piątek, 28 września 2018

Była sobie aleja

Była aleja, ale już jej nie ma. Wycięli.
Bardzo często jeździłam tą drogą w szpalerze drzew. Tak myślę, że to były jeszcze przedwojenne topole. Wysokie i grube. Ja wiem, topole rosną szybko, ale ile lat potrzeba topoli, żeby miała 1,5 metra średnicy u podstawy? Ja nawet rozumiem, że przy porywistym wietrze te drzewa stwarzają pewne zagrożenie, gałęzie są kruche, konary mogą zwalić się na jezdnię. Ale...ta droga jest mało uczęszczana, to boczna droga, trzeciej albo czwartej "kolejności odśnieżania". Co jakiś czas miała cięcia pielęgnacyjne, uschnięte drzewa i gałęzie systematycznie wycinano. Coraz więcej było "prześwitów" po wyciętych drzewach, ale latem jechało się 2 kilometry w cienistym tunelu. A teraz smutna pustka.


To droga w kierunku Poznania, jakiś kilometr wyciętej alei.


To widok w drugą stronę, do wsi, też jakiś kilometr. Topole musiały się komuś mocno narazić, bo widoczne przy szosie drzewa - jesiony - zostawili, łaskawcy.



 A to widok na prawostronny szpaler, który przy samej wsi jeszcze się ostał (jak długo?) .Ciekawe, do kogo trafią te "kubiki" drewna, zdatnego chyba tylko na opał. Topolowe drewno nie jest twarde, dość włókniste, nie tak dobre do obróbki, jak lipowe. Pamiętam, że były w moim domu rodzinnym dwie deski do krojenia z drewna topolowego (czemu zapamiętałam taki drobiazg - deski były nietypowe, po prostu dwie gładkie deseczki grubości dwóch centymetrów, jedna krótsza, druga dłuższa ok 25 cm, a szeroka tylko na ok.10 cm, prezent dla rodziców, od pana, pracującego "po sąsiedzku" z tatą, w Instytucie Technologii Drewna). Te deski przetrwały u nas wiele lat, szorowane, szlifowane, trwałe.
I tak wycięte topole przywiodły mnie do wspomnień.
A drzew mi żal. I jeszcze ten bunt, że nie mam wpływu na "czyjeś" decyzje. 

     

piątek, 21 września 2018

Orzechowy grad

Dziś był podobno ostatni upalny dzień tego roku. Było pięknie. Rozkoszowałam się tym ciepłem, jakbym mogła je zakumulować, zatrzymać na potem. Wiał też bardzo silny, porywisty wiatr. Ciepły wiatr ( co nie zdarza się u nas często, wiatr jest zwykle zimny i niemiły). Dzisiejszy wiatr zupełnie mi nie przeszkadzał. Zbierałam plony w ogrodzie: (przed) ostatnią fasolkę, parę pomidorków, kilka jabłek (u mnie jeszcze nie opadają) i orzechy. Wiatr miotał gałęziami orzecha i strącał orzechy, jak pociski. Co chwilę słyszałam "pac,pac"i  "łup, łup". Czułam się jak pod obstrzałem. Spadały te orzechy dziesiątkami. Tylu ich jeszcze nigdy nie miałam. Przez godzinę uzbierałam całą kuszkę (taki kosz gospodarczy), a to dopiero początek.


A wiatr nadal wiał, orzechy spadały, słońce świeciło :) A plecy bolały i bolą
(przed wieczorem, gdy wiatr ucichł, zebrałam jeszcze połowę takiego kosza, a na drzewie jeszcze trochę orzechów wisi).

Mój orzech, to samosiewka. Gawrony uwielbiają rozsiewać orzechy, któremuś musiał kiedyś wypaść taki orzech na działkę rodziców (bo nie mieliśmy tam żadnych orzechów). Wyrosła sadzonka, przenieśliśmy małe drzewko na nasz nowy ogród i rośnie tu już od 15(?) lat. Owocuje też już od dobrych dziesięciu. Ale nigdy jeszcze tak obficie.


Orzech u nas musi być. To według Druidów jedno z "naszych" drzew. 



Orzechy są różne, większe, mniejsze (to przez suszę), ale zdrowe, w środku muszą jeszcze trochę podeschnąć, ale trochę. Już są w sam raz do jedzenia.
Cieszę się z tej obfitości, będę miała do chrupania, do wypieków i do rozdania. Nie ma z nimi kłopotu, nie psują się (prędko) i mogą leżeć w odpowiednich warunkach nawet rok. Lubię orzechy włoskie. 
p.s A wiecie, po rosyjsku to są "greckie" orzechy :)

wtorek, 18 września 2018

Blisko, coraz bliżej

W końcu! Co prawda nadal wydaje mi się, że mieszkam na odludziu. Ale nie jestem już odcięta od "świata". Mieszkam tylko (lub aż) 5 kilometrów od kolei i autobusów, a gdyby nie prywatny , własny transport, to byłabym i byłam, skazana na siedzenie w tym "środku niczego". Lub na pieszą wędrówkę do miasteczka. To się zmieniło! Gmina "za chwilę" włączy się w inicjatywę "kolei metropolitalnej". Zakupiła autobusy, które dowożą mieszkańców okolicznych wsi na dworzec PKP, bezpłatnie, żeby można szybko i wygodnie dotrzeć do metropolii, czyli Poznania. Już teraz można szynobusami poruszać się, jak tramwajem, po Poznaniu. Do odległych dzielnic po torach kolejowych można dojechać (nie tylko w godzinach szczytu) znacznie szybciej niż jakimkolwiek innym środkiem transportu (włączając w to prywatne auta).
Do tej pory jeździłam do Poznania pociągiem sporadycznie, ale mając wygodne połączenie  z mojej wsi i co godzinę pociąg do Poznania, to na pewno częściej skorzystam z tej opcji. Szczególnie, gdy nasza linia zostanie włączona do systemu kolei metropolitalnej i będę mogła kupić jeden bilet, obowiązujący na wszystkie środki transportu publicznego w mieście. W tej chwili mam 50% zniżki na tramwaje i autobusy miejskie. Gdyby jeszcze kolej metropolitalna oferowała mi 50%, to podróż do "cywilizacji" stałaby się bajecznie tania.  Na razie wiem,że autobusy "dojazdowe", jeżdżą przez moją wieś kilka razy w ciągu dnia. Ale nie wiem kiedy będzie u nas kolej metropolitalna. Może dowiem się coś z internetu, poczytam  i cierpliwie poczekam. I na pewno będę korzystać z tych autobusów, żeby choćby zrobić zakupy i pójść do ulubionej biblioteki. Już nie czuję się, jak na wyspie. A tak bardzo życzyłam sobie tego transportu publicznego. I doczekałam się. W końcu!

piątek, 14 września 2018

Najbliższy kurort

Według słownika PWN słowo "kurort", to 1) miejscowość lecznicza, 2) miejscowość wypoczynkowa . Wikisłownik uważa, że  słowa "kurort" należy używać raczej w odniesieniu do miejscowości zagranicznych, a polskim odpowiednikiem tego słowa jest "uzdrowisko" (ale jednak mówimy chociażby o polskich kurortach nadmorskich).
Moim najbliższym uzdrowiskiem i kurortem (w obu znaczeniach dla mnie) jest Inowrocław. Jest tu tak, jak lubię: zielono, zdrowo, przyjemnie, rozsądnie cenowo, wszystkiego po trochu i do domu blisko (wygodnie pociągiem regio jadę godzinę). Zielono - bo park zdrojowy jest piękny i rozległy, zdrowo, bo jest tu uzdrowisko, są tu tężnie i lecznicza solanka (terma)  i mineralne wody lecznicze, przyjemnie, bo jest tu wielka ilość różnych gabinetów  odnowy, kosmetycznych, SPA, jest basen z solankową woda termalną, są różne kawiarenki i jest miasto. To miasto, stare centrum, to własnie część tego "wszystkiego po trochu": muzeum im. Jana Kasprowicza, a w nim obrazy Wyspiańskiego, Witkacego, Fałata, Axentowicza, dział poświęcony dwóm wybitnym synom Ziemi Kujawskiej - Janowi Kasprowiczowi i Stanisławowi Przybyszewskiemu (tego akurat nie lubię), a także stała wystawa poświęcona historii Inowrocławia. Jest tu w mieście, w budynku Teatru Miejskiego stała ekspozycja  solnictwa inowrocławskiego (miasto dosłownie zbudowano na soli, przez wieki wydobywano tu sól)), a także wystawa  poświęcona prymasowi Józefowi Glempowi rodem spod Inowrocławia. Jest tu odświeżony, zrewitalizowany Rynek, ładny deptak Królowej Jadwigi i sporo sklepów (kuracjuszki nie samymi zabiegami wszak żyją).
A ja ostatnio wyskakuję sobie co roku na 3 dni do Inowrocławia, żeby "nie robić nic" i żeby robić tylko to, na co mam ochotę. W tym roku pogoda , tak łaskawa dla wszystkich wypoczywających, pokrzyżowała mi trochę plany, bo akurat cały jeden dzień padało, ale i tak wypoczywałam: byłam pod tężnią (nawet w środku między tężniami) , zażyłam kąpieli w termie, poszłam na masaż z bajerami, byłam w muzeum, zjadłam super lunch (dla mnie to był cały obiad : zupa dyniowa i 8 supersmacznych pierogów z mięsem ) za niecałe 20 zeta w eleganckiej restauracji Saline (chyba tak się nazywała, polecam całkiem darmo). I najważniejsze - spotkałam i poznałam jedną z Was! I porozmawiałyśmy sobie od serca przy smacznej kawce i deserze (nomen omen "przysmak teściowej"). Dziękuję Ci serdecznie J.!




Nie zrobiłam ani jednego zdjęcia. Deszcz, to nie jest dobre tło do zdjęć. Gdy powiększycie  to, co powyżej, dowiecie się więcej o sześciu (z 10) Naj... w Inowrocławiu, najbliższym mi (nie tylko fizycznie) kurorcie.

niedziela, 9 września 2018

Co ja mam z tym zrobić!?

"To", to jabłka.


 Klęska urodzaju, w każdym razie w mojej skali. U mnie są trzy jabłonki, dwie z nich już dawno temu owocowały, ta jesienna ma akurat tyle owoców, że mnie by wystarczyło. Ale od tego tego roku mam też drugi ogród, ogród taty. A tam 14 ! jabłoni. To jeszcze nie sad, ale w tym roku akurat jabłonie owocują, jak głupie i jest ich mnóstwo. A że tatuś lubił urozmaicenie i umiał szczepić drzewa, to na każdej jabłoni są co najmniej dwie odmiany, a najczęściej cztery albo i więcej.  Na czterech jabłoniach jabłek już nie ma. Ale na pozostałych są i dopiero zaczynają dojrzewać. Tak zwane spady są na razie w większości robaczywe. Nie mam siły się nimi przejmować. Ale gdy zaczynają z drzewa spadać jabłka całkiem zdrowe, ładne, to znak, że już czas na zbiór. Moja poznańska dusza i wychowanie w poszanowaniu jedzenia nie pozwalają mi patrzeć obojętnie, jak dary natury się marnują. Zbieram, zrywam i mam kłopot. Owszem, syn bierze do pracy, wnuki pogryzają, ale ile można zjeść?  Mogę rozdać, ale komu? Jabłka są kłopotliwe: trzeba je na przetwory obrać ze skórki. Mogę zrobić trochę musu, wtedy całe jabłka duszę, potem przecieram. Ale mam jeszcze zeszłoroczne zapasy, jakoś wolno "schodzą".
Przypomniał mi się wiersz Jana Brzechwy "Entliczek pentliczek". Jestem, jak ten robaczek, który już jabłek nie chce oglądać. A tu w menu :
"...Jest zupa jabłkowa i knedle z jabłkami.
    Duszone są jabłka, pieczone są jabłka
    I z jabłek szarlotka, i kompot, i babka! (babki z jabłkami nie robię, ale pozostałe dania, jak najbardziej, no ale ile można?)

Patrzę na te ładne (przecież)  jabłka i zastanawiam się:  " co ja mam z tym zrobić?" A to dopiero początek.  Macie jakiś pomysł?




niedziela, 2 września 2018

Ach, te brzoskwinie...

Znów się nimi cieszę.

Czyż nie są śliczne? Niby "tylko" takie nasze, krajowe, nie te szlachetne, letnie, ale mają też swój urok. Obrodziły. Ale niestety, lato nie było dla nich łaskawe. Wody z nieba miały, jak na lekarstwo. Okropna susza i spiekota nie sprzyjały większości drzew i owoców. Także brzoskwinie polskiej odmiany Rakoniewickiej wolą chłodniejszą i wilgotniejszą aurę. Co z tego, że były codziennie podlewane? Drzewa nie wyschły, żyły, ale owoce na nich mizerne. 
Te, które pokazuję powyżej rosną tuż przy domu, pod okapem. Południowe słońce (rosną od południowej strony) ich nie uszkodziło, a łagodne słońce popołudniowe i codzienne podlewanie dały efekty w postaci pięknych, dużych, dorodnych owoców w zadowalającej mnie ilości. To taka ilość, żeby się najeść do syta, jeszcze dać sporo każdemu z synów i nie męczyć się przetwórstwem.

To tylko dwie gałęzie (dwie pozostałe owocowały w lipcu, pisałam o nich wtedy).

Ale to nie jedyna brzoskwinia w moim ogrodzie. Brzoskwinie mają w naszej rodzinie długa tradycję uprawy. Gdy rodzice kupili swoją daczę, ugór i piach, to znajomy poradził, że na takim piaszczystym podłożu (po wzbogaceniu gleby) bardzo dobrze udają się brzoskwinie. I rzeczywiście. Przez prawie 40 lat na daczy rosły i nadal rosną różne odmiany brzoskwiń, łącznie z nektarynami. Ale brzoskwinie nie są długowieczne. To w naszym klimacie drzewa delikatne,  te  z cieplejszego klimatu źle znoszą nasze mroźne, szczególnie bezśnieżne, zimy, atakują je choroby. Drzewa nie żyją długo (15-20 lat). A polskie odmiany są zwykle dość późne (wrzesień) i nie tak soczyste i smaczne, jak te letnie. Ale też mają swoich amatorów. Te moje  tegoroczne(powyżej i poniżej) jedynie minimalnie ustępują wielkością i smakiem tym lipcowym.



Mam jeszcze dwa drzewa i klika drzewek. Te dwa drzewa mają już 10 lat i rodzą w pełni. Te pozostałe, to wszystko samosiewki, z owoców których w poprzednich latach nie zdołałam sprzątnąć. I na tych młodych drzewkach (w różnym wieku) miałam pierwszy raz owoce, po dwa, trzy - wszystko, jak 'rodzic' - rakoniewicka. Te starsze drzewa stoją cały dzień w słońcu i żadne podlewanie nie było w stanie pomóc owocom. Są małe, nie do końca jeszcze dojrzałe, a i tak opadają, podsuszone. I jest ich bardzo dużo, za dużo. Zmęczyło mnie ich przerabianie. A nie wyobrażam sobie, żebym mogła je tak po prostu zlekceważyć, pozwolić im się zepsuć, zmarnować. I to nie tylko z powodu tych hektolitrów wody wylanych pod drzewa (ale nie znoszę marnotrawstwa żywności i wody).

Tu widać wyraźnie różnicę, chociaż to ta sama odmiana, tylko różne warunki uprawy. 
Więc biedzę się i przerabiam te mniejsze na dżemy, robię kompoty na bieżąco i wydaję przetwory i owoce rodzince. 



Ale, gdy dziś znów przyniosłam do domu spory kosz spadów, postanowiłam pójść na łatwiznę. Zapakowałam umyty drobiazg do słoików, zalałam osłodzoną woda i zagotowałam. Są kompoty. A z pestkami sobie przecież poradzimy, nie ma problemu.


Mam na drzewach (i jeszcze w koszu) sporo tych "pipków" (tak moi rodzice określali  owoce i warzywa  drobne, niewyrośnięte). Na pewno zrobię kolejny placek z brzoskwiniami i pewnie jeszcze dżem. I za chwilę się brzoskwinie skończą, i będę za nimi tęsknić do przyszłego roku.