bym się zapłakała, gdybym miała aksamitny trawnik, który by mi wysechł z braku wody. A tak nie ma żalu.


Jeszcze te, co nie są dzikie, a ciągle cieszą moje oczy (i które podlewam po kryjomu) :)



Róże też wykańcza upał, do Bożego Ciała będą już resztki  (a różane płatki sypane na procesji wyglądają najpiękniej, chociaż piwoniom też nie można odmówić urody, ale u nas piwonie dawno przekwitły).
Zaczęłam od chwastów, skończyłam na różach. W końcu chodzi o to, żeby roślinki nam sie podobały, prawda?

wtorek, 11 czerwca 2019

Huelva cz.III

 Byłam tak zabiegana (a może leniwa), że nie poczytałam o prowincji Huelva przed wyjazdem tam. I teraz trochę żałuję. Mogłabym zobaczyc więcej, mogło byc ciekawiej, gdybym wiedziała, co warto zobaczyć w okolicy. Mądry Polak po szkodzie. 
Hiszpanie uważają miasto Huelva za najmniej ciekawe z andaluzyjskich miast. Może faktycznie nie oszałamia zabytkami, ale i tu historia tkwi w tej ziemi. Pierwsza osada powstała w tym miejscu już 3000 lat temu, założyli ją Fenicjanie ( w okolicy bogate złoża rud miedzi). Byli tu też Grecy i Rzymianie, i oczywiście Arabowie - Maurowie. 
W XVIII wieku miasto zostało mocno zniszczone przez Trzęsienie ziemi - "lizbońskie" (w jego wyniku także Lizbona prawie przestała istnieć).
Dziś Huelva, to miasto 150 -tysięczne, z licznymi zakładami przemysłowymi, dużym portem rybackim i handlowym, z nielicznymi zabytkami, z nowymi domami i ciągami piszymi.
jednym z ciekawych zabytków jest Katedra, przy zielonym placu w centrum miasta. Nic o niej nie wyczytałam, ale wygląda na barok.

Przy katedrze, na otoczonym drzewami placu - kwitnące jakarandy (ale one nie pachną, tylko zdobią).


A to też jakiś stary kościółek przy jednej z szerokich alei w centrum.


To jeden z parków w centrum, bugenwilie w nasłonecznionej części, wysuszone słońcem.



W głębi parku już przyjemniej.


A to budynek starego dworca kolejowego. Do Huelvy i dziś można dojechać pociągiem.

A to jeden z deptaków w centrum, z typowa dla miasta zabudową (nie ma tu historycznego centrum).

Ciekawa ozdoba dachu.:)
Pojechaliśmy też do miasteczka Punta Umbria, leży nad brzegiem Zatoki Kadyksu i ujściem rzeki Odiel, prawie naprzeciw Huelvy. Tu mieszkają normalni Hiszpanie (nie tylko turyści) i nie ma tu nic specjalnego, to młode miasto (jest wielka marina z setkami jachtów). Ale są kawiarnie, cukiernie, lodziarnie.
Jako łasuch nie mogłam sobie odmówić hiszpańskich lodów. I w Punta Umbria jadłam je pierwszy raz podczas pobytu (potem jeszcze parę razy). Niezwykłe smaki i niebywale smaczne, kawa , jak zwykle, też.:)
I to już wszystko, co mi się podobało  na Costa de la Luz.

sobota, 8 czerwca 2019

Andaluzja zachodnia i dalej cz.2

Z Sevilli dojechaliśmy po południu do naszego hotelu w miejscowości Neuvo Portil, która powstała chyba tylko po to, żeby bogaci Hiszpanie i bogaci cudzoziemcy mogli mieć swoje letnie domy. Żadnych sklepów, żadnej wspólnej infrastruktury, uliczki zabudowane domami, willami na wynajem lub na sprzedaż. Pod koniec maja, w środku tygodnia - wymarłe miasto.

I czy to w ogóle można nazwać miastem? Przy głównej drodze wzdłuż wybrzeża - kilka kafejek, barów, pizzerii. Nic ciekawego.
Ale hotel leżał nieco na uboczu. Nad samym morzem. Miał piękny duży ogród i niedawno otwarty  "aguapark", jak mówią Hiszpanie.


To widok z zewnętrznej windy na ogród i morze. Od Atlantyku oddzielał nas pas łachy piaskowej, ale przypływy i odpływy działały tu jak na odkrytym morzu.
W pakiecie hotelowym mieliśmy śniadania i do wyboru obiady lub kolacje. To bardzo wygodne rozwiązanie, bo nie lubię objadać się przed snem, a z drugiej strony nie musieliśmy się spieszyć na obiad , będąc na dalszej wycieczce (wydawali do 16.00) i mogliśmy zjeść wtedy dopiero kolację  (od 19.30).
A te dwa posiłki niczym sie od siebie nie różniły. Zawsze był to bufet, z wyborem najróżniejszych dań, potraw, dodatków, jarzyn, owoców, deserów i ciast.  Dla mnie uczta. Uwielbiam taki rodzaj serwowania. Bo mam możliwość spróbowania po troszku wielu różnych potraw.

Taki sobie przykładowy zestawik, codziennie inny ;)
Nie dość, że to wszystko zjadłam, to jeszcze wzięłam deser! A co tam, raz się żyje :)

To hol wejściowy,
A to nasz dwuosobowy pokój (4 osoby też by się wyspały).

Po tym hedonizmie trochę natury, historii, kultury:

Hotelowa plaża, pusta w południe, w oddali marina. Piasek tutaj akurat dość gruby, żwir, ale w innych miejscach miałki i jasny.


Bardziej na południe, plaże bardzo szerokie, piaszczyste, a przed nami odkryty Atlantyk.

Ostre liście jakiejś odmiany mikołajka nadmorskiego, bardzo ich tam dużo (chyba nie jest chroniony, jak u nas).
Robiliśmy wycieczki wzdłuż wybrzeża, podziwiając egzotyczną florę i poznając okoliczne miejscowości (których wcale nie ma tam zbyt wiele).

 Stara wioska rybacka - El Rompido (5 km od hotelu).

Przystań rybacka, plaża.
Teraz kolejne osiedle domów dla letników i nowy ośrodek wypoczynkowy.

 Tu widok na centrum handlowe, w małych domkach krytych trzcina, eleganckie butiki, obok kawiarenki, restauracje pod parasolami. W tle stara latarnia morska.
Żeby zobaczyć kolejne "coś nowego" wyskoczyliśmy do Portugalii. Do granicy, do Algarve mieliśmy  35 km. Ale w Algarve już byliśmy (cudowne miejsca), chciałam teraz zobaczyć dolinę rzeki Guadiana, w swym dolnym biegu rzeki granicznej (z Hiszpanią). Jest tam park narodowy, byłam go ciekawa. No i oczywiście zupełnie rozminęły się moje wyobrażenia, oczekiwania z rzeczywistością. Jechaliśmy i jechaliśmy przez spalony słońcem kraj, nie dojeżdżając do rzeki, nawet jej nie widząc (jechaliśmy na północ, przez Hiszpanię). Po obu stronach szosy jakieś nieużytki, wzniesienia, czasem las piniowy, żadnych osiedli ludzkich.
A to właśnie ten park narodowy! Rozległy.
Dojechaliśmy do miasteczka   Mertola. Jest tu pierwszy most po portugalskiej stronie na rzece Guadiana (na południu, przy ujściu rzeki jest most graniczny portugalsko - hiszpański).

 Bardzo wysoki. Widok od strony miasteczka.

A to widok w druga stronę.
 Zeszliśmy nad samą wodę. Mój musi sprawdzić każdą wodę pod kątem ryb (wędkarz). I były ryby w Guadianie, widzieliśmy 2 rodzaje. :)
A nad wodą, jak w Polsce, dzikie irysy.

Mertola, to małe, senne miasteczko w rejonie Alentejo, liczy zaledwie nieco ponad 7 tys. mieszkańców. Jednak historia miasta sięga czasów fenickich i rzymskich, czyli przeszło 2 tysiące lat. 



Z  czasów arabskich pochodzi kościółek, który pierwotnie był meczetem (przerobiony na kościół po odbiciu miasta z rąk Maurów (Arabów) w 1238 roku przez rycerzy Św. Jakuba. Widać go na tle ruin zamku - taka biała budowla z wieżyczkami. O tym, że to tak cenny zabytek dowiedziałam się już po wizycie w miasteczku. Z resztą było tak gorąco, że nie miałam siły i ochoty drapać się stromymi uliczkami pod górę w pełnym słońcu. Zamek góruje nad całą doliną, widać go z każdej strony miasteczka. Podzamcze otaczają do dziś mury miejskie.

Widać te stare mury i kościółek. Na pierwszym planie oleander. Całe ich szpalery kwitły właśnie wzdłuż autostrad (na tym pasie rozdzielającym dwa pasy ruchu).

 To inny most nad dopływem Guadiany i zamek od tyłu.


A to widok z tego mostu na rzekę w dole (to nadal park narodowy)..


Mapa okolicy. Bardzo lubię mapy. Nawigacja, to za mało, nie pokazuje okolicy. To jak patrzenie na świat przez dziurkę od klucza.

I jeszcze ta bujność przyrody. Wszędzie przepiękne bugenwilie.

A także wszechobecne jakarandy, drzewa rejonów tropikalnych.
Oczywiście musieliśmy wypić  kawkę w jednej z kilku restauracyjek, z widokiem na rzekę. Portugalska kawa, jak zawsze, wyśmienita! Uwielbiam Portugalię :) (i nie tylko za kawę) ;)


Opuszczamy miasteczko i jedziemy wzdłuż Guadiany do ujścia, po portugalskiej stronie, do mostu granicznego w Vila Real.
Na pożegnanie rzut oka na zamek. Pod zamkiem gaj oliwny.

Z punktu widokowego - majestatyczna Guadiana :) Druga strona rzeki, to już Hiszpania.

Jeszcze raz zaproszę was  do Andaluzji. Ale na dziś wystarczy ;) Do następnego c.d. :)