wtorek, 27 marca 2018

Włoskie ciastka

Cantucci, cantuccini (czyli małe cantucci) włoskie - toskańskie ciastka z migdałami.  Zauważyłam je ostatnio w którymś z marketów.  Od razu przypomniała mi się Toskania i moja czerwcowa wycieczka. Usiadłam na "koronie" Campo, czyli na wyższej części rynku , w Sienie, w ogródku restauracyjnym, z widokiem na Ratusz i plac w kształcie muszli (lub płaskiej misy) i zamówiłam sobie toskański jedzenie na lunch, taki gotowy zestaw: duszone kwiaty cukinii, nadziewane serem owczym, do tego "bruschette", czyli małe kromki podpieczonego chlebka pszennego z masłem czosnkowym, a na deser (chyba) cantucci z Vin Santo. Tak pięknie to brzmiało. A co mi tam, raz się żyje. I czy jeszcze kiedyś będzie mi dane siedzieć w toskańskim słońcu na sieneńskim campo i popijać Vin Santo? A że nie do końca wiedziałam, co mi zaserwują? Byłam przekonana, że nie pożałuję. I faktycznie, wszystko było bardzo smaczne, chociaż kwiaty cukinii są jednak dość małe, kwiaty dyni byłyby chyba większe, dobrego rzadko za wiele. Cantucci znałam z poprzedniego pobytu w Toskanii, ale ... znałam wtedy smak ciastek, nie bardzo wiedząc, jak się nazywają (częstowałam się nimi podczas śniadań w hotelu), mniej więcej wiedziałam, czego oczekiwać. Cantucci okazały się twarde, naprawdę twarde, więc popijałam je vin santo. A to wino okazało się winem słodkim, nawet bardzo słodkim i oczywiście mocnym (16 % alkoholu). Chętniej wypiłabym do tych ciastek kawę, ale nie było jej w zestawie. A jakoś nie pasowało mi popijać wina kawą. No i zapamiętałam te cantucci, smaczne, słodkie, pełne migdałów ciastka. I jak je u nas zobaczyłam, to z radością kupiłam. I bardzo szybko zjedliśmy je do południowych i popołudniowych kawek. Gdzieś w w moich książkach z przepisami cukierniczymi (czy to nadal książka kucharska?) natknęłam się na "cantuccini". Jeśli Mojemu tak zasmakowały, to sprawdzę swoje umiejętności i zrobię domowe cantuccini.  Okazało się, że przepis jest bardzo prosty i wykonanie szybkie, łatwizna. Tylko migdały są potrzebne (też nie majątek 100g), trzeba je zblanszować (albo kupić już gotowe białe), połowę z nich posiekać. Do tego dodaje się 250 g maki, 150 g cukru (piszą, że trzcinowego, ale to nie robi wielkiej różnicy w smaku czy kolorze), 5 g proszku do pieczenia, 2 całe jajka, skórka otarta z całej cytryny i to wszystko się miesza i wyrabia ciasto. Potem formuje sie wałek z ciasta (na cantucci grubszy, na cantuccini cieńszy, ok. 4 cm średnicy). To się piecze na blasze (ja piekłam w dwóch kawałkach) pół godziny w 170-180st.C, po tym czasie wyjmuje sie wałek i ostrym nożem kroi poprzecznie na kawałki ok 1.5 cm grubości. i znów wstawia się do pieca te kawałki na blasze i podsusza po 10 min z każdej strony w 160 st. (trzeba wyjąc blachę i ciastka odwrócić na drugą stronę). To jedyny "kłopot", zupełnie minimalny. Potem ciastka można dłuższy czas przechowywać w puszce, słoiku, nic się nie dzieje. Mnie udały się nad podziw. Tylko miały być cantuccini, a wyszły cantucci. Teraz wiem, że ciasto sporo rośnie na blasze i wałek muszę robić cieńszy.
A że nie jest to ciasto wielkanocne? Może będzie?  U mnie będzie. Jeśli doczeka ;

)

czwartek, 22 marca 2018

Moje ulubione SF - zamknięty rozdział

Wczoraj w bibliotece  dowiedziałam się, że moja ulubiona pisarka SF i fantasy - Ursula K. Le Guin zmarła 22 stycznia tego roku. Miała 88 lat. Gatunków literackich i konwencji jest tyle, co gatunków muzyki, zapewne. Każdy może znaleźć, wybrać coś dla siebie. Ja od dzieciństwa uwielbiałam baśnie, a więc fantastykę baśniową. Później w liceum zaczytywałam się Aleksandrem Grinem (elementy fantastyki, magii), braćmi Strugackimi,  i Lemem czyli fantastyką naukową (SF). Na studiach i później czytałam Grina, Strugackich w oryginale, zachwycił mnie też Kir Bułyczow ze swoją szczyptą magii w codziennym życiu mieszkańców Wielkiego Guslaru. A około 82 roku zetknęłam się pierwszy raz z twórczością Ursuli Le Guin. O 8.30 radiowa Jedynka nadawała wtedy powieść w odcinkach (10 minut), czytaną przez aktora Andrzeja(?) Antkowiaka. Był to "Czarnoksiężnik z Archipelagu", w cudownie poetyckim tłumaczeniu Stanisława Barańczaka. Baśń dla dorosłych, gdzie dobro walczy ze złem.  Zachwyciłam się i najpierw pilnie słuchałam, a gdy musiałam iść do pracy i nie mogłam już wysłuchać zakońcenia, to szczęśliwie książka ukazała się drukiem i ją kupiłam. To była pierwsza książka z cyklu o Ziemiomorzu. Potem były Grobowce Atuanu, Najdalszy Brzeg i Tehanu. Później pisarka wróciła do Ziemiomorza w opowiadaniach. Jak czytałam w recenzji  Ursula Le Guin "reprezentuje swym pisarstwem "klasyczną," bo "humanistyczną" odmianę science fiction". "Tehanu" zabrałabym ze sobą na bezludną wyspę, ta książka grzeje mi serce :) Inną niezwykle cenioną przeze mnie książką Ursuli Le Guin jest "Lewa ręka ciemności", z tak zwanego cyklu haińskiego. To też takie humanistyczne SF. Tu ideą jest to, że na dalekiej planecie Zima ludzie (na oko tacy, jak ziemianie) są hermafrodytami. Skutkuje to tym, że nie ma patriarchatu, nie ma walki płci , nie ma ustalonych ról społecznych, nie ma kobiet, czy mężczyzn, są ludzie, wszyscy jednakowo odpowiedzialni za potomstwo. Gdy nie wiadomo, czy urodzisz, czy spłodzisz potomka zachowujesz się w tej sferze życia przyzwoicie. Ta idea mnie zafrapowała. Poza  sferą seksualną mieszkańcy Zimy są tacy sami, jak ziemianie, z podobnymi problemami, smutkami i radościami.
Hain, to planeta, z której (w powieściach) pochodzą wszyscy ludzie- zamieszkujący  wiele  planet we wszechświecie, w dalekiej przyszłości (w tym ziemianie na Ziemi). Do tego cyklu należy pierwsza książka Ursuli Le Guin _ Świat Rocannona (1964, polskie wydanie w 1990), także Planeta Wygnania i Miasto Złudzeń. To czyste SF. z zawsze ciekawą fabułą i ludzkimi problemami w "kosmicznym kostiumie".
 Większość książek Le Guin, dostępnych po polsku kupiłam i mam wrażenie, że wszystkie dostępne po polsku przeczytałam (czego nie dostałam, pożyczyłam w bibliotece).  Do ulubionych książek wracam i sprawdzam, w różnych okresach mojego życia, czy odbieram je podobnie, jak przed laty. I tak, zachwycają mnie, jak dawniej, nie zestarzały się ani książki ani ja (mój ich odbiór) ;)
Byłam niezwykle zaskoczona i w sumie zadowolona, gdy dowiedziałam się od pani bibliotekarki, że Czarnoksiężnik z Archipelagu jest lekturą szkolną. No, super. Zawdzięcza to zapewne wspaniałemu przekładowi Barańczaka. Ciekawe, jak młodzi ludzie odbierają teraz tę baśniową opowieść? Jeśli ktoś nie lubił baśni w dzieciństwie, to i fantasy Ursuli le Guin mu nie będzie odpowiadać. "Tłuczenie" lektury w szkole czasem może zniechęcić każdego. Ale może zachęci kogoś do sięgnięcia po dalsze tomy cyklu? Na razie moim entuzjazmem wobec twórczości Ursuli le Guin zaciekawiłam panią bibliotekarkę, która wyraziła chęć przeczytania książki - lektury, autorki, której do tej pory nie znała.
Ja wiem, że każdy wybiera do czytania to, co lubi, co ma nadzieję, że mu się spodoba (ja nie znoszę realizmu magicznego, typu Zafon).  Nie namawiam, nie zachęcam, informuję. Sama od dawna nie czytam fantastyki. Ale Ursula Le Guin, to gatunek sam w sobie. I niestety zamknięty rozdział. Niczego więcej już nie będzie.

środa, 14 marca 2018

Co zrobić z tymi "wspomnieniami"?

Dzieci porządkują strych na daczy Dziadka. Dom na tamtym ogrodzie zbudowaliśmy 34 lata temu, własnoręcznie, rękami mojego taty i Mojego. W zgrzebnych latach osiemdziesiątych, latach niedoborów wszelkich. Wtedy wszystko, co dostawaliśmy od rodziny i znajomych mogło się przydać. Potem, gdy zaczęło by wszędzie wszystkiego pełno sami zaczęliśmy na daczę zwozić rzeczy zbędne, ale jeszcze w dobrym stanie, bo "może się przydać", takie "przydasie". I teraz dzieci próbują pozbyć się tych przeterminowanych "przydasiów", pokrytych kurzem, zjedzonych przez roztocza, zwilgotniałych po zimie w nieogrzewanym domu. Z tak zwanymi lumpami jakoś sobie wspólnie radzimy: stare kołdry, jeszcze z waty, poduchy, stare koce - jeśli w miarę czyste i całe - do kontenera, może papier czerpany zrobią? Zniszczone bardziej - do śmieci. Ale na stryszku były tony książek! Książki z mojego dzieciństwa i młodości, książki z dzieciństwa moich dzieci. Siedzę nad kartonami i próbuję te książki segregować. Nie mam siły, po prostu nie mogę tak bezboleśnie oddać ich na makulaturę. Czuję fizyczny ból przed wyrzuceniem książki do śmieci. Jeśli jest poszargana, to ból mniejszy. Ale jeśli tylko papier nieco zżółkł, druk wyblakł? (to te niedobory lat 80-tych). A tyle wspomnień cudownych przeżyć: Historia żółtej ciżemki A. Domańskiej, Ślady rysich pazurów W.Żółkiewskiej(coś dla tych "nowych", którym amputowali pamięć historyczną), Koniec wakacji J. Domagalika, Za minutę pierwsza miłość H.Ożogowskiej, Dzieci Warszawy M. Zarębińskiej, Stawiam na Tolka Banan Bahdaja. Te książki na razie odłożyłam, do biblioteki się nie nadadzą, zbyt zgrzebne, nie dość estetyczne, jak na obecne czasy. Może wnuki zechcą do nich sięgnąć? A może i ja przeczytam je na nowo? Zaczęłam od kartonu z książkami młodzieżowymi, znalazłam też wiele bajek, baśni, książeczek dla młodszych dzieci. Część odłożyłam, żeby postawić na takiej półce, z której można sobie wziąć książki bezpłatnie. Zauważyłam taką biblioteczkę w sąsiednim miasteczku, w centrum handlowym. Komiksy z Thorgalem może mogłabym sprzedać, ale gdzie? Przez internet? Z Allegro nie korzystam.  Mam jeszcze dwa wielkie kartony, aż się boję do nich zaglądać. Może zamknąć oczy i wywalić na makulaturę? Do niebieskiego worka?  Ale to tak, jakbym pozbywała się wspomnień, a wiele książek ciągle mi przypomina tamten czas dawno miniony. Jeszcze pamiętam. To dobre wspomnienia.
I właśnie przeglądając książki natknęłam się na stos kartek świątecznych, które zapewne miały być spalone w kominku, ale komuś się zrobiło żal, wtedy, dawno, i wylądowały na stryszku . To kartki z życzeniami od niezliczonych znajomych Rodziców i od dalszej rodziny. Niektórych osób nigdy nie poznałam, ale przez wiele lat spływały od nich życzenia na Święta. Prawie wszyscy już odeszli . Trafiłam na życzenia od niezwykłej osoby. I się zadumałam i zaczęłam wspominać.
Pani nazywała się Franciszka Domek.  Pochodziła ze wsi Szczawa w Gorcach. Tam przeżyła całe życie, tam zmarła w początku lat 90-tych, przeżywszy  nieco ponad 70 lat.
W końcu lat 50 -tych spędzaliśmy co roku  miesiąc wakacji w Szczawie, wynajmując pokój w domu rodziny pani Frani. Dom był dwuizbowy: kuchnia i izba. Izbę wynajęto nam, letnikom. W kuchni nocowali : gospodarz, gospodyni, ich syn nastoletni, mama gospodarza i siostra, czyli pani Frania. Była biedna, bez posagu, bez ziemi, chociaż ładna i dobra, nie znalazła męża. Pamiętam, jak  zajmowała się mną, opiekowała, śpiewała mi i opowiadała o górach ( od 3 do 5 roku mojego życia). Niezwykłą sympatią darzyła moją mamę. Panie, jakby z dwóch kosmosów, do końca życia pani Frani pisały do siebie listy. Pewnie dzięki tej korespondencji pojechaliśmy do Szczawy znów, gdy miałam 9 lat. Ten pobyt pamiętam doskonale. To były fantastyczne wakacje, dzięki gromadzie miejscowych  rówieśników, z którymi przepadałam na całe dnie. Pani Frania miała ukończone zaledwie 4 klasy szkoły powszechnej. A jednak pisała listy. Przelewała swoje myśli  na papier i zawsze życzyła całej naszej rodzinie wszelkich łask i zdrowia (mama regularnie wysyłała jakieś paczki w góry, bo pani Frania miała siostrę z gromadą dzieci , w sumie 8, no i bieda tam była wielka). I znów po latach, dzięki pani Frani pojechałam do Szczawy, już jako mężatka, z dwójką synów. Mieszkaliśmy wtedy u jednej z siostrzenic pani Frani. I dla moich synków te wakacje również były niezapomniane, pełne wolności i zabaw z rówieśnikami.  A pani Frania, po śmierci mamy i gospodarzy została w domu brata z jego synem, synową i ich dziećmi (jedno z dzieci miało trisomię i pani Frania "nadała się" na cierpliwa opiekunkę). Mieszkała kątem, bardzo cicho stwierdzała, nie skarżąc się nawet, że nowa gospodyni jest niedobra. Była bardzo biedna, jedyne pieniądze, to była zapomoga z gminy. Pomagała jej wtedy siostra, której dzieci się już wszystkie usamodzielniły i dobrze sobie radziły. Pani Frania żyła nadzieją, że zanim umrze przeprowadzi się do nowego domu najmłodszego brata, który wybudował się na ziemi po rodzicach, po sąsiedzku i na emeryturze chciał wrócić ze Śląska w rodzinne strony (nie wiem na pewno, ale chyba pani Frania zdążyła przed śmiercią zamieszkać w tym domu brata, mając pierwszy raz w życiu swój pokój). Wtedy podczas pobytu z dziećmi często chodziliśmy do pani Frani i ona nas odwiedzała, zawsze uśmiechnięta, pogodna i życzliwa. Na pożegnanie przyniosła nam butelkę miodu spadziowego (którą kupiła lub dostała w prezencie). To był niezwykły podarunek. Pani Frania pamiętała, że podczas poprzednich pobytów w Szczawie rodzice zawsze kupowali miód spadziowy w pasiece nad rzeką Kamienicą. Ten miód mojego dzieciństwa miał jedyny niepowtarzalny smak. Nigdy więcej, nigdzie indziej miód spadziowy nie miał tamtego smaku. I dostaliśmy butelkę takiego miodu  - płynnego, ciemnobursztynowego. Niesamowite, ale ten miód po 25 latach miał dokładnie taki smak, jak pamiętałam. Smak mojego dzieciństwa. Pani Frania całe życie ciężko fizycznie pracowała, dla innych, nie dla siebie, a jednak zachowała do końca niezwykłą łagodność, pogodę ducha, życzliwość dla ludzi. Zawsze pisała, że modli się o zdrowie  i łaski dla naszej całej rodziny. Mogę sobie  wyobrażać, że głos tej czystej duszy został wysłuchany.
I znalazłam teraz kartkę z jej życzeniami :
Drodzy i Kochani Państwo
Z okazji Świąt Zmartwychwstania Chrystusa Pana jak najlepsze życzenia Radosnego Alleluja oraz Wiele łask Bożych smacznego święconego jajka życzy F.D. dla Pani i Pana i Pani Hani z Mężem i dziećmi. Mocno ściskam i całuję wszystkich. (oryginalna pisownia).
I jak tu się nie wzruszyć.
A gdy kiedykolwiek w czasie przejazdów po Polsce droga wypada mi przez Szczawę zawsze zatrzymuję się przy małym cmentarzyku i zapalam świeczkę pani Frani.

 

niedziela, 11 marca 2018

W ogrodzie - szukanie wiosny

 Dziś był przepiękny dzień, pierwszy naprawdę ciepły dzień w tym roku. Słońce świeciło cały dzień, mój termometr od północnej strony pokazywał w południe + 16 st,w słońcu podobno było +25 st  kto wie, czy nie cieplej). Pierwszy raz w tym roku wypiliśmy południową kawę na tarasie, chociaż fotele jeszcze w garażu, czekają na wiosnę (wystawiłam stolik i dwa krzesła i było super). A wcześniej cudna pogoda wyciągnęła mnie w końcu z domu. Wiosna się zbliża - "trza siać" ! Ziemia już odmarzła na moim zagonku warzywnym, więc przekopałam mały kawałek saperką (akurat sił starcza mi na taką łopatkę) i posiałam pietruszkę i marchew, w ilościach szczątkowych na razie, żeby było na szybkie podskubanie, posiałam też groch niski, bezłykowy. Będzie przed fasolką, z masełkiem i bułeczką, jak fasolka szparagowa (będzie, jeśli w ogóle wzejdzie, znalazłam nasiona sprzed dwóch lat, ale wierzę w siłę kiełkowania grochu). Wszystkiego na razie "mini", bo ja taka ogólnie na pół, a czasem i na ćwierć gwizdka ostatnio. Tytuł bloga zmieniłam, ale stale "nie dzieje się nic". I właściwie mi to nie wadzi, póki co.
A wiosna jeszcze przed progiem, chociaż ptaki były dzisiaj innego zdania. Ptasie trele, dzwonienie, świergot rozbrzmiewały od rana do zmierzchu, cudowna muzyka:) Roślinki jeszcze czekają i bardzo słusznie, bo przymrozki pewnie nie odpuszczą. Tak byłam zajęta warzywną grządką, że nawet nie sprawdziłam, czy dereń już kwitnie (bo pąki ma od miesiąca). Jutro sprawdzę. Moje młodziutkie przebiśniegi stały w białych pakach jeszcze przed mrozami, teraz rozkwitły  w pełni. Posadziłam je dopiero tej jesieni, na razie mało ich, mam nadzieję, ze się rozrosną.





 Jeszcze jedna roślinka koniecznie chce rosnąć, też pojawiła się przed mrozami, pierwszy zwiastun wiosny. To dziki czosnek. Rośnie pod akacjami i krzakami bzu "od zawsze", był tam, zanim posadziliśmy bez, zanim postawiliśmy płot. Wygląda jak szczypiorek i nawet dość podobnie smakuje. Ale nie zwracałam na niego uwagi, bo "chwast", dopóki nie dostałam w prezencie książki "Dziko rosnące rośliny jadalne".




 Co za wspaniała książka. Gdy przeczytałam w książce ( i dopiero wtedy), że większość moich ogrodowych chwastów nadaje się do jedzenia, to zaczęłam je dodawać do sałatek. Wcześniej nie miałam odwagi. Teraz przynajmniej wiem, jak smakują różne ziółka. Gorzkawych nie lubię, ale takie podobne w smaku do sałaty używam, czemu nie, mają dużo soli mineralnych, są moje, ekologiczne. A ten mój dziki wiosenny czosnek nazywa się   czosnek zielonawy. I jak napisano w tym przewodniku jadalnych roślin dziko rosnących - wszystkie odmiany dzikiego czosnku (a jest co najmniej kilka) są jadalne. Sama mam jeszcze jedną odmianę dziką, podobną do czosnku niedźwiedziego, o szerokich liściach, podobnych do liści czosnku uprawnego. Wykopałam sobie kilka roślinek na łące i teraz to już nie dziki czosnek, tylko hodowlany ;) Wieloletni. Ten czosnek też nie przemarzł i zielony rośnie, ale rozwinie się w pełni gdy będzie cieplej.
Mało tej wiosny  w ogrodzie jeszcze, ale z każdym dniem będzie więcej. Takie są prawa przyrody.

niedziela, 4 marca 2018

Mój Mozart

Nie jestem znawczynią twórczości Mozarta. Znam zaledwie kilka(naście) jego utworów. Najlepiej znam te, które wykonywałam (Missa brevis, Msza Koronacyjna - z pierwszym chórem, kilkanaście pieśni i arii, ucząc się śpiewu) i te, których swego czasu słuchałam na okrągło : koncerty skrzypcowe (szczególnie kocham G-dur i D-dur), koncerty na flet, na róg i kilka tzw. utworów lżejszych typu "Eine kleine Nachtmusik".Rozpoznaję też koncerty fortepianowe i właściwie każdy utwór stworzony przez Mozarta, chociaż tytułów nie podam. Jego muzyka jest wyjątkowa, bardzo charakterystyczna, dla mnie wspaniała o każdej porze, zawsze. Opery Mozarta też znam dość dobrze, chociaż mam swoje ulubione. Bardzo cenię "Don Giovanniego" (czy jak go u nas nazywają "Don Juan"). Sopranowe arie w tej operze są wprost karkołomne (czy raczej "strunołomne"), to wyżyny koloratury, nie potrafię sobie wyobrazić, że byłabym w stanie zaśpiewać te najważniejsze (słucham i z podziwu nie mogę wyjść, dla kunsztu śpiewaczek). Tę operę widziałam 2 razy, ale tylko ("tylko?) w telewizji (niemieckiej), w jednym spektaklu wystąpił Mariusz kwiecień, jako Don Juan - rewelacja - i na oko i na ucho, przystojny, świetny aktorsko i cudownie śpiewający. Na "Cosi Fan Tutte" byłam raz w naszej Operze. W zasadzie nie znam arii z tej opery (tylko jedną z arii kiedyś śpiewałam ucząc się śpiewu) . A wiadomo, że chętnie się słucha tego, co się zna. Więc drugą moją ulubioną operą jest "Czarodziejski Flet", którego większość arii znam na pamięć, bo mam płytę z ariami.No i pierwszy raz widziałam tę operę mając 14 lat. I było to w Budapeszcie. Takich przeżyć się nie zapomina. Potem jeszcze ze 4 razy byłam na tej operze w Poznaniu. Arie Królowej Nocy, najwyższa koloratura, tylko dla wybranych śpiewaczek, zawsze były moim niedościgłym marzeniem. Tam się sięga do wysokiego C, nie każdy sopran ma taką skalę. W "Czarodziejskim Flecie" brzmi niemiecka (austriacka?), bawarska - tyrolska muzyka ludowa. Trębacze przed polowaniami i obecnie grają na rogach "Mozartem". Ale moją ukochaną mozartowską operą jest "Wesele Figara". Nie zliczę już ile razy ją widziałam, nawet na praktyce w Moskwie poszłam na "Wesele Figara", wystawiane przez studentów Instytutu Gnesinych, pięknie ci młodzi śpiewali. Przyjęto, że operę śpiewa się albo w języku narodowym, albo w języku oryginału. "Wesele Figara" ma libretto w języku włoskim, to jest oryginał. W naszych operach śpiewano tę operę po polsku, ale ostatnio w Poznaniu byłam na takim "kolażu": recitativy śpiewano po polsku, a arie po włosku. W końcu opera, to nie koncert, osobne arie, tylko przedstawienie z fabułą. Polskie recitativy miały tę fabułę polskiemu widzowi przybliżyć. Może i dobrze. Śpiewacy operowi obecnie dobrze sobie radzą także z zadaniami aktorskimi.
Wczoraj zrobiłam sobie dużą przyjemność: obejrzałam kolejny raz "Wesele Figara" w niemieckiej (austriackiej) TV (3Sat). Była to rejestracja spektaklu z mediolańskiej La Scali z 2016 roku. Nazwiska solistów nic mi nie mówiły, ale wszyscy śpiewali cudnie, a do tego wszyscy wspaniale grali (aktorsko) (recitativy i częściowo arie miały napisy po niemiecku). Ten spektakl, to była dla mnie niespodzianka, bo szukając jakiegoś kryminału na satelicie (a codziennie jakiś nadają w kilkunastu niemieckich stacjach państwowych), natknęłam się na "La Nozze di Figaro" i szczęśliwa, jakby mi ktoś dał prezent, pozostałam na fotelu ze słuchawkami na uszach przez dalsze 2,5 godziny. W czasach nauki śpiewałam dwie arie Cherubina, młodego chłopca, flirtującgo z wiejskimi dziewczynami ( sopran - rola śpiewana obecnie przez panie, młode i szczupłe i zwykle wysokie, ucharakteryzowane na chłopaka z XVIII wieku). Znam też dwie niezwykle wymagające arie Hrabiny (wysoki sopran) i piękną arię Zuzanny, o szczęśliwej miłości . No to oprócz słuchania "wydzierałam się" też, "pomagając" śpiewaczkom w śpiewie. Ale wiecie, jaki miałam cudowny nastrój przed nocą? Jak mnie ten mój Mozart ukołysał do snu?
A mój syn, daleki od muzyki poważnej, ale fan kina, zainteresował się Mozartem, a dokładnie "Weselem Figara", bo w "Nieoczekiwanej zmianie miejsc" film otwiera uwertura do 'Wesela Figara właśnie. A w filmie "Skazani na Shawshank"    więźniowie jak zahipnotyzowani słuchają  jakby to był anielski śpiew, duetu Hrabiny i Zuzanny  z Wesela Figara,  Mozart jest dla wszystkich! Im częściej się go słucha, tym lepiej poznaje, tym bardziej go lubi. A może to tylko mnie się tak wydaje?
P.s. Podobno krowy, którym puszczają Mozarta w oborach,dają więcej mleka;)
   

czwartek, 1 marca 2018

Bułeczki

Nadal kopiuję stary blog, jestem "zajęta". Już tylko niecałe 200 wpisów mi zostało. Już wiem, że zdążę. Kopiuję świadomie, czyli przy okazji czytam wpisy i komentarze. Trafiłam wczoraj wieczorem na wpis o drożdżowych wypiekach i komentarz jednej z was (Danusi). Danusia w komentarzu podała przepis na bułeczki drożdżowe z nadzieniem owocowym. Przypomniałam sobie ten smak (bo oczywiście zaraz wypróbowałam wtedy ten przepis). Tak zatęskniłam za tymi bułeczkami, takiego mi narobiły apetytu, że dziś od rana zaraz po śniadaniu rzuciłam się je robić. Po prostu musiałam je mieć. Nie przepadam za robieniem ciast na drożdżach. Jak dla mnie to za długo trwa. To nastawianie drożdży, to wyrabianie, znów czekanie, a potem jeszcze, w przypadku bułeczek, rogalików - formowanie. Uff. Ja nie kocham długiego przebywania w kuchni (bo robię wszystko na stojąco i potem mi kręgosłup "pęka"). Ale jestem okropnym łasuchem i dla przyjemności podniebienia "poświęcę się". Dziś upieczenie bułeczek zajęło mi 1,5 godziny - od nastawienia drożdży, po wyjęcie gotowych babeczek z pieca (no i jak one się piekły, to teoretycznie mogłam już usiąść, ale wolałam posprzątać po robocie). Na południowa kawkę już były :)
Teraz mogę trochę poczytać. Bo dziś mam leniwy dzień, nigdzie nie wychodzę i tylko jeszcze przygotowanie obiadu przede mną. A po południu, na podwieczorek znów bułeczki :)  I niecierpliwie czekam na wiosnę, bo jak za długo potrwa ta zima, a ja będę sobie tak co chwilę dogadzać, to w drzwiach się nie zmieszczę po tej zimie;)  A co tam, nie będę odmawiała sobie tej przyjemności. Podobno nasz mózg dokładnie reguluje to, co mamy jeść. "Puste" kalorie dla mózgu wcale nie sa puste. Mózg łaknie cukru, odżywia się nim. Gdy zastąpimy cukier słodzikiem, to oszukamy tylko kubki smakowe. Mózg nie da się oszukać i "zażyczy" sobie brakujących kalorii w postaci większej ilości węglowodanów, tłuszczów , białek (mózg kocha też tłuszcz, podobno).  Gdy mózg nie otrzyma 'swojej" porcji energii zmienia nam nastrój. Chodzimy smutni, rozdrażnieni, nieszczęśliwi (próbowałam zrezygnować z cukru, przez 3 tygodnie byłam bliska depresji). To co ja mam walczyć z naturą? Nie zamierzam. Dawno temu, na moje opory przed kolejnym ciastkiem, moja stara ciocia powiedziała " jedz, jeśli masz ochotę, przyjemność jedzenia jest jedną z niewielu, które nam zostają na stare lata". No więc robię sobie tę przyjemność na stare lata.:)


  Smacznego!