wtorek, 17 grudnia 2019

Perła :)

Byłam w Gdańsku! Dla mnie to Perła! Oczywiście perła architektury dawnej. Uwielbiam takie miasta. Gotyk, renesans, barok na wyciągnięcie ręki i co krok :)
Ja wiem, że to nie do końca historia patrzy na mnie z tych murów. Mam tyle lat, że sama jeszcze pamiętam gruzy na ulicach Głównego Miasta, czyli zabytkowego serca Gdańska. W 1966 roku spacerowałam ulicą Piwną i wielkie wrażenie zrobiły na mnie ogromne kamienne kule "walające się " , nieledwie, po jezdni. Ulica w remoncie, domy w rusztowaniach i te kule luzem. Po latach zobaczyłam je na swoim miejscu, przy wejściach do domów. A wspomnienie pozostało. Czuję duży sentyment do ulicy Piwnej :)



Tu wieczorem. W tle sylwetka Bazyliki Mariackiej, ponoć to największy ceglany kościół na świecie.

Uwielbiam zabytkowe miasta, nawet, kiedy te zabytki powstały, jak Feniks z popiołów.
I jakoś milej chodzi mi się po Gdańsku, niż po Krakowie (chociaż tam historia siedzi w murach).
Ale Gdańsk od wieków był wielkim miastem. Gdańskie stare miasto rozpościera się na kilkadziesiąt ulic i uliczek, domy są okazałe, wysokie, piękne, widać dawne bogactwo mieszczan, ulice też nie przyprawiają o klaustrofobię: w miarę szerokie (jak na tamte czasy), długie , proste, z kilkoma placami - targami (teraz już tylko z nazwy): Targ Węglowy, Targ Rybny, no i Długi Targ.




Piękny gotycki Ratusz , a obok renesansowy Dwór Artusa, pieczołowicie odrestaurowany, a ostatnio pięknie odmalowany.


A przed Dworem Artusa - fontanna Neptuna.


Wieczorem całkiem świąteczny klimat.

Czułam się, jak w innym świecie. Bo niby mieszkam przy Poznaniu. Tu też mamy pięknie na Starym Rynku i w mieście, szczególnie przed Świętami. Ale nie chce mi się ruszać ze wsi. Chyba mam za blisko ;)
A do Gdańska jadę, kiedy tylko nadarzy się okazja. A ta nadarza się mniej więcej co roku. Jadę "na przyczepkę", Mój pracuje, a ja się zachwycam ;)


Tym razem na dodatek pogoda dopisała. W końcu mamy grudzień. A tu piękne słońce i nawet było względnie ciepło i nie wiało :)
Tu widok na Muzeum Morskie i statek muzeum "Sołdek" (pierwszy statek zbudowany po wojnie w gdańskiej stoczni).

A tu Św. Katarzyna. Kościół miał pecha do pożarów. Nękały go kilkakrotnie już po wojnie.
Zapamiętałam go, bo gdy byłam tu w 96 roku, to idąc ulicą usłyszałam graną "na dzwonach" melodię pieśni  "Gaude Mater Polonia". Wtedy akurat śpiewaliśmy tę pieśń z ówczesnym moim chórem. Melodia była mi bliska. Napisałam "na dzwonach", bo tak to brzmiało. Potem dowiedziałam się, że to sławny karylion Świętej Katarzyny. Instrument, z grupy idiofonów: w dzwony i dzwonki uderza się z zewnątrz (a nie przez rozhuśtanie serca dzwonu, czyli od wewnątrz) i na karylionie gra jedna osoba. Żeby grać na dzwonach klasycznie (ciągnąc za sznury) potrzebny jest zgrany zespół kilku osób.
Kościół jest już pięknie odbudowany, dach lśni nowa dachówką. Ale czy odbudowano karylion? Nie wiem.

W swoim spacerze po Gdańsku dotarłam też do "świątyni mamony". Przed nowym ogromnym centrum handlowym "Forum" stoi gigantyczna sztuczna choinka.
I można by pominąć tę galerię milczeniem. Ale żadna galeria handlowa w Polsce nie może się poszczycić taką fantastyczną panoramą miasta!


Tak nowoczesność łączy się z przeszłością :) (zdjęcie zrobione o godz. 15.00).

A po długim spacerze po mieście postanowiłam się wzmocnić w restauracji gruzińskiej. W Poznaniu niedawno bardzo smacznie zjadłam w restauracji ormiańskiej, byłam pewna, że kuchnia gruzińska także mnie nie zawiedzie. I miałam racje :)
Czy znacie chinkali? Wspaniałe gruzińskie pierogi z delikatnego zwartego ciasta, z nadzieniem mięsnym lub serowym (ser dojrzewający).


Te "sakiewki", to właśnie chinkali, gdy są z mięsem, to mają też trochę rosołu. W głębi pieczarki zapiekane z serem. 


A tu instrukcja jedzenia chinkali (bez sztućców). Pychota :)

I tak pełna nowych miłych wrażeń, z nowymi siłami mogę się zabrać za przygotowania świąteczne :)

piątek, 6 grudnia 2019

Internetowe zakupy przedświąteczne

Nie rozumiem, jak zakupy internetowe mogą być wygodniejsze od zakupów w sklepie?
Właśnie  przed chwilą dostałam dwie przesyłki z kosmetykami. jedna po drugiej w odstepie pół godziny. I w obu czegoś brakowało. A obie razem kosztowały 1/4 mojej emerytury (no może 1/5, ale to też więcej niż dość). W tej pierwszej to był drobiazg, brakowało bonusów, o których wybranie wcześniej mnie proszono. W ramach rekompensaty pani konsultantka zapisała mi 15 zł rabatu na następne zakupy.  Bo ja wiem, czy skorzystam?
W drugiej przesyłce, z renomowanej amerykańskiej firmy, nie było żadnego z dwóch zamówionych produktów, był inny, który miał mi prawdopodobnie zrekompensować brak tych dwóch brakujących  produktów.
A tłumaczenie jest takie:
"Przepraszamy! Zawsze staramy się przygotować Twoje zamówienie z najwyższą starannością. Niestety, tym razem nie byliśmy w stanie w pełni go skompletować, dlatego w ramach przeprosin przesyłamy dla Ciebie mały prezent." I podziękowania za zakup w ich sklepie.
A ja nie chcę ich "prezentu", za który drogo zapłaciłam. Chcę to, co zamówiłam albo zwrot pieniędzy. I zaczyna się problem. Bo zanim rozpocznę  zwrot, firma "prosi najpierw o kontakt", a że firma jest międzynarodowa, to telefonować muszę do Czech, bo  stamtąd  przysłano mi towar. A dodzwonić się nie można. Bardzo grzecznie "automatka" (po polsku) przeprasza i "uprzejmie prosi pozostać na linii", bo "wszyscy nasi konsultanci są obecnie zajęci". Ile można czekać? Po przeszło pięciu minutach miałam dość. Jestem niecierpliwą osobą. I muszę trzymać telefon w jednej ręce. Zadzwoniłam jeszcze raz i tym razem postanowiłam czekać "do końca". I doczekałam się. Odezwał się sygnał zajętej linii ("tut, tut, tut). No to napiszę do nich mail. Ciekawe, kiedy i czy się odezwą. To takie działanie na "zmęczenie, zmiękczenie" klienta. Po takich korowodach odechciewa mi się zwrotu. Ale z niechęcią patrze na to pudełeczko, całkiem ładne skądinąd.
I jak ja to będę teraz do tych Czech wysyłać? I ile mnie to jeszcze będzie kosztowało zachodu i pieniędzy? I to jest wygoda? Takie kupowanie kota w worku?
Nie, nie, mimo mojej jesiennej niechęci do wychodzenia z domu, będę zmuszona pójść do zwykłych sklepów, żeby kupić pozostałe prezenty gwiazdkowe. Sobie bym takich drogich kosmetyków nie kupowała.
Trudno. Jestem już reliktem przeszłych czasów, nic tego nie zmieni. I wcale mi z tym nie jest źle.


W środku 5 naprawdę malutkich produktów.  Zakryłam nazwę firmy. Nie zamierzam ich reklamować.
Jeśli ktoś poznaje firmę, może mi napisze, czy miał z nimi kontakt internetowy?
Czy ja taka maruda jestem, czy miałam po prostu pecha i dziś kiepski dzień?

poniedziałek, 2 grudnia 2019

Czas dawno miniony

Od paru miesięcy remontuję mieszkanie po rodzicach. Tak naprawdę, likwiduję mój dom rodzinny. Jak to sobie uświadamiam, to ogarnia mnie ogromny smutek. Ale tak jest w naszych czasach. Nie to, co dawniej, gdy przodek budował dom, a przyszłe pokolenia w nim mieszkały. Mieszkanie rodziców, mój jedyny dom rodzinny, trwało 65 lat. Młodzi małżonkowie wprowadzili się do świeżo wybudowanego bloku, jednego z pierwszych, wybudowanych po wojnie. Całe dwa pokoje, tyle szczęścia. Przez te lata Rodzice nagromadzili mnóstwo różnych przedmiotów i papierów.
Z przedmiotami poradziłam sobie jako tako (jeszcze nie do końca), a teraz przyszła kolej na papiery . To nie do wyobrażenia,  ile szpargałów można upchnąć po szafach i pawlaczach w niewielkim mieszkaniu, w którym zawsze panował porządek i nie widać było tych tysięcy kartek.
To zasługa mamy (ale czy zasługa, czy wina), że znajduję teraz świadectwa tamtych, minionych czasów. Czułam potrzebę przejrzenia wszystkich teczek, kartonów z papierami. A nuż natrafię na jakieś ważne dokumenty? I tak, znalazłam, ale po czasie. W sprawie spadkowej musiałam i tak wyrabiać duplikaty, odpisy (bo nie wiedziałam, gdzie szukać i czy w ogóle coś znajdę). 
Teraz okazuje się, że mama przechowywała chyba każdy zapisany, wydrukowany papierek z czasów zamieszkiwania w tym mieszkaniu, a także sporo dokumentów i pamiątek z lat wojny i jeszcze wcześniejszych, dotyczących jej ojca (który zginął w Auschwitz).
Wszystkie rachunki z ostatnich dwudziestu lat wyrzuciłam ( czy kogoś interesują rachunki za telefon, za prą, za gaz z lat sześćdziesiątych?). Popatrzyłam na nie (żal, że nie jestem historykiem) i wyrzuciłam (na razie czekają na comiesięczny wywóz śmieci segregowanych). Także setki kartek z życzeniami świątecznymi z kilkunastu lat (widokówki na razie odłożyłam).
Przedwczoraj dotarłam do najstarszych dokumentów. Są to  dokumenty mojego dziadka, świadectwo z 1904 roku. Jest to świadectwo egzaminu czeladniczego (Gesellenprüfung). Dziadek miał wtedy 14 lat i zdał ten egzamin jedynie na "dostateczny", a uczył się zawodu u swojego ojca, mistrza stolarskiego.


Dziadka świadectwo mistrzowskie  z roku 1919, już polskie, też znalazłam.
I zaświadczenia z czasów wojny, o pracy w stolarni kolejowej, na wysiedleniu , w Małkini.
Żywa lekcja historii.
Znalazłam też wojenny dokument tożsamości mojej babci - słynna kenkartę - "kartę rozpoznawczą".


 Oczywiście tych dokumentów nie wyrzucę. Pokażę wnukom.
Swoją drogą, szkoda, że mama nigdy nie pokazała mi tych pamiątek, nie wspomniała o nich. Ale wiem, że zawsze wspominając swojego ojca głos jej się załamywał, były to dla niej bolesne wspomnienia. Została sierotą mając 14 lat.
Wczoraj dotarłam do wspomnień współczesnych. Czytałam listy do mamy, pisane przez znane mi mamy przyjaciółki. Mama miała szerokie grono znajomych, a ze swoimi przyjaciółkami korespondowała aż do ich śmierci ( z jedną z nich przyjaźniła się od czasów wojny, a po jej śmierci nadal wymieniała serdeczne listy z jej córką).
Wzruszałam się parę razy, natrafiając na moje dziecięce listy do niej i do taty, na listy moich wnuków do ukochanej babuni, na listy mojego taty do mamy, zaczynające się zawsze "Najdroższe Skarby".
Tak, poczytałam, powspominałam i... "zamknęłam" w pamięci.
Większość listów przeznaczyłam do spalenia, tylko parę listów taty, swoich i moich dzieci odłożyłam. Niech sobie przy okazji dzieci (wnuki?) przeczytają.
Ale postanowiłam, że po uporządkowaniu całej schedy po rodzicach, ja zrobię porządek w swoich papierach. Żeby nie robić moim dzieciom kłopotu, żeby nie mieli problemu z wyrzuceniem wszystkiego. Bo nie mam złudzeń, że chłopacy będą mieć jakieś sentymenty, że wzruszy ich, czy w ogóle zainteresuje, czas dawno miniony.


Życzenia od wnuków dla dziadków na 60 Diamentowe Gody, na papierze czerpanym, wykonanym własnoręcznie na warsztatach w papierni.

piątek, 22 listopada 2019

Radom expres

Będzie to bardzo subiektywna relacja  z krótkiego pobytu w Radomiu.
Tytuł nawiązuje do krótkoterminowych wyjazdów zagranicznych. Mogłabym też nazwać tę notatkę "Radom w pigułce". Bo miałam na przechadzkę po Radomiu niewiele czasu, wręcz bardzo mało czasu - 3 godziny. Ostatnie kilkadziesiąt minut spacerowałam już po zmroku.
Kiedyś powiedziałam, że nie ma nieładnych miejsc. No, może latem? Nie, żeby Radom był nieładny, ale... to nie moje klimaty.
Byłam już w Radomiu, raz, krótko po tym, jak został nowym miastem wojewódzkim (czyli w czasach "prehistorycznych", bo chyba niewiele osób pamięta jeszcze, że w Polsce było 49 województw). Wtedy też była to niedługa przechadzka po mieście, tyle, że latem i z przewodnikiem.
Jakoś całkiem inaczej zapamiętałam to (tamto) miasto.
Muszę przyznać, że głównym winowajcą mojego sceptycznego spojrzenia na Radom, była pogoda. Paskudna, taki listopad w swojej typowej, najgorszej odsłonie: szaro buro cały dzień, wichrzysko głowy urywało i jeszcze co kilka kroków pokropywała nieznośna mżawka (o parasolu nawet nie było co myśleć, za silny wiatr). Zmarzłam, zmokłam i nie zjadłam nic smacznego.
Może, gdybym trafiła na przyjemną kawiarenkę, to i na miasto spojrzałabym przyjaźniejszym okiem.
Ale na długim, reprezentacyjnym (podobno) deptaku (ul. Żeromskiego), "wydmuchajewo", jakieś kebaby, burgery, żadnych (na pierwszy rzut oka) przyjemnych kawiarenek, takich  z klimatem (a spotykałam takie w małych, znacznie mniejszych, miasteczkach  po mojej stronie Polski). Wracając znalazłam dwie kawiarenki, z tak przyciemnionym światłem, że musiałam sprawdzić, czy są otwarte (w środku też pusto). A wcześniej zrezygnowana bezowocnym poszukiwaniem wypiłam całkiem smaczną kawę i zjadłam pączka w takim barze kawowo-lodowo-gofrowo- zapiekankowym (na szczęście poza mną nie było w nim nikogo i żadnego zapachu zapiekanek nie było) .


To widok na ulicę Żeromskiego od Placu 3 Maja w stronę Starego Miasta. Bardzo nieprzytulnie było tam wczoraj. Zdjęcie zrobione o godzinie 15.00.
Widać, że w czasach, gdy powstawała, było to małe miasteczko, na krańcach wielkiego Imperium Rosyjskiego. 
No i jeszcze takie spostrzeżenie. Mimo, że Radom liczy przeszło 200 tys mieszkańców, to w centrum miasta tego nie widać: sklepy zamykają, jak w miasteczku 20 tysięcznym  - o godzinie 17.00.

Jak zawsze, starałam się zobaczyć i pokazać to, co lubię najbardziej: zabytki. Radom się stara, najstarsze i całkiem młode zabytki (te zaledwie stuletnie) są pięknie odnowione. Ale z pustego i Salomon nie naleje. Czytając informator turystyczny o Radomiu, podziwiałam autorów (na pewno zakochanych w swoim mieście), że nawet najdrobniejszy ciekawszy obiekt doczekał się wzmianki w informatorze. Bo te obiekty giną w nie bardzo ciekawej całości. Trzeba chcieć je dostrzec, ja chciałam.
Wspomnę o najstarszym zabytku miasta, to Grodzisko Piotrówka.   Nie dotarłam tu, pogoda mnie pokonała. Podobno już za czasów Mieszka I był w tym miejscu gród, którego ziemne wały widać do dziś.  Nieopodal znajduje się najstarszy kościół Radomia pod wezwaniem Św. Wacława (też go nie widziałam). Powstał w XIII wieku. Ale...dopiero w 1978 roku zaczęto przywracać mu dawną gotycką postać. Przez prawie 200 lat nie był kościołem (jego funkcje się zmieniały, przebudowano go po odzyskaniu niepodległości na szpital, pod cegłami i zaprawą znikł gotyk całkowicie ). 
W XV wieku powstał najpierw drewniany, a w XVI wieku murowany kościół i klasztor oo. Bernardynów. Też przechodził różne koleje losu i przebudowy, ale ładnie się prezentuje przy głównej ulicy miasta.


Idąc dalej deptakiem Żeromskiego w stronę starej części miasta minęłam ładny barokowy kościół p.w. Świętej Trójcy, wybudowany wraz z klasztorem dla sióstr benedyktynek (też przebudowywany kilkakrotnie).


Widzicie kwiaty w donicy, u dołu zdjęcia? To bardzo ładnie się prezentująca kapusta ozdobna (chyba województwo Mazowieckie promuje w tym roku kapustę, bo identyczne fioletowe "kwiaty" kapusty widziałam w Warszawie). 


Zdjęcie poruszone, ale widać kapustki z bliska. Żadne inne kwiaty nie dotrwałyby do końcówki listopada.
A to radomska fara.
Doszłam do Fary, która znajduje się w starej części miasta, w obrębie dawnych murów miejskich, w  Mieście Kazimierzowskim. Fara p.w. Św. Jana Chrzciciela powstała w latach 1360-70 z fundacji Kazimierza Wielkiego. Z Radomiem związany był przez dwa lat drugi syn Kazimierza Jagiellończyka (młodszy brat Władysława Warneńczyka), późniejszy św. Kazimierz, patron Wilna i właśnie Radomia.
Nie poszłam dalej, bo znów zaczęło kropić. I zrobiłam błąd. Dopiero studiując plan miasta zauważyłam, że nie dotarłam do Rynku. Z pierwszego pobytu przypomniałam sobie (patrząc na zdjęcie w informatorze) Ratusz, wybudowany w połowie XIX wieku, według projektu Henryka Marconiego w stylu neorenesansowym. Ratusz zbudowano w północnej pierzei Rynku i swoją architekturą nawiązuje do włoskich, toskańskich ratuszy. 
W mieście jest dużo budynków użyteczności publicznej z końca XIX , początku XX wieku. Zwracają uwagę nowymi, jasnymi tynkami.

To obecnie gmach Sądu Okręgowego. Został zbudowany w 1894 również dla Sądu Okręgowego, wtedy - Guberni Radomskiej.
Przy Placu 3 Maja stoi dawna cerkiew, zbudowana w 1902 roku, a od 1919 roku całkowicie przebudowany kościół garnizonowy p.w. św. Stanisława.


To widok od tyłu, od ul. Piłsudskiego.


A to od frontu, od ul. Żeromskiego.

Szkoda, że nie trafiłam na jeden ze słonecznych dni, które ostatnio regularnie przeplatają się z pochmurnymi.  Wtedy na pewno miasto pokazało by mi swoje ładniejsze oblicze. 
A tak... wiem już "jak jest " w Radomiu. Ciekawość zaspokojona. I wystarczy.

wtorek, 12 listopada 2019

I co ja się dziwię...

Ludzie są dziwni. Wiem, nie jest to odkrywcze stwierdzenie. Ale zawsze zadziwia mnie ludzka niesolidność. Tak zwane robienie z gęby cholewy, zawracanie głowy, bicie piany. To takie nagminne w dzisiejszych czasach. Ta łatwość komunikowania się, ta anonimowość kontaktów internetowych  sprzyja "gadaniu", czy pisaniu "byle czego".
Tak się zżymam, bo wystawiłam na jednej platformie zakupowej czasopisma, do oddania za darmo. ZA DARMO. Tam można się kontaktować mailowo i telefonicznie. Mailami zostałam zasypana. Telefonów też było sporo. I co? Po tygodniu od wystawienia oferty nadal mam te czasopisma (no, akurat przed chwilą umówiłam się na wysłanie jednego, konkretnego numeru, pani przesłała mi na konto szacowany zwrot  kosztów wysyłki, sama to zaproponowała, bo bardzo jej zależy). Ludziom raczej nie zależy, w mailach zadają różne pytania, często upewniają się, czy na pewno chcę oddać gazety za darmo (o nic więcej nie pytają), chcieliby, żebym im te czasopisma wysłała, pytają , ile ich jest albo wcale nie pytają o ilość, tylko "są zainteresowani" (i nic więcej). Tak sobie, żeby "pogadać". Deklarują chęć odbioru nie pytając o adres. W większości są to maile wysyłane z telefonu. Czemu nie wyślą sms-a? Czemu nie zadzwonią? Ale telefon też nie rozwiązuje sprawy. Kilka osób umawiało się na odbiór osobisty, jedna z osób "już" w weekend miała przyjechać na wieś po te gazety. Nikt się nie zjawił, nie zadzwonił ponownie. Kilka osób zadzwoniło, uprzedzając, że wyjeżdżają na dłużej  ("chciałabym , ale nie mam jak odebrać"), nie licząc na to, że im te czasopisma odłożę. Więc po co dzwonili? Pogadać? Ja już nie jestem na te czasy. I niepotrzebnie się dziwię. Ja jestem słowna i obowiązkowa. Jak się z kimś umawiam, to dotrzymuję umowy. Dlatego czuję się zniesmaczona taką bylejakością. Może socjolog miałby coś do powiedzenia o takiej sytuacji. Może ludzie tak się właśnie zachowują, gdy mogą coś, cokolwiek dostać za darmo? Chcieliby mieć coś nie tylko za darmo, ale jeszcze bez najmniejszego wysiłku. Takie odnoszę wrażenie.
Przed chwilą jeden chłopak (sądząc po głosie) potwierdził  dzisiejszy odbiór jednego rocznika. No, zobaczymy.
Teraz nie dziwię się ludziom, którzy zostawiają po remoncie mieszkań po dziadkach, całkiem dobre jeszcze sprzęty (meble, naczynia) przy śmietnikach. Nie chce im się "bawić" w oddawanie za darmo. Za dużo z tym zachodu..., po co im taki kłopot?

Historyczna już część większego zbioru.

czwartek, 7 listopada 2019

No i pięknie

Mamy listopad, a jak w październiku ;) Czyli nadal złoto. Pogoda na razie nas rozpieszcza. Kiedy wstaję, słońce świeci mi w oczy (ale dopiero, jak żaluzje pójdą w górę). Słońce, świeci, w listopadzie! To prawie oksymoron. Ale cieszę się, to przyjemna dla oka pogodą. Nawet ciału jest nie najgorzej. Dziś w południe, w cieniu było +12 st. A w słońcu nie wiem ile, ale ono jeszcze grzeje (dziś mam ciepłą wodę ze słońca - z kolektora).
Chciałoby się, żeby tak trwało.W końcu i ja, sceptyczka i malkontentka, cieszyłam się chwilą.
Jeszcze dużo liści zostało na drzewach, nierówno, jakby przymrozek atakował falami i niektórych drzew nie dotknął, oszczędził.
Dziś słońce mnie oślepiało, świeciło prosto w oczy, gdy jechałam przez moje wioskowe tereny. A mnie się to podobało. Więcej światła na siatkówce oka, lepszy nastrój, więcej optymizmu.
Nie zawsze mogłam przystanąć i sfotografować to, co mi się podobało. W końcu zrobiłam zdjęcia tam, gdzie mogłam stanąć;)


Ozimina pięknie wschodzi.


Tu krzak głogu, pełen owoców. Ptasia śpiżarnia na zimę.



A potem już przy niskim słońcu, przed zachodem zrobiłam zdjęcie mojej lipie, która wcale nie ma zamiaru zrzucać liści. I leszczynie, która lada dzień je zrzuci.


A w moim lasku , oświetlone ostatnimi promieniami słońca złocą się jeszcze brzozy i wiąz.

Chodzi mi po głowie wierszyk dla dzieci, bodajże Lucyny Krzemienieckiej (nie mam jak sprawdzić) o listopadzie. Takim, jak obecny ;) (tak podaję, jak zapamiętałam, w "wujku Google" go nie znalazłam).
                                Szedł listopad przez wieś w drogę
                                Ach, jak sucho, już nie mogę
                                Jak potrwają takie susze
                                To na pewno się uduszę.
                                Panie Deszczu, pani Słoto
                                Proszę tutaj zrobić błoto,
                                Proszę wody nalać dużo
                                Co dwa kroki trzy kałuże.

Chętnie bym doświadczyła "uduszonego" listopada;) A Wy?

niedziela, 3 listopada 2019

Obiad z fenkułem

Jeszcze 30 lat temu fenkuł kojarzył mi się wyłącznie z nasionami kopru włoskiego, który podaje się (podawało się) niemowlakom  na ból brzuszka. Foeniculum vulgare , łacińska nazwa rośliny, to po polsku koper włoski. 
I faktycznie, gdy byłam pierwszy raz we Włoszech zaskoczyło mnie, że "coś" wyglądające, jak mocno wyrośnięty koperek, do tego pachnące anyżem, rośnie sobie jako powszechny chwast na rzymskich przydrożach. Miałam wtedy 24 lata i jeszcze nie znałam nawet nasion kopru włoskiego (dopiero z pojawieniem się dzieci odkryłam to zioło).
A już zupełnie nie mogłam się nadziwić, gdy zobaczyłam dawno temu, w nowopowstających marketach, taką dziwną roślinę o nazwie fenkuł, która na oko, nie miała nic wspólnego z koprem, który widziałam we Włoszech. 

Te zielone listki są "koperkowate" i pachną lekko anyżem (z resztą, roślina śródziemnomorska, zwana anyżem, to biedrzeniec anyż, też wyglądająca podobnie do kopru, blisko z nim spokrewniona).
Moja znajoma, starsza pani, która pochodziła z bogatej rodziny, a dzieciństwo przypadło w latach przedwojennych,  wspominała, że w rodzinnym domu jadała fenkuł i to było bardzo smaczne warzywo. Nie mogłam się wtedy przemóc, żeby  kupić, spróbować  i w to uwierzyć. 

Gdy byłam na Sardynii  jadłam różne miejscowe dania, między innymi taką zapiekankę, leciutko smakującą anyżem. Rozbierając potrawę na części (smakiem i wzrokiem) domyśliłam się, że to musi być danie z fenkułem, który rósł w dużych ilościach w okolicy (a w lokalnym markecie był niebywale tani, bo był produktem miejscowym).
Bardzo mi to danie zasmakowało i potem, w domu zaczęłam je robić . Na oko i na smak ;) 
Lubię eksperymentować w kuchni. A że mam już wieloletnie doświadczenie w gotowaniu i lubię smacznie zjeść, to nie szukam i nie czytam żadnych "niesprawdzonych" receptur. Zazwyczaj potrafię odtworzyć smakujące mi danie (jeśli nie jest to zupa krem i wszystkie składniki są dokładnie zmiksowane, ale i na to znajdę sposób, jeśli są tam smaki, które znam).
Z fenkułem było podobnie.
Ale teraz, pisząc tutaj, chciałam sprawdzić nazwę łacińską rośliny. I natknęłam się na stronę "jak prawidłowo pokroić fenkuł". ???
To można "nieprawidłowo" go pokroić? Cebule też kroi się prawidłowo i nieprawidłowo? A paprykę? Albo buraki? Czy to ma jakieś znaczenie? Niech mi ktoś spróbuje nakazać kroić "prawidłowo" cokolwiek!!! Złoszczę się, bo zrobiłam zdjęcie swojego, pokrojonego, jak się okazuje "nieprawidłowo" fenkuła. A co tam, i tak pokażę.


Tu wygląda, jak dolna część kapusty pekińskiej (i ma identyczną konsystencję, ale o wiele delikatniejszy smak). Bo kroiłam tę bulwę w poprzek, a należy kroić wzdłuż. Będę się upierać, że mój sposób jest równie dobry, bo przecinam włókna i cząstki nie są łyczate. Ale zapewne włoska tradycja nakazuje inaczej (no, może następnym razem pokroję "prawidłowo", gdy już wiem jak).
Pierś kurczaka pokroiłam w  paski, poddusiłam we własnym sosie. Fenkuł ugotowałam w małej ilości wody z odrobiną soli i cytryny. Potem odlałam sos i wywar z fenkuła do jednego garnka. 
Zrobiłam sos beszamelowy (bez jajka), ze śmietaną, dodałam jeszcze trochę soku z cytryny, cukru do smaku, kurkumy do koloru  i do tego włożyłam mięso i ugotowany fenkuł. Podałam z ryżem, posypałam posiekanym zielonym fenkułowym koprem i utartym serem owczym. 


Mnie i mojemu smakowało :)  Jeśli ktoś nie lubi smaku anyżu nie musi się martwić : anyżu nie czuć (lub "w zasadzie nie czuć"). Dla mnie mogłaby ta potrawa być bardziej anyżowa. Może trochę utartych nasion kopru? Spróbuje następnym razem. :)

poniedziałek, 28 października 2019

Końcówka

Ciepła Złota Jesień definitywnie się skończyła. Było długo pięknie. W moim ogrodzie już ostatnie prace porządkowe przed zimą. Jeszcze wczoraj było ciepło. I choć chmury gromadziły się od południa na północnym zachodzie nieba, przyjemnie się pracowało w ogrodzie przy +18 stopniach. Potem przyszedł deszcz i ochłodzenie, i mamy jesienną szarugę.
Zawsze wybiegam myślą do przodu, zawsze martwię się na zapas. i dlatego nie lubię jesieni, bo wiem, że ta nielubiana słota przyjdzie na pewno. Nie zmienię się nagle w optymistkę, ale, jak pomyślę, że w tych tropikach mają taką nudną pogodę: upał bez deszczu albo upał z deszczem, to nie jest tak źle, że u nas przynajmniej jakieś urozmaicenie i 4 pory roku ;)
Na koniec października moje jesienne remanenty i to, co ładnego jeszcze w ogrodzie zostało.


Ta begonia, to ponoć roślina jednorazowa. U mnie kwitnie już po raz drugi, od wiosny .


Ostatni kwiat malwy samosiewki. Były dwie rośliny, kwitły przez całe lato, do teraz.


Jedyny ciemiernik aż prosi się o towarzystwo kilku "kolegów". Pomyślę o tym.


Kanny rosną i kwitną nadal, muszę pilnować prognoz pogody i przed większym przymrozkiem je wykopać. Na razie żal .


I ostatni już (zapewne) tak bujny bukiet :)

P.s.
W najbliższym wpisie pokażę potrawę z fenkułem. Smaczne, mało znana u nas warzywo śródziemnomorskie :). 
Do następnego!

wtorek, 22 października 2019

W Ogrodzie Botanicznym w Poznaniu

U znajomej na blogu przeczytałam ostatnio o krakowskim Ogrodzie Botanicznym. Dostojny, historyczny, okazały.
Nasz poznański Ogród nie może poszczycić się tak długą historią i tak wielkim terenem.
Jeszcze za czasów zaborów utworzono w moim mieście ogród botaniczny. Mieścił się on wtedy blisko dworca kolejowego, prawie w centrum miasta. Zaczątki tego ogrodu pochodzą z 1836 roku. Do 1925 roku pełnił funkcję miejskiego ogrodu botanicznego. Dziś to Park Wilsona, wpisany na listę zabytków.
Obecny Ogród Botaniczny Uniwersytetu Adama Mickiewicza otwarł w 1925 roku prezydent Wojciechowski. Dziś Ogród zajmuje powierzchnię ok. 22 ha.
Tyle o historii. Dziś to placówka naukowo-dydaktyczna i park ogólnie dostępny, a wstęp bezpłatny.
Wczoraj było cudnie, cały dzień. Tak dawno nie byłam w tym miłym memu sercu ogrodzie, że postanowiłam odwiedzić  go, kto wie czy nie w jeden z ostatnich ciepłych i pięknych dni tego roku.
Dotarliśmy do Ogrodu po południu, więc słońce stało już nisko, wszędzie jesień, melancholia...


Historyczne pergole.



Fontanna tancerki , w głębi pawilon Ekspozycyjno-Dydaktyczny (i kawiarnia).



A to widok w druga stronę :)

Głaz narzutowy - pomnik przyrody, jeden z wielu eratyków* w Ogrodzie, najokazalszy (130 ton!), przywieziony tu z Pomorza Zachodniego w 1994 roku (transport trwał 5 dni, a przygotowania do drogi - 3 miesiące!).

Tu z widokiem na kwitnące astry krzaczaste.


Najpiękniejsza z odmian.

Piękna trawa pampasowa, a po prawej zimowity ( ale widok nie powala).


A tu ładnie przebarwione młode miłorzęby. To właśnie w Poznaniu na UAM  wyhodowano nowe polskie odmiany miłorzębów m.in. "Władysław Łokietek", niewielkie drzewo, o krępym pokroju, z drobnymi liśćmi i "Kazimierz Wielki", drzewo wysmukłe z bardzo dużymi liśćmi :) Rosną te drzewa w nowej części ogrodu.


I jeszcze moje ulubienice :)



Jesienne róże jeszcze kwitną w najlepsze :)

* eratyk - kamień, skała, głaz, głaz narzutowy.

P.s
Kiedyś wspominałam, że w młodości dostałam zbiór pięknych serwetek od znajomej Węgierki. Teraz likwidując (jakie straszne słowo) dom po rodzicach znalazłam pudło serwetek z dawnych lat. Owszem są ładne, cieniutkie, ale teraz i u nas można kupić, co się tylko zamarzy. Jeśli ktoś byłby zainteresowany serwetkami, to z radością oddam. Ja nie robię decoupage, a wyrzucić żal.


Próbka