piątek, 28 grudnia 2018

i już po...

Święta za nami. A przed nami Sylwester i całkiem Nowy Rok :) A z każdym nowym rokiem nowe oczekiwania, nadzieje i troski też (niestety). Za carskich czasów w Rosji między Świętami Bożego Narodzenia, a Jordanem (6.01.) były "swiatki" (ze starocerkiewnego - dni święte). W tym czasie przyjęte było odwiedzanie się wzajemne , czyli przyjmowanie gości i chodzenie w gości, wtedy też "pokazywano" panny na wydaniu odpowiednim narzeczonym, w towarzystwie matek, ciotek, swatek. Był to czas wolny od obowiązków służbowych, czas odpoczynku i przyjemności. I u nas w tym roku dla niektórych  też taki czas luzu można wygospodarować. Bo czy ktoś (poza handlem) naprawdę poważnie pracuje po Świętach w czwartek, piątek, przed sobotą i niedzielą, i w Sylwestra? Tak sobie dywaguję, bo dla mnie każdy dzień - niedziela (no prawie), ale wszystkie moje dzieci mają wole i raczej żadna krzywda gospodarce się nie stanie.
A moją świąteczną atmosferę podtrzymuje nadal świąteczny (nieprzesadny)  wystrój mieszkania i odwiedziny miłych gości, te co już się odbyły i te, na które jeszcze czekam (sama też w gości chodzę) :)


To zdjęcie po wyjściu gości, kiedy moja kocia mogła się w końcu w spokoju położyć na swoim ulubionym miejscu. Choinka w tym roku jest "ekologiczna". Nie, nie jest skonstruowana z gałązek, nie jest też sztuczna. To kolejny konar z dużego rosnącego świerku. W nocy prezentuje się całkiem, całkiem.


W dzień widać, że jest 'cinka', ale nam w zupełności wystarczy, a drzewo będzie rosło dalej.

Wszystkim odwiedzającym życzę wszelkiej pomyślności , dużo zdrowia i ciągle nowych wyzwań  w Nowym 2019 Roku!!!



wtorek, 18 grudnia 2018

Za chwilę Święta

Byli u mnie wnukowie. Piekli pierniczki. Od wielu lat piekłam na więta pierniczki z ciasta, które leżakowało co najmniej 4 tygodnie. To ciasto jest zwarte, trudne w obróbce. Zawsze bolały mnie dłonie, rece po takim intensywnym wałkowaniu i wycinaniu ciastek foremkami. Tradycja - istotna sprawa, ale mam coraz mniej sił "w rękach". Zaprosiłam wnuków, żeby pomogli. Spodobało im się wycinanie (wałkowanie mniej, ale dzielnie na zmianę wałkowali), a najbardziej ozdabianie pierniczków. Za bardzo się z tym ozdabianiem nie wysilali, ale zabawa była. A w całym domu pachniało piernikami, a to dla mnie zapach wiąt.

\
Pierniczki grubiutkie, bo bardzo trudno było cienko wywałkować ciasto. A duże, bo takie szybciej się wykrawało.


Wnukowe pierniczki, więcej im się zdobić nie chciało.


A ja upiekłam jeszcze piernik staropolski (też dojrzewał) i więcej piec nie będę. Wiem, że parę swoich wypieków przyniosą synowe.
Będę jeszcze piec kulebiaki z kapustą i grzybami i z mięsem (mam już farsz zamrożony), ale to na ostatnią chwilę, żeby świeże były. W tym roku postanowiłam odpuścić perfekcjonizm, na rzecz rodzinnego bycia razem. Może w te więta uda mi się odpocząć? Do tej pory czas świąteczny był tak intensywny, że odpoczywałam dopiero po.

Wszystkim miłym odwiedzającym życzę spokojnych, zdrowych, serdecznych wiąt! A przed Nowym Rokiem jeszcze się tu pojawię 

piątek, 14 grudnia 2018

Pomaganie przez porządkowanie.

Najpierw znalazłam w swojej skrzynce mailowej "ofertę". Cudzysłów dlatego, że tym razem nie wyciągają ode mnie "gołych" pieniędzy , ani nie oferują towarów. A ja się zainteresowałam, bo coś takiego akurat było mi potrzebne. Nie będę na razie akcji reklamować, bo nie mam jeszcze podstaw. Chodzi o oddawanie niepotrzebnych ubrań, a uzyskane z tego tytułu przez organizatorów pieniądze (1 kg = 1 zł) przeznaczane być mają na pomoc konkretnej osobie lub fundacji pomocowej. Pomyślałam: czemu nie? Po rodzicach zostało jeszcze dużo ubrań "czystych, całych, nieznoszonych" (takie były wymogi organizatorów zbiórki). Zapisałam się do portalu, zapakowałam ubrania w dwa 60-litrowe worki (też wymóg, że ubrań musi być minimum 10 kg, a tyle ponoć będzie po wypełnieniu dwóch dużych worków). Postępowałam zgodnie z instrukcją, umówiłam czas i datę odbioru worków (bo po worki przyjeżdża kurier pod wskazany adres), dostałam nawet informację mailem, że "kurier w drodze". I tyle. Nikt się nie zjawił do dziś. Napisałam moje "rozżalenie", bo ani kuriera, ani żadnej informacji. Nawet dostałam po dwóch dniach odpowiedź, że kłopoty organizacyjne, że dziękują za zwrócenie uwagi na problem, że umówią z kurierem nowy termin. Wszystko mailowo, telefonu nie ma, porozmawiać po ludzku nie można, same roboty, jakby. I cisza.  Od czterech dni. I tak worki "zdobią" mi korytarz. A ja czekam, nasłuchuję telefonu od kuriera (bo on mój numer telefonu ponoć ma, jakiś "on").


A mała dziewczynka czeka na pomoc. Nie mam złudzeń, że to działanie charytatywne,  komuś nieźle się opłaci zbieranie tych ton ubrań ciągle zdatnych do użycia. Ale ja ich nie potrzebuję, a moje sumienie jest spokojniejsze, że nie tylko dobrych ubrań nie wyrzucam, ale przy okazji mogę komuś pomóc.

Jak już tak się rzuciłam do przetrząsania szaf, to znalazłam ogromną ilość ubrań, nadal czystych i całych (no, nie zawsze tak całkiem całych), ale dość znoszonych. I namówiona przez znajome zadzwoniłam do najbliższej noclegowni ( nazywa się ładnie "pogotowie społeczne"). Pani powiedziała, że przyjmą wszystko, z radością, szczególnie bieliznę, pościele, ręczniki , koce. Super. Bo w końcu ile ręczników można przeznaczyć na szmatę do łazienki? Z lekkim sercem spakowałam, co mnie już nie cieszyło, co się sprało czy znudziło. Zawiozłam, szybko sprawnie odebrano worki z auta, nawet nie musiałam nosić, krótkie dziękuję. I więcej miejsca w szafach. 
A jeśli przed Świętami nikt po powyższe worki się nie zgłosi, to zaniosę je na plebanię. Tak mi poradziła sąsiadka. Mają tam jakieś panie koordynujące "dary". Tu jest wieś i podobno nadal wielu osobom  przydadzą się różne ubrania. Zobaczymy. Pomagając czujemy się lepsi? No i dobrze. Lepiej czuć się lepszym niż gorszym, czyż nie?  Zwłaszcza przed   Świętami.


piątek, 7 grudnia 2018

Guziki

Porządkując mieszkanie po rodzicach, co rusz natrafiam na "skarby", rzeczy zachomikowane przez moją mamę na "zaś", na "wszelki wypadek". To wojenne pokolenie, pokolenie niedoborów, tak miało: wszystko może się "potem", kiedyś przydać. Trzeba było zrobić zapasy. Dotarłam do szaf, do których mama nie zaglądała od wielu lat (nikt tam nie zaglądał od co najmniej 10 lat, bo to tzw. szafki na "wyżkach", dostać się do nich można tylko po drabinie, a mama na drabiny nie wchodziła od dawna). W osłupienie wprawiły mnie słoje z cukrem, na oko 3 kg, z datą 2002 rok. Cukier ładny, gruboziarnisty, duże kryształy. Słoje szczelnie zamknięte, cukier, jak nowy, wszak się nie psuje,  (mam nadzieję, że to cukier, jeszcze nie próbowałam), jest też sól, miałka około kilograma. Po co te zapasy?? Nie rozumiem, czemu upchnięte "na dnie" wysokiej szafy ?? Sprawdzę i zużyję (w końcu jestem poznanianką), jedzenie (i nie tylko) nie może się zmarnować.
W innej szafie "na wysokościach" odnalazłam kilka worków z guzikami. Te z kolei mnie rozczuliły. Skrupulatnie pozbierane, odcięte od nienoszonych już ubrań, może zapasowe, może znalezione jakieś urwane. Mnóstwo, najróżniejszych, we wszystkich kolorach tęczy i we wszystkich rozmiarach.


I co ja mam z nimi zrobić (tu widać tylko wierzch głębokiej miski)? Szkoda, że nie znalazłam tych guzików wcześniej. Kuzynka zbierała wszelkie guziki do szkoły, gdzie młodzież z guzików robiła "obraz"  z okazji Stulecia niepodległości. Już im guziki niepotrzebne. Czy mam tak po prostu przechylić tę miskę i wysypać guziki do śmieci? Segregowanych (czy to jest plastik)? Nie, nie, jeszcze trochę u mnie poleżą. Może moja mała wnusia zechce się pobawić tymi największymi guzikami za jakiś czas? A może macie jakiś pomysł ? Chętnie się podzielę tym bogactwem. Bo mnie od tego wszelkiego odzyskiwanego, z czeluści szaf, dobra już głowa boli. I jak tu wprowadzać w życie idee minimalizmu?

niedziela, 2 grudnia 2018

O włosach trochę

Byłam u mojej pani fryzjerki i tak mnie naszło. Fryzjer ma niecodzienną możliwość dotykania włosów i głów, niezliczonej ilości odmian włosów i kształtów głów. Kiedy dotykaliście włosów innych niż swoje ? To nie jest przyjęte w naszej (i nie tylko w naszej) kulturze. Bo to przekroczenie granicy intymności. A fryzjerowi pozwalamy (i jeszcze za to płacimy). Oczywiście są ludzie, którzy nie lubią, "obcego" dotyku, nie uznają żadnych masaży,ani zabiegów kosmetycznych, a włosy albo sami sobie podcinają, albo zapuszczają długie. Ale człowiek potrzebuje dotyku. Czasem nawet taki formalny, profesjonalny dotyk pomaga, nie tylko fizycznie, także psychicznie. Dlatego niektóre panie idą do fryzjera poprawić sobie nastrój. Wiadomo, że poprawiając wygląd poprawią i nastrój, a do tego poczują się "zaopiekowane', "pogłaskane".
A z tym dotykaniem cudzych włosów, to miałam parę dni temu takie zdarzenie: schodziłam po dość zatłoczonych schodach w pewnej galerii handlowej. Byłam z mężem, ale on został parę stopni dalej. Tuż za mną schodziły dwie młode dziewczyny, sądząc po głosach. Nie mówiły po polsku, nie przysłuchiwałam się i , oczywiście, nie oglądałam się. W pewnej chwili usłyszałam, że Mój coś mówi ( a już zaszliśmy na równy poziom). Mąż dołączył do mnie, a ja spytałam z kim rozmawiał. Okazało się, że jedna z dziewczyn dotknęła moich włosów (nic nie poczułam), a Mój żartem powiedział jej, żeby nie dotykała, bo to włosy "zastrzeżone" jego żony.
Dziewczyny się spłoszyły i zniknęły. Nie widziałam ich. Ciekawe, czy to były fryzjerki? ;)  


A to już po wizycie u mojej  pani fryzjerki (która dba o moją fryzurę już od 25 lat!).

piątek, 23 listopada 2018

Nie ucieknę od Świąt

Tak bardzo nie chce mi się w tym roku wyprawiać Świąt. Myśl o tegorocznych Świętach napawa mnie zadumą i nawet pewną niechęcią. To będą moje pierwsze sieroce Święta, choćby z tej racji melancholijne. A do tego nie jestem coraz młodsza. Wręcz przeciwnie. Mam coraz mniej siły na ogarnięcie wszystkiego i zadowolenie wszystkich (chętnych). "Zawsze", czyli od wielu lat, przygotowywałam potrawy świąteczne, weszły do tradycji naszej rodziny. Przez prawie 30 lat wyprawiałam Wigilię dla najbliższej rodziny, która się powiększała. Może za dużo biorę sobie na głowę? Może nie musiałabym robić wszystkich moich tradycyjnych ciast i potraw? Bo ja nawet lubię piec i gotować, ale zbyt dużo rzeczy się nawarstwia, nie nadążam, brakuje sił.
Dziś zaczęłam przygotowania (a jednak) - zrobiłam ciasto na pierniki, teraz będzie dojrzewać co najmniej 3 tygodnie. I wymyśliłam, że do wałkowania ciasta i wycinania pierniczków zaproszę wnuków. W sam raz praca dla młodych i silnych (a jak "nie dotrą" zrobię kilkanaście "grubasów" i po kłopocie). Ten przepis na pierniczki dostałam dawno temu od mojej licealnej przyjaciółki, a ona dostała go od swojej teściowej. Obie uważamy, że właśnie te pierniczki są najlepsze (ale oczywiście, to kwestia gustu). Zarobiłam też ciasto na piernik staropolski. Ten przepis znalazł kiedyś kolega rusycysta w rosyjskim internecie, w czasach, kiedy ja dopiero internetowo "raczkowałam". Wydrukował ten przepis dla swoich studentów i przy okazji dla moich. Rosyjski "piernik staropolski", to jest coś! Musiałam wypróbować. Bardzo się rodzinie spodobał i przyjął się. To naprawdę dawny polski, czy może toruński, przepis.  Robię go już z 16 lat. Daję go czasem w prezencie znajomym. Kiedyś przyjaciółka odłożyła na bok mój oblany czekoladą piernik, a na pytanie, czy nie spróbuje mojego wypieku ze zdziwieniem stwierdziła " a ja byłam przekonana, że to kupny piernik". Faktycznie, wygląda i smakuje podobnie, jak toruński piernik przekładany w czekoladzie. To ciasto też musi dojrzewać ok. 3 tygodni.
Wiem, co mogę przygotować wcześniej, co zamrozić, ale i tak na koniec zostaje dużo pracy. I wcale nie pomogą podpowiedzi: " poproś dzieci o pomoc". Musiałabym chyba zrobić listę, z podziałem na zadania  i każdemu  ją wręczyć, a wcześniej przeszkolić każdego z osobna z organizacji mojej kuchni. A potem wszystkimi dyrygować? I tracić czas na podpowiedzi, poprawianie i sprawdzanie?  Bez sensu.
A wyjechać na Święta do jakiegoś hotelu? Nie, nie zaryzykuję. To przecież najbardziej rodzinne polskie Święta. Chyba bym się zapłakała z dala od moich Kochanych. Więc nie ucieknę od Świąt, nie da się. A zmienić ich formuły nie umiem. Tylko tak jakoś żal, żal tej atmosfery dawno minionych Świąt, tej radości oczekiwania na pierwszą gwiazdkę i wspólnego rodzinnego ciepła .Nie ma cudów, czasu nie cofnę, ani nie zatrzymam. Tylko wspomnienia zostają.


Pierniczków jeszcze nie ma, a to kilka mniej popularnych wzorów foremek (historyczne albo prezenty, albo pamiątki z podróży).

piątek, 16 listopada 2018

Marzenia?

Moja przyjaciółka wróciła niedawno z wyprawy do Peru. I skonstatowała, że właśnie spełniła ostatnie z trzech swoich wielkich marzeń: zobaczyła Andy i dziedzictwo Inków. Wcześniej weszła na Kilimandżaro i zobaczyła z bliska Himalaje! Zapożyczyła się, ale dopięła celu.
Czy macie takie marzenia, które wydają się nie do ziszczenia, a jednak o nich marzycie? Czy udało się zrealizować takie "nieziszczalne" marzenia? Czy przesadą jest powiedzenie: "uważaj o czym marzysz"? I czy wierzycie, że jak się o czymś wystarczająco silnie marzy, to się spełni?  I czy, i jak "pomagać" marzeniom w ich spełnieniu?
Ja miałam jedno takie podróżnicze marzenie: przejść się po ciepłym piasku brzegiem ciepłego morza, pod palmami, gdzieś na drugiej półkuli. I nie narzekam, spełniłam je, chociaż palm na plaży akurat nie było, więc mogę marudzić, że tak nie do końca spełniłam. I okazało się, że mój organizm źle znosi tropikalne temperatury, że tropiki mnie męczą, są nie dla mnie. Ja chyba nie lubię marzyć o "gwiazdce z nieba", o czymś, co nie miałoby nigdy szans na realizację (może zamiast marzyć ja planuję?). Zawsze lubiłam być zaskakiwana przez miłe niespodzianki albo dawałam się nieść prądowi, nie walcząc, nie dobijając się o więcej. Bo widocznie nie umiem marzyć mocno i wytrwale. Taki charakter. Więc jest, jak jest. Ale zupełnie nie żałuję, że jestem teraz kurą domową. Tak mi pasuje, na uboczu.I przecież mam w końcu prawo do odpoczynku po czynnym i (w miarę) intensywnym życiu. Ostatnio nie mam marzeń, nie wybiegam myślami za daleko do przodu. Tak asekurancko. Bo bardzo, ale to bardzo nie lubię rozczarowań. Może jestem zbyt racjonalna, żadnego romantyzmu. Szara codzienność z elementami koloru (w liceum popełniłam parę wierszy, w jednym z nich wymyśliłam "szare płótno codzienności" ze "złotymi nićmi"  dni niezwykłych). Więc nie marzę o niczym szczególnym ( i tylko "marzyłoby mi się" zobaczyć wodospady Islandii, Argentyny, Nowej Zelandii i jakąś tropikalną wyspę z palmami, jednak, gdyby się jaki cud zdarzył). I tylko czas się kurczy, sił ubywa (o pieniądzach nie wspominając). Więc nie marzę, bo niczego mi nie brakuje (a marzenia senne mam kolorowe i fabularne, jak filmy). I obyśmy tylko zdrowi byli.
A na poprawę jesiennego nastroju - ostatni tegoroczny bukiecik ogródkowy.

piątek, 9 listopada 2018

Małą butelka wody mineralnej

Czy mała butelka wody mineralnej może rozczulić? A przywołać miłe sercu wspomnienia?


Właśnie ta mała butelka (330 ml) wywołała u mnie te uczucia. Najpierw ucieszyło mnie, że woda nosi moje imię :) A zaraz potem pojawiło się wspomnienie.
Znałam kiedyś wodę mineralną "Hanka" i koniecznie musiałam sprawdzić, czy ta Hanna ma coś wspólnego z tamtą Hanką. Minęło już przeszło 30 lat od czasu, kiedy ostatni raz piłam wodę Hanka. Było to w gorczańskiej wsi Szczawa, gdzie przy drodze na Gorc od "zawsze' wypływało źródło z dość paskudną w smaku wodą. Wszyscy miejscowi wiedzieli, że to źródełko zdrowej wody, a woda wypływała sobie spomiędzy kamieni, barwiąc je na brunatny kolor i przepłynąwszy przez drogę wpadała do pobliskiego potoku. Tak było za mojego dzieciństwa, bo właśnie w Szczawie spędzałam kilka lat pod rząd beztroskie wakacje w jednej z dwóch izb wiejskiej chałupy. Ostatnie wakacje dzieciństwa spędziłam tam mając 9 lat. Cudowna swoboda, żadnych zagrożeń, miejscowe koleżanki, świeże powietrze, miejscowe zdrowe jedzenie, po prostu wakacje marzeń. I spacery po okolicy i piesze  wycieczki z rodzicami, no i ta woda ze źródła, taka zdrowa, ponoć, chociaż w smaku nie bardzo (jak dla dziecka). Więc teraz rozumiecie, że gdy zobaczyłam wodę leczniczą Hanna, musiałam sprawdzić, czy moje przypuszczenia są słuszne (z jakiegoś powodu wiedziałam od razu, że to jest "ta" woda, to pewnie ta moja intuicja). Poprosiła o wodę i przeczytałam dokładnie, co jest napisane na etykiecie. Bo to jest taka "seria" wód leczniczych w takich samych butelkach: Polskie Wody Lecznicze. Były tam wody z Krynicy, z Muszyny, z Nałęczowa. Ale tylko Hanna przykuła moją uwagę. A na etykiecie :Producent "Polskie Wody Lecznicze" Sp.z o.o. Nowy Sącz, a poniżej , a jakże 
Rozlewnia Wód Mineralnych w Szczawie! I wszystko jasne :) "Moja" woda, moja Szczawa, moje cudowne dzieciństwo - tak mi się to połączyło w ciąg skojarzeń. I ucieszyłam się, że działa ta rozlewnia nieprzerwanie od co najmniej 32 lat, bo wtedy byłam tam na wakacjach z moimi dziećmi i zachodziliśmy do sklepiku przy rozlewni, gdzie można było się napić zdrowotnej wody z kranu bezpłatnie (ale trzeba było mieć swoją szklankę, lata 80-te, czas niedoborów) i gdzie można było kupić wodę Hanka w szklanych butelkach 0,5 l. Za jakieś grosze (bo źródło pomiędzy kamieniami w międzyczasie "zabetonowano").
A teraz? Za plastikową butelkę 330 ml zapłaciłam przeszło 4 zł. Zapłaciłabym i więcej. Wszak wspomnienia są bezcenne, a smak dzieciństwa, nawet ten "paskudny" nie ma ceny. A do tego to jest naprawdę niezwykła woda i wręcz nie należy jej pić, jak wody, a jak lekarstwo. Korzystnie działa przy anemii (2,4 mg/l żelaza), wspomaga pracę wątroby, pomaga w chorobach dróg moczowych, w zaburzeniach przemiany materii. Ma aż 7332 mg/l rozpuszczalnych składników mineralnych (gdy np. Jurajska naturalna woda mineralna ma zaledwie 515 mg/l). W jej składzie są kationy : sodowy, wapniowy, potasowy, magnezowy, litowy i żelazowy i aniony :wodoroweglanowy (naturalnie gazowana), chlorkowy, siarczanowy (stąd ten niezbyt przyjemny smak i zapach) i jodkowy.
I jeszcze tak mi sie skojarzyło: dawniej , całkiem dawno temu ludzie też swój rozum mieli. Bo niby dlaczego miejscowość od kilku wieków zwie się Szczawą? Ta woda lecznicza Hanna, to właśnie według opisu "szczawa  wodorowęglowo-chlorkowo-sodowa, jodkowa".

wtorek, 6 listopada 2018

Jeszcze Złota Jesień

"Унылая пора, очей очарованье" -"Melancholijne dni, oczarowanie oczu", jak pisał Puszkin w cyklu poematów "Jesień". Dziś właśnie jest tak pięknie! Weszliśmy już w listopad, a pogoda, jak w początkach października, słonecznie, ciepło. Dni co prawda krótkie, słońce nisko nad horyzontem kładzie długie cienie, ale aż chce się żyć :) Wykopałam część letnich kwiatów, które przed zimą wykopać trzeba: cebule galtonii i gladioli, kłącza kanny, bulwy dalii, w te miejsca posadziłam cebule tulipanów, przesadziłam piwonie. Ale żal mi wykopywać kanny i dalie w innym miejscu, gdzie jeszcze bujnie rosną i kwitną (ledwo, ledwo, ale nadal). Zadziwiam się ilością liści na drzewach, chyba rekordowo długo nie ma silniejszych przymrozków i liści nadal dużo, jak na listopad. Chodzę po tym moim gospodarstwie "leniwego ogrodnika" i cieszy mnie ten widok. Trzeba na siatkówkę złapać jak najwięcej słońca, światła, przed szarugą. Słoneczne światło, to dobry nastrój - szaruga, to spadek nastroju, chandra.


Czereśnie już złote i przerzedzone, ale lipa za nimi jeszcze całkiem "krzepka" :)



Nawet moja stareńka kotka wyszła ze mną na spacer (ostatnio wcale nie chce wychodzić z domu i śpi, i śpi).

W moim "lasku" piękna jesień.


Na pierwszym planie orzech, tegoroczny rekordzista.


Tylu orzechów jeszcze nie miałam, przynajmniej mogę pogryzać, ile chcę, rozdawać i piec ciasta orzechowe, a na Święta i tak wystarczy (mam nadzieję) ;)


Ostatnie kwiatki na letniej rabatce.


Ostatnie różyczki przed domem. Jesień odchodzi powoli...

A w domu już grudnik zaczął kwitnąć - Święta niedługo!


 Szarugi nie powstrzymam, ale chociaż tu zostawię trochę słonka :)


środa, 31 października 2018

Cukierek albo psikus

"Cukierek albo psikus" - tymi słowami dzieci, młodzież witają gospodarzy, gdy ci otwierają drzwi 31 października. To hasło Halloween. Wiele lat temu, gdy ta tradycja dopiero raczkowała w Polsce, usłyszałam takie słowa, wypowiedziane chóralnie przez grupkę dzieci zgromadzonych przed moimi drzwiami w bloku. Dzieci były w "upiornych" czarnych strojach, z gotyckimi makijażami na twarzach i w dziwnych perukach czy czapkach. Zupełnie mnie zatkało. Do tego stopnia byłam zagubiona, że nie zrozumiałam, czego te dzieci ode mnie chcą. Cukierki albo psikus? Czy ja mam wybrać, co chcę? Cukierków nie chcę, więc może pokażą mi jakiś psikus? Naprawdę, tak wtedy pomyślałam. Przecież wtedy nie miałam pojęcia, że to nie jest pytanie, tylko "szantaż". Syn się wmieszał i jakieś słodycze dla dzieciaków się znalazły.  Ale nie polubiłam Halloween. Bo nie znoszę szantażu, czy groźby. Ciekawe, co za psikusa by te dzieciaki zrobiły, gdybym nie miała cukierków? Znacie jakiś zestaw psikusów?
Potem przeprowadziłam się na wieś. I tutaj, zupełnie nowi, też zostaliśmy odkryci przez miejscowych młodych. Tu już nie były dzieci, raczej starsi nastolatkowie (raczej dziewczyny), pięknie i pomysłowo przebrane za jakieś upiorne wietrznice, w szaro- czarnych zwiewnych sukniach, z fioletowym tapirem na głowie. Zaskoczona byłam zupełnie, bo nikogo tu nie znaliśmy. Ale cukierki jakieś się dla nich znalazły. Co roku na Halloween przychodziło kilka grup przebierańców, pozbywałam się wszystkich zapasów słodyczy (bojąc się chyba dowiedzieć, jaki to psikus mógłby mnie spotkać). Potem przez długi czas kłaniały mi się we wsi różne młode osoby, których zupełnie nie znałam ( może one mnie poznawały, a może wiejskim sposobem witały się grzecznie z każdą napotkaną osobą).
W zeszłym roku odwiedziły nas dzieci najbliższych sąsiadów i przynajmniej wiedziałam komu daję słodycze. Na ten rok też jestem zaopatrzona, sama cukierków nie jem, ale kupiłam, a nuż znów odwiedzą mnie przebierańcy? Nie moja tradycja, ale jeśli kogoś cieszy, to mogę się przyłączyć, co mi tam.
A lampionów z dyni nie robię. Nie obrodziły u mnie, a poza tym mam zasadę, że jedzeniem się nie bawię.

Jeszcze jesienny spacer w po drogiej sercu drodze.
P.s.
Już się wydawało, że "upiorki" nie przyjdą. A jednak o 20.00 dwa stadka dzieciaków (tak 7-8 klasa tutejszej podstawówki) przyszły i dostały swoje cukierki. :)

środa, 24 października 2018

Algarve- miasta, miasteczka i wioski

Dzisiaj mniej natury, więcej cywilizacji. W Algarve jest bardzo dużo miasteczek, małych skupisk miejskich, starych, z tradycją, z wąskim uliczkami, małymi placykami, na których toczy się spora część życia mieszkańców. I turystów też. jest ciepło (18 st. w nocy), można nawet po zmierzchu, który tam zapada ok. siódmej wieczór w połowie października (czas Greenwich) siedzieć bez przykrości na dworze. Widziałam cztery największe miasta regionu: Faro, prawie 65 tys.mieszkańców, stolica Algarve, z międzynarodowym lotniskiem i Uniwersytetem Algarve, Portimao -55 tys., duży port rybacki. u ujścia rzeki Arade i nad brzegiem morza (szeroka i długa piaszczysta plaża Da Rocha), Albufeira. 45 tys., centrum turystyczne i Lagos- 22, pierwsza, stara stolica Algarve, z dużym portem i portem jachtowym, bardzo stare miasto, założone w I w.p.n.e. przez Celtów.



To jedna z trzech bram w murach miejskich, prowadząca do Starego Miasta Faro, otoczonego murami. W Faro byliśmy tylko 3 godziny przed wylotem do Polski. Faro leży nad wodą, ale to nie bezpośrednio morze, to laguna , park narodowy rzeki Formosa. Można spacerować wzdłuż laguny, woda czyściuteńka (można też odbyć przejażdżkę statkiem po lagunie, ale niestety, nie mieliśmy już czasu).
Z hotelu mieliśmy widok na Portimao. Widać je na zdjęciu w poprzednim wpisie. Pojechaliśmy tam dwa razy, to było zaledwie kilka kilometrów od nas, przez most.


Tu centrum miasta, z widokiem na katedrę, którą w Portugalii nazywają Se.


 A tu domy zdobione tradycyjnymi portugalskimi płytkami Azulejo (a mówią "azuleżu).

Bardzo mi sie podobało w Lagos. Miasto nieduże, stare miasto przytulne, z wąskimi uliczkami deptakami i małymi placykami pełnymi turystów (a na uliczkach spokojnie). To była akurat niedziela i na tych placykach produkowali się różni artyści: żonglerzy, akrobaci, śpiewacy, także operowi. No i  kafejki uliczne, jedna przy drugiej, jak można nie wypić smacznej kawy (jestem prawie pewna, że brazylijskiej: cudownie harmonijna, lekka, bez kwasu i goryczki, taką lubię). No i ceny, porównywalne do cen w moim gminnym miasteczku, czyli - taniej już się nie da: za dwa ciasteczka typu makaronik i dwie kawy zapłaciliśmy 3.60 Euro. Jak nie lubić takiego miasta?


Tu bulwar wzdłuż kanału portowego , z bulwaru widok na port jachtowy. Tu już słońce zachodziło.


A tu jeden z zielonych placyków, gdzie później produkował się młody tenor, o wspaniałym głosie, w koszulce polo i ciemną, czarna skórą . Portugalczyków afrykańskiego pochodzenia było na Południu niewielu, znacznie mniej niż w Lizbonie.
 Byliśmy też w Albufeirze. Ale mieliśmy pecha. Był to jedyny deszczowy dzień w ciągu naszego pobytu (a jak wróciliśmy do hotelu po południu, to wyszło słońce, za późno ).
W Albufeirze widać było w dzielnicy nadmorskiej sporo domów wakacyjnych, dla turystów, wyremontowanych małych dawnych domków rybackich. W innych miastach hotele nie rzucają się w oczy (owszem, w Portimao  blisko plaży, ale przy miejskich ulicach było kilka większych hoteli). To nie to, co w Hiszpanii, gdzie hotele wyparły tubylców na obrzeża i stoją nawet na plaży takie molochy po 20 pieter, horror.
Tutaj raczej są to piętrowe rozłożyste pensjonaty w ogrodach lub male wille na wynajem. Przytulnie i skromnie, no i spokojniej.
  

W Albufeirze plażą znajduje się w centrum miasta.


A to zdjęcie po prostu musiałam zrobić! Tych psiaków jest pięć (na górnym stopniu dwa)!Przy małym domku w Albufeirze, blisko plaży :).


A to miasteczko Carvoeiro, wspinające się w górę po klifie, też z plażą w centrum .


A to widok na miasteczko Ferragudo, najbliższe hotelu, naprzeciw Portimao, po drugiej stronie rzeki.


I jeszcze typowa uliczka w miasteczkach nadbrzeżnych. ta - w Ferragudo.

Byliśmy też w Sagres, miejscowości na krańcu Europy, w pobliżu przylądka w. Wincentego. To teraz nieduże miasteczko rybackie i osada turystyczna. Z piękną historią. Znajduje się duża twierdza, w której dawno temu król Henryk żeglarz założył szkołę morską.


To rozległy widok na port w Sagres. Poza twierdzą nie ma tu nic ciekawego, same małe domki na wynajem, a twierdzy jakoś nie chciało nam się zwiedzać.
Byliśmy też w portugalskiej wiosce. Portugalia boryka się z problemem wyludnienia. Ubywa jej mieszkańców.  Wiele wsi jest wyludnionych. W jednym z przewodników przeczytałam o projekcie rewitalizacji jednej z wiosek u stóp gór    w pewnej odległości od morza. Grupa zapaleńców postanowiła odbudować wioskę Pedralva i zrobić z niej  wioskę turystyczną, wyremontować domki dla turystów. Teraz juz prawie wszystkie domki są odnowione, pobielone,  czyściutkie, jak nowe. Przez otwarte okna i drzwi można było obejrzeć sobie gustowne, przytulne wnętrza, w rustykalnym stylu, ale z wszystkimi wygodami cywilizacji, a kuchnie bardzo nowoczesna z marmurem i stalą. Elegancko. Jest tez restauracja z kawiarnia i pizzeria. a w centralnej recepcji można kupić miejscowy miód i pamiątkowe drobiazgi. Chodziliśmy po pustych (już?jeszcze?) uliczkach wioseczki i napawaliśmy się ciszą i spokojem pięknego miejsca.


Widok na recepcję, restaurację, a wyżej pizzeria.


Pozostawiony stary piec chlebowy i odnowione domki.


a tak wygląda ostatni chyba stary domek w Pedralvie, inne są już piękne.  Zauroczyło mnie to miejsce. mam nadzieję, że turyści go nie zadepczą.
Wróciłam niecały tydzień temu z pięknej Portugalii, a już za nią tęsknię. Ach, czemu nie leży bliżej... 

   

poniedziałek, 22 października 2018

Trochę morza, trochę słońca - Algarve, Portugalia

Póki jeszcze daję radę, to wyrywa mnie w świat.  Chciałam uciec od jesieni, ale, jak się okazuje, u nas też było jeszcze piękne babie lato. Tam, na samym krańcu Europy, nad oceanem Atlantyckim nadal prawdziwe lato, ludzie plażują i zażywają kąpieli.
Mieszkaliśmy w ładnym hotelu sieci Riverside (nie miałam pojęcia, że istnieje, dopóki nie zamieszkałam w jednym z obiektów). Jak nazwa wskazuje hotele tej sieci zbudowane są na brzegach rzek. Ten był położony nad rzeka Arado, w pobliżu miasteczka Ferragudo, prawie naprzeciw sporego miasta Portimao.


To widok od strony rzeki, z pomostu.


A to w druga stronę, w dali miasto Portimao.

 Gdyby nie ta rzeka, to stałby ten hotel "w środku niczego". Z balkonu mieliśmy widok oczywiście na rzękę, ale też na podmokłe łąki. A na tych łąkach bociany na śniadaniu(?)


To widok z okna na wprost. Bocianów na gniazdach i bocianich gniazd było w Algarve mnóstwo. Ptaki wiły gniazda w środku miasteczek, na kominach, na latarniach, na drzewach, nawet niewysokich. Mnie zafrapowały gniazd na skrzyżowaniach, a właściwie rondach ( bo to kraina tysiąca rond).


Tu właśnie jedno z gniazd na latarni na środku ruchliwego ronda. Bociek stróżuje, zupełnie, jak jego pobratymiec w Wajkowie na Podlasiu :)

Oczywiście najważniejsze na tym krańcu jest wybrzeże. Wysokie klify ze skały przeobrażonej (jakby skamieniały piasek z muszlami), z wypłukanymi przez fale grotami, jaskiniami, zatoczkami z piaszczystymi, złotymi plażami.




To wybrzeże niedaleko przylądka Sw. Wincentego  (Sao Vicente), widać go na horyzoncie. To jest wybrzeże południowe, "patrzące" na Afrykę (choć dalej, za widocznym cyplem,ostatnim lądem Europy to już tylko Ameryka).


A oto i sam patron, bardzo mi się spodobał :) Taki skromny.


A to na samym przylądku już wybrzeże zachodnie, za horyzontem , płynąc wzdłuż tego brzegu dopłyniemy do Lizbony. Kolor skał też już inny.


Tu malutka plaża na wschód od Portimao, prowadziły do niej kręte strome betonowe schody (pięknie pobielone). Ale nie zeszłam tam.


Tak wyglądała plaża za miasteczkiem Carvoeiro, widok na zachód.


A to ta sama plaża na wschód.
Pogoda była piękna i ciepło. Ale fale były ogromne (i zakaz kapieli). To był wpływ huraganu Lessly, który w tym samym czasie nękał Maderę i zachodnie wybrzeże Portugalii w okolicach Lizbony. na szczęście do Algarve nie dotarł.


Jednak pogoda zmieniła się, chmury przeplatały się ze słońcem, ale deszcz nie spadł. To skalny cypel u ujścia rzeki Arade, widać latarnię morską, pokazująca drogę do portu w Portimao (blisko ujścia , na rzece Arade).

A tu widok do tyłu, zdjęcie z tego wysokiego brzegu, który widać na poprzednim zdjęciu.
Dziś już wystarczy tych klifów.
Jeszcze tylko rzut oka na pięknie kwitnące bougenville i szeroką piaszczystą plażę Portimao (da Rocha)

W następnym wpisie będzie o kilku miastach Algarve. A w ogóle, to bardzo lubię Portugalię, kraj i ludzi no i ten cudny klimat :)